Być może film Radosława Piwowarskiego zbyt pochopnie włączyłem do cyklu starego polskiego kina, (powstał nie aż tak dawno – 1984), ale ma on tyle walorów, że naprawdę warto go przypomnieć.

Przede wszystkim odnosi się do zamierzchłych już czasów kiedy to na świecie (zwłaszcza tym muzycznym) królowała czwórka chłopców z Liverpoolu: Paul, John, George i Ringo. Bitelsi (albo Bitlesi) jak ich nazywano w Polsce (a w rzeczywistości zespół The Beatles) z łatwością wprowadzali w stan ekstazy młodych ludzi, także w kraju nad Wisłą pomimo, że jedynym sposobem słuchania ich piosenek było tutaj odtwarzanie nielegalnych pocztówek dźwiękowych (dla tych, którzy nie wiedzą o co chodzi krótkie wyjaśnienie: przedsiębiorczy prywaciarze w piracki sposób ściągali co ciekawsze utwory i sobie tylko znanym sposobem tłoczyli je na plastikowych arkuszach przyklejanych następnie do kartek z nadrukiem kwiatów, widoczków, roznegliżowanych kobiet itp.).
Muzyczne fascynacje to była jedna sprawa, natomiast daleko istotniejsze było naśladowanie Bitelsów w sposobie ubierania się , chodzenia, no i oczywiście noszonych fryzur. Włosy musiały być obowiązkowo dłuższe, z grzywką, najlepiej zakrywające kark. Wbrew pozorom nie było to wcale łatwe jako że według oficjalnych, czyli prl-owskich opinii długie włosy były synonimem chuligaństwa, seksualnego wyuzdania i Bóg wie czego jeszcze, na co w socjalistycznej Polsce nie mogło być zgody. Długowłosi byli zatem szykanowani zarówno w szkołach (obniżona ocena ze sprawowania to najmniejsza kara) jak i na ulicy (milicyjne łapanki kończone postrzyżynami). Prześladowani mieli oczywiście swoje sposoby obrony, co prawda nie zawsze skuteczne, niemniej noszenie obszernych czapek tudzież szybkie nogi zawsze jakoś pomagało.
Piwowarski, podobnie zresztą jak i piszący te słowa, znał to wszystko z autopsji więc łatwo mu przyszło odtworzenie atmosfery tamtych czasów. W stworzonym przez siebie scenariuszu realia Warszawy (gdzie się wychowywał) zastąpił małym miasteczkiem, co w sumie wyszło filmowi na korzyść, bo przecież tam właśnie najtrudniej było młodzieży identyfikować się z popkulturą big beatu.
Najczęstszym plenerem „potyczek” rebelianckiej młodzieży i… „tych, którzy nad nami krzyczeli wiecznie….” była oczywiście szkoła średnia, a jeszcze precyzyjniej – klasy maturalne. Niedopuszczenie do egzaminu dojrzałości ze względów wychowawczych stawało się realną groźbą i na ogół skutecznie hamowało zapędy do naśladowania rówieśników z Zachodu.
Nasza czwórka z filmu „Yesterday” znajduje się dokładnie w takiej właśnie sytuacji. Przeobrażanie się w Bitelsów przysparza im tyleż splendoru (zwłaszcza wśród dziewcząt) co kłopotów. Chcieliby grać taką samą muzykę, ale nie mają na czym i gdzie. Improwizowanie kończy się wręcz tragicznie kiedy to eksploduje skonstruowany przez nich mikrofon i rani jednego z chłopców (nigdy nie zapomnę elektrycznej przystawki do gitary robionej z… wkładki adapterowej, który to wynalazek niejednego poraził prądem).
Piwowarski doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że fascynacje muzyczne jako jedyny motyw nie wystarczą na zrobienie dobrego filmu, nawet jeśli jest to muzyka spółki McCartney – Lennon. Dlatego zręcznie wplótł do niego wątek miłosny (polecam szczególnie scenę w łóżku kiedy para bohaterów – Ania i Ringo przy pomocy prymitywnej anteny próbują namierzyć Radio Luxembourg) i, co chyba jest prawdziwą perełką obrazu, prześmieszną rolę magistra Biegacza, nauczyciela przysposobienia wojskowego (rewelacyjny Krzysztof Majchrzak) oraz przy okazji naczelnego ciemiężcę naszych bohaterów.
„Yesterday” to, jak słusznie domyślamy się, tytuł popularnej piosenki The Beatles. W filmie ma swoją symbolikę gdyż bohater Paweł „Ringo” (Piotr Siwkiewicz) wraca do minionych dni. Życie raz jeszcze zweryfikowało uniesienia sprzed 20 lat, trochę inaczej niż wyśpiewali to Bitelsi.
Radosław (Sławek) Piwowarski to reżyser ze sporym dorobkiem bardzo cenionym przez kinową publiczność. 25 lat temu mieliśmy okazję gościć go w Toronto w ramach organizowanych przez „Związkowiec” przeglądu polskich filmów. Zaprezentowaliśmy wtedy jego trzy chyba najbardziej uznane obrazy: „Kolejność uczuć”, „Kochankowie mojej mamy” i „Marcowe migdały”. Wypada przy okazji wspomnieć o kilku innych: „Pociąg do Hollywood”, „Autoportret z kochanką”, „Ciemna strona Wenus”. Z czasem stał się specjalistą od seriali telewizyjnych, reżyserując większość odcinków m.in. „Złotopolskich”, „Jana Serce” oraz „Na dobre i na złe”.
Być może jest to głównie kwestia sentymentu wyniesionego z własnych doświadczeń, ale mimo wszystko uważam „Yesterday” za najlepszy film Piwowarskiego. Świetny klimat i doskonała obsada (m.in. Anna Kaźmierczak, Henryk Bista, Krystyna Feldman) to nie jedyne jego atuty. Jest w nim jeszcze coś, co czyni go unikalnym: nigdy wcześniej ani też później nie było w filmach takiej porcji oryginalnej muzyki The Beatles (oczywiście poza filmami z ich udziałem). Podobno polscy producenci, których w Angli niezbyt poważnie traktowano dostali nieoczekiwaną zgodę na odtwarzanie tej muzyki. Nawet jeśli miała ona postać pocztówki dźwiękowej.

Janusz Pietrus
Link do oglądania:

 

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU