Tadeusz rysował, pisał, robił dekoracje, był wszechstronnie dowcipny, nikt nie był pewny dnia ani godziny, jeśli chodzi o jego pomysły. Były bardzo wesołe, nigdy złośliwe. Zacytowanie ich tutaj zajęłoby dużo miejsca. Bez kawałów nie potrafił żyć. Ale równocześnie był to chłopiec wrażliwy, spostrzegawczy i błyskotliwie inteligentny. Już w gimnazjum za wypracowanie o matce oddane pod osąd uczestników zjazdu maturycznego dostał pierwszą nagrodę.
I na jego życiu też bardzo zaważyła Druga Wojna Światowa. Przebył długą wojenną wędrówkę przez Syrię, Egipt, Piaski Sahary, aż w bitwie pod Monte Cassino dostał postrzał w rękę i prawie pozbawiony stawu łokciowego wrócił do Polski. W książce Wańkowicza z przebiegu bitwy cytowane jest jego nazwisko. Ponieważ ukończył Akademię Sztuk Pięknych pracuje jako plastyk plakacista i dekorator, jest również poetą z prawdziwego zdarzenia.

Tadeusz Sowicki fragm. wiersza „Tobruk”:

Po cóż ten trud bolesny i grób na pustyni
dlaczego człowiek zabija człowieka?
O co ta walka?
Utrzymanie linii?
Krew zakrzepła na wargach, na martwych powiekach.
Ten dzień jest po to i ta noc jest po to,
byś żołnierzu nieznany a mój przyjacielu,
szedł wiosenną pogodą i jesienną słotą
brzegiem Wisły rozlanej, kiedy na Wawelu
północ bić będzie a pod kasztanami siądzie historia,
sprawca zapomniany.
Aby był świergot wróbli i Zielone Święta,
słońce nad Alejami, wdzięk Starego Miasta,
idące do szkół dzieci, o ósmej pamiętasz?
Żeby była Traugutta, Świętokrzyska, Jasna
Aby było to wszystko, co ci krew poburzy
jest niebo w paroksyzmach i noc niespokojna.
Abyś stroił karabin kwiatem dzikiej róży
po to tutaj jest Tobruk i po to jest wojna.

Tobruk, zatoka UelTemal, 1941 r.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Ożenił się z warszawianką, mają troje dzieci: Jacka, Monikę i Agatę. Jacek poszedł w ślady ojca i już pomaga mu przy wykonywaniu plakatów. Halina wyrosła na okazałą kobietę, z dawnej rusałki nie pozostało ani śladu. Ukończyła gimnazjum krawieckie, ale obrała zupełnie inny zawód i przez długie lata pracuje w Hucie Lenina jako chemik na oddziale doświadczalnym. W tamtych czasach nikt nie potrafiłby tego przewidzieć. Ma córkę Ankę, która za przykładem ciotki Marysi oprowadza po Krakowie polskie i zagraniczne wycieczki.

Jeszcze muszę tu wymienić wspomnianą już rodzinę Mężyków. Mieszkali stale w Chełmcu pod Nowym Sączem, gdy odwiedzali Kraków zatrzymywali się u nas. Józefa Mężykowa i nasza babka Feliksa były siostrami. Młodsza od babci Józefa urodziła czternaścioro dzieci, nieczęsto mogła opuszczać dom.

Zdzisław Mężyk. Zdjęcie podpisane przez autorkę Książki Babci Krystynę Kramarską-Anyszek.

Mężykowie wszystkie córki kształcili na nauczycielki, z synów najstarszy student prawa, Leon, zmarł w czasie studiów, drugi i trzeci, Stanisław i Eugeniusz, byli oficerami, czwarty, Zdzisław, studiował ze mną geografię na UJ, a piąty, Marian, po maturze był przez jakiś czas aktorem w tarnowskim teatrze, potem został urzędnikiem. Wyliczam ich, abyście się zorientowały wśród jakich ludzi toczyło się nasze dzieciństwo.

Stanisław Mężyk został zamordowany przez sowieckich komunistów w Katyniu. Wiemy to dzięki kuzynowi Tomkowi Anyszkowi, który od kilku lat zajmuje się w badaniem historii rodzinnej i nawiązał kontakty z dalszymi krewnymi (przyp. wnuczki autorki).

Mężyk. Zdjęcie przechwywane przez autorkę Książki Babci Krystynę Kramarską -Anyszek. Kapitan Wojska Polskiego Stanisław Mężyk został zamordowany w Katyniu.

Bardzo znana w rodzinie była ciocia Tomiakowa, moja chrzestna matka. W jakim stopniu była z nami spokrewniona, do tego jeszcze nie doszłam, ale może znajdę. Aleksandra z Bąkowskich Tomiakowa bywała na wszystkich uroczystościach rodzinnych i, jak zauważyłam, cieszyła się wielkim szacunkiem, na przykład na weselach bywała starościną. Z mężem Michałem Tomiakiem, jednym z dyrektorów fabryki cygar na Dolnych Młynów, mieszkała we własnej posesji przy ul. Czarnowiejskiej, dla nas, dzieci, wydawało się to na końcu świata, aż dwoma tramwajami trzeba było jechać.

Zdjęcie podpisane przez autorkę Książki Babci Krystynę Kramarską-Anyszek: Przyjęcie u Michała Tomiaka i jego żony Aleksandry Bąkowskiej. Na pierwszym planie z lewej Piotr Florczyk, mąż Walerii Wilczyńskiej, siostry matki autorki Książki Babci. Obok niego jego żona Waleria. Po prawej stronie zdjęcia stoi jego brat.

Urządzała wystawne przyjęcia z okazji imienin. Miała syna Stanisława lekarza. Mama opowiadała mi jedno zabawne wydarzenie z życia tej ciotki. Pewnego razu Tomiakowie zostali zaproszeni na wesele jednego z pracowników. Ponieważ wuj miał jakieś przeszkody polecił żonie, aby sama wystąpiła. Wzięła więc syna i pojechała do Kościoła Mariackiego. Gości było dużo, młodą parę widziała klęczącą przed ołtarzem, potem szybko młodzi pojechali do fotografii, a po gości zajeżdżały powozy i odwoziły do domu weselnego. Gdy goście rozsiedli się już za stołami, młodzi przyjechali i okazało się, że to wcale nie ta młoda para. Ciotka z synem porwała się do wyjścia, ale ich nie wypuszczono, bo to podobno bardzo dobra wróżba (jakby to była prawda, to Marianowie powinni być niemożliwie szczęśliwi, bo na ich weselu zjawiło się aż czworo nieprzewidywanych gości). Oczywiście ciotka na drugi dzień wysłała młodym odpowiedni prezent.

Nas w domu było, jak już powiedziałam, pięcioro: Marian czyli Maniuś, przez mamę zwany także Maryną, Janeczka, która później mianowała się Jaśką, ja, Adam i Stefan. Przez krótki czas mieliśmy jeszcze braciszka Józika i siostrzyczkę Halinkę. To były bliźnięta, a w tamtych czasach wychowanie bliźniąt należało do rzadkości i tylko niekiedy udawało się to, bo nie znano jeszcze witamin ani sztucznego dokarmiania niemowląt. I naszej mamie też się nie udało. Po rocznej pielęgnacji zmarły w przeciągu trzech miesięcy jedno po drugim. W rodzinie Mężyków, o dziwo, wychowały się bliźnięta: Zosia (Pawłowska) i Genek. Stało się to powodem dumy ich matki. Zawsze prezentowała ich znajomym i krewnym, aż wreszcie Genkowi zupełnie to obrzydło. Powiedzenie „tyś z bliźniąt” uważał za obelgę, że gotów był do bitki.

Między wymienioną naszą piątką właściwie nie było wielkiej różnicy lat (Marian miał jedenaście lat, kiedy urodził się Stefan), mimo to tworzyliśmy dwa obozy: my troje i oni dwaj. Pamiętam, jakimi ładnymi dziećmi byli moi bracia, wszyscy w dzieciństwie nosili długie włosy układające się w piękne fale, wyglądali jak paziowie. Cóż, kiedy Adam powklejał sobie do nich tyle landrynek, że nie sposób było je poodrywać, bo w wodzie jeszcze bardziej się kleiły. Musiała Mamusia obciąć go po męsku. Bardzo lubił po zjedzeniu zupy wkładać sobie na głowę talerz, co często kończyło się stertą skorup, więc mama kupiła mu emaliowaną miseczkę. Był zachwycony. Nie omieszkał włożyć jej na głowę z pośpiechem nie dojadłszy zupy do końca, fasola spływała mu po włosach i po twarzy, a on z radością obnosił swój nowy „papeluś”.
Adam urodził się w noc św. Mikołaja i dlatego nosi jego imię jako drugie, mama tak zdecydowała w obawie, że dotknięty obrazą św. Mikołaj już nigdy nie przyniósłby jej tak miłego prezentu. W tę noc ja i siostra również otrzymałyśmy lalki wielkości oseska, ale mama miała żywą lalkę.

O moich braciach mogłabym opowiadać dużo zabawnych, a prawdziwych historyjek. Adam ma bardzo dobry słuch i ładnie śpiewał. Nauczycielka życzyła sobie, aby wystąpił z chórem na scenie i do tego wzywała interwencji mamy, bo Adam nie chciał o tym słyszeć. Ale mamy musiało się słuchać, od tego nie było apelacji. Adam postanowił, że i tak nikt go nie będzie widział, bo schował się w fałdy odsuniętej kurtyny. Nie przewidział tego, że chór będzie opuszczał scenę przy odsłoniętej kurtynie, a wtedy w zdenerwowaniu chcąc przemknąć się niepostrzeżenie, nie zauważył, że miejsce po wyjętej budce suflera przykryto tylko papierem i z wielkim hałasem wpadł do tego otworu. Mama go potem strofowała: jakbyś szedł jak człowiek, to by cię nikt nie zauważył, a tak wszyscy cię obejrzeli. Sterczał z tej budki speszony.

Bracia byli w różnym wieku i Marian nie brał potem udziału w zabawach, gdy miał już swoich kolegów. Na sąsiedniej ulicy mieszkał człowiek z długą, siwą brodą, za którym malcy nieraz wołali: „święty Józef”. Pewnego dnia tenże pan przyszedł do mamy z zapytaniem, czy mama ma trzech synów. Oczywiście potwierdziła to, a on wtedy skarży: Pani synowie wołają za mną święty Józef! (Marian był już wtedy na studiach). Mama miała niezwykle szybki refleks. Zadała gościowi pytanie: Skąd pan wie, którzy są moi synowie, a poza tym to nie pan się powinien obrazić, a święty Józef.

Mama obserwowała nasze zamiłowania i chciała odpowiednio pokierować ich rozwijaniem. Ja i Janeczka brałyśmy nadobowiązkowe lekcje gry na fortepianie, Marian potrafił grać na wszystkich instrumentach, specjalnie uczył się na gitarze, na skrzypcach grał z nut i nieraz Janeczce akompaniował. Gdy w szkole u Adama nadarzyła się okazja nauki gry na skrzypcach, mama go zapisała. Jakoś nie bardzo to szło, bo wszyscy mieli ciągle rozstrojone instrumenty i nauczyciel prawie cały czas je stroił, na samą muzykę brakowało lekcji. Adam posiadający duży zmysł humoru, prędko się zniechęcił, wobec czego w popisie muzycznym na końcu roku nie brał udziału. Mama przyszła ze szkoły rozbawiona. Muzyka brzmiała niesamowicie, a kolega stojący obok Adama widząc, że on nie gra, zapytał go: Kramarski, ty nie umiesz tak rżnąć? (skoro nie dopuszczono go do zespołu). Mama, co sobie przypomniała ten koncert, zaczynała się na nowo śmiać. Bardzo przyjemne miała usposobienie.

Stefan jako niemowlę chorował ciężko na zapalenie płuc. Pamiętam ojca, kiedy w tragicznej chwili kryzysu oparł się czołem o ścianę i ciężko szlochał. Na mnie, ośmioletniej dziewczynce, zrobiło to wielkie wrażenie, ten obraz mam do dzisiaj w oczach. Stefan od najmłodszych lat był organizatorem i wynalazcą. To było bardzo błyskotliwe dziecko. Często, jak wracaliśmy ze spaceru, proponował nam wyścigi i zawsze wygrywał, chociaż miał najkrótsze nogi, bo jak widział, że zostawiliśmy go daleko w tyle, ogłaszał dumnie: Ostatni wygrywa!. Taki był spryciarz. Urządzał na podwórku cyrk, karuzelę, wymyślił własny język jak esperanto i spisywał do niego słowniczek. Miał grupę chłopaków, którym przewodził i dla których redagował raz w tygodniu wiadomości sportowe, bo niektórzy nie mieli w domu prasy. W tej gazetce szedł również odcinek powieściowy autorstwa Stefana i „wesoły kącik” w rodzaju: przyklejone moje zdjęcie z podpisem „Krystyna K., mistrzyni w zjadaniu klusek ze śliwkami”. Stefan rysował dużo i dobrze, myśli swoje potrafił wyrazić rysunkiem. Gdy na pierwszej lekcji rysunków w szkole nauczyciel kazał narysować dowolny obrazek, Stefan na zamówienie wykonał prace za połowę kolegów. Nauczyciel pękał ze śmiechu opowiadając to mamusi.

My z siostrą chodziłyśmy do szkoły PP Norbertanek, a bracia do szkoły doktora Jordana. On mieli bliżej, bo tuż za ogrodem. Z pędzeniem do nauki nie miała mama kłopotu. Nauczycielki zakonnice tak nas od razu ustawiły, że nauka nie była dla nas obowiązkiem, ale przyjemnością. Miałyśmy z siostrą bardzo różne usposobienia, według zdania zakonnic: niebo i ziemia. To drugie to ja. Byłam niezmiernie żywa. Gdy kiedyś oznajmiłam jednej z nauczycielek, którą bardzo lubiłam, mało powiedziane, kochałam serdecznie, że będę jak i ona zakonnicą, natychmiast mi odpowiedziała: „nie chcemy, bo byś nam klasztor przewróciła”. A jednak, gdy opuszczałam szkołę klasztorną, aby zdawać do gimnazjum państwowego, siostry wystawiły mi piękne świadectwo odejścia. Niestety spaliło się w czasie wojny, razem ze wszystkimi moimi świadectwami. Pamiętam ostatnie zdanie:
Do nauki przykładała się z wielką pilnością, a pod względem zachowania jest wzorowa.
Tak napisała o mnie s. Hiacynta Bothe, moja prefekta, bo wiedziałam kiedy pora na wesołość, a co trzeba traktować poważnie.

Potem uczęszczałam do filii gimnazjum państwowego (obecnie Królowej Wandy), która mieściła się w klasztorze PP Prezentek przy ul. św. Jana 7. Tam kiedyś uczyła się też moja mama. Szkoła siostry mojej, Państwowe Seminarium im. Joteyki, mieściła się przy ul. Podwale 7, a gimnazjum Mariana, im. św. Anny, przy placu Na Groblach pod nr 8. To była szkoła z bardzo starą tradycją, założona jeszcze za króla Zygmunta III przez Bartłomieja Nowodworskiego, ale budynek był nowy, przystosowany do nowoczesnych wymagań. Niestety stał przy placu, na którym odbywały się końskie targi, dla szkoły niezbyt miłe sąsiedztwo. I właśnie w czasie pobytu w tej szkole Mariana, nauczyciele i uczniowie postanowili zamienić plac pełen kocich łbów i woniejących kałuż w park sportowy. Ojciec nasz w ramach czynu społecznego zrobił odpowiednie pomiary, a robotę wykonali uczniowie. Możecie iść na Plac na Groblach i podziwiać trud waszego pradziadka Jana Kramarskiego i wujka Mariana, który razem z waszym dziadkiem Jachurkiem i innymi kolegami kilofami wydzierali głazy i równali teren.

Potem Stefan będąc uczniem tego samego gimnazjum korzystał z pracy swego brata, a ja także chodziłam tam na lodowisko.