Nawet rękę odjąć warto, żeby życie zachować… Pokażcie! Jak to przy robocie? Szymonie – przecież rzeźnikiem jesteście!

– Wieprza parszywego sprawiałem. Najsamprzód to go zaszlachtowałem, a potem przy sprawianiu tasak mi się omsknął i w ramię trafił.

-O czym mówicie? Jakiego wieprza? Nie baliście się? Toż przecież zakaz jest.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

– Na tego wieprza zakazu nie ma i nie było… Panie Franciszku… ja…ja Władyka zabiłem i sprawiłem go w boisku, jenom się śpieszył i tasak mi się omsknął…

Przerażenie i zgroza ukazały się na twarzach obu panów.

-Co mówicie Kalter??? Co mówicie? Czy wy wiecie co mówicie?!!! Szymonie!!!

Ale Kalter siedział spokojnie, tylko na twarzy wystąpiły mu chorobliwe wypieki.

-On mojego ojca zabił! To diabeł był! To ten, co na Zakolu mieszkał i własne córki brzuchacił, tylko one gubiły to gdziesik… Diablisko to było z piekła rodem. Pieniędzy od mojego ojca chciał, ale jak mu tata nie dał, to go zabił…

-Skąd wy to wiecie??? Skąd? – pan Franciszek aż się za głowę łapał, a pan Eustachy siedział jak skamieniały.

-Stasiek Chyła mi mówił. Wszystko powiedział. On wszystko widział –  wtedy… Władyko wiedział, że on wie, to go przymusił do milczenia. Zagroził, że go zabije jak coś powie, no to Stasiek wprzódy rozpowiadał, że to ja zabiłem ojca, ale niedawno zeźlił się na Władyka, za to, że go na targowicy kijem obił…

Kalterowi zabrakło tchu i siedział przez chwilę nic nie mówiąc. Ciepły wieczór kładł się ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Trzej mężczyźni siedzieli nieruchomo, zmartwieli w zgrozie!

-Zeźlił się na niego – podjął po chwili Kalter – bo było tak, że Stasiek przyprowadził swoją krowinę – Siwuszka jej było – a Władyko, jak to on, prał ją kijem gdzie popadło, to Stasiek zaczął wołać co by przestał, ale Władyko prał ją dalej. No to Stasiek wydarł się, że Władyko jest ukraińska morda z czarnym podniebieniem.

Tego krew zalała, skoczył  i stłukł Staśka kijem tak, że ten tydzień leżał. A potem – panowie rozumieją – z tej złości na niego, przyszedł do mnie i opowiedział mi jak to z moim ojcem było i jak go Władyko uderzył i zabił i jeszcze to, że Władyko krzyczał o złocie i o pieniądzach, ale stary też mu od ukraińskich mord nawyzywał, i że nijakich pieniędzy nie ma…

-Boże, Boże … A gdzie wyście wtedy byli Szymonie? Gdzie???

-Na polu byłem. Zeszło mi trochę przy robocie, a potem  Józka Purcza spotkałem i pogadaliśmy trochę. Jak wróciłem to tata martwy leżał. Coś musiało Władyka spłoszyć, bo nic nie było ruszone, tylko lampa zbita i spiżarnia porozwalana…

Cisza nastała i wszyscy siedzieli jak sparaliżowani.

-Pokażcie tę rękę – pierwszy ocknął się pan Franciszek.

Kalter posłusznie zdjął marynarkę i od razu było widać, że jest źle, a nawet bardzo źle. Ramię, w rzeczy samej, czerniało, a rana gniła.

-To jest źle opatrzone… Zaraz to wam obmyje i dam dobrą maść. I trzeba będzie zaraz do szpitala… Zadzwonię… Może karetkę przyślą, albo was ktoś zawiezie… Chodźcie ze mną…

-Zaraz każę zaprzęgać i Pietrek podjedzie – odezwał się pan Eustachy.

Ale Kalter siedział. Widać było, że to wyznanie sprawiło mu jakąś ulgę, ale ciągle siedział tak jak usiadł. Marynarka zsunęła mu się z ramion i spadła na trawę. Mówił trochę ciszej, jakby ta straszna spowiedź wyzuła go z sił i jeszcze bardziej osłabiła.

-Nie, nie – to już za późno. Czuję, że za późno. I do żadnego szpitala też nie pójdę…Niech mi panowie dokończyć pozwolą… Panie Franciszku, ja pieniądze przyniosłem. Niech je pan jakoś zużyje panie Franciszku – na coś dobrego… wie pan… tak jak wtedy z Oehlersem… A jak nie, to niech pan da prałatowi – on dobry człowiek jest, będzie wiedział kto potrzebujący, to go tam wesprze…

I dotknął torbę, którą przyniósł ze sobą.

-Szymonie, Szymonie – a coście z tym nieszczęśnikiem zrobili – gdzie jest ciało?

-A tak jak mówiłem – sprawiłem je jak wieprza. Na kawałki… Tasakiem…ale mi się jakoś omsknął…

Widać było, że jest coraz słabszy.

-To gdzieście je położyli…znaczy te kawałki?

-W lodowni.

-U mnie w lodowni??!!

-Tak. Przykryłem je matą i lód był na wierzchu…

-Szymonie!!!

-Ni ma bidy panie Franciszku, ni ma bidy – już ich tam teraz nie ma. Mariańcio je zakopał. Powiedziałem mu, że to zepsute mięso. Już zakopane – tylko musiałem parę dni, dobrego czasu czekać, bo pan wie jak to u nas jest – wszyscy na wszystkich patrzą. Mariańcio w nocy je wyjął i zakopał.

-Kalter – a czy wy wiecie, że za takie coś to teraz można na szubienicę trafić – odezwał się wreszcie pan Dornicki.

-Można, nie można… Mnie tam już za jedno. Diabła zabiłem. Parszywego diabła, który starego, nieszczęśliwego człowieka zamordował… Ojca mojego… Nawet… nawet jeśli nim nie był – dodał ciszej.

-To wiecie??? – pan Eustachy nachylił się ku niemu i położył mu rękę na ramieniu.

-Tak. Ja wiem, żem Schultza syn… I westchnął głęboko, jak człowiek, który zrzucił z serca wielki ciężar.

•••

Od tego letniego wieczoru minęło parę miesięcy. Szymon Kalter umarł zaraz po Wszystkich Świętych.

Był taki zwyczaj, że koło świętego Marcina państwo Dorniccy organizowali małe przyjęcie. Pan Eustachy mawiał, że to na pamiątkę odrodzenia Polski, ale pani Dornicka wiązała to z pamięcią ojca męża, nieżyjącego już Marcina Dornickiego, który w ten właśnie dzień – w same swoje imieniny – powrócił z sybirskiego zesłania.

Jak tam było, trudno powiedzieć, dość na tym, że na to spotkanie przychodził zwykle prałat Noga, pan magister Frey i miejscowy lekarz Zaremba, którego tym razem zabrakło.

Trzej panowie siedzieli już po kolacji. Prałat był już naturalnie dopuszczony do tajemnicy.

-Kalter, Kalter – kto by pomyślał?! – zaczął pan Eustachy – i wystawcie sobie, że posądzano go o zabójstwo ojca, a tu masz!

-Podobnież ten batiar Chyła wstąpił do UB…

-Takich tam potrzebują. To na pewno!

-A jak to było z tym Schultzem z Wyrębów? Myślicie, że on naprawdę był ojcem Szymona? – zmienił temat pan Frey.

-Schultza znałem – pan Dornicki z namaszczeniem wkładał wawela do lufki – Rodłuski puścił mu Wyręby w dzierżawę jeszcze w 1890. Dobrze to pamiętam, bo radził się wtedy mojego ojca i wypytywał o niego. To był Niemiec – chyba gdzieś z Kurlandii, czy może z Inflant. Dobry organizator. Tyle tylko, że straszny kobieciarz – jak to się wtedy mówiło – bardzo temperamentny mężczyzna… To, że pomiędzy nim a tą piękną Kalterową coś było to pewne. Israel szalał. Podobnież mówił, że go zabije. Rabin mitygował, szukali też pomocy u proboszcza, ale wszystko na nic.

Israel wyrzucił rabina za drzwi i sklął go na czym świat stoi, o co wielki rwetes był i skończyło się na tym, że gmina odsądziła Israela od czci.

Chana Kalterowa umarła ponoć w połogu, ale pogrzebu nie było… Może Israel wściekły na cały świat wywiózł ją… tego nie wiem. Co by nie powiedzieć Szymon podobny był do tego Schultza, że szkoda gadać! Jak rodzony!

Księże prałacie – a co ksiądz myśli o tym wszystkim? Jak to z tym naszym Szymonem będzie tam – na Bożym Sądzie? Dobre przecież miał serce, ludziom pomagał i wielki pieniądz zostawił dla biednych. A poza wszystkim, miał człowiek swoje racje i niejeden z nas podobnie by uczynił…

A stary ksiądz zamyślił się i po chwili tak powiedział:

-Nikt nie może osądzać drugiego i nikt nie może mówić o czyimś grzechu – tylko Bóg i on sam. W głębi swojego sumienia człowiek rozmawia z Bogiem i tylko wtedy dokonuje się Sąd Boży.

Myślę jednak, że w swoim niezmierzonym miłosierdziu Wszechmogący Bóg – którego drogi nie są naszymi drogami – przebaczy mu, otworzy ręce swoje i przyjmie go do Królestwa swojego, albowiem Szymon Kalter nie będzie winnym grzechu swojego.