Zurlopowanie czerwcowe ogłaszam niniejszym za prze-fan-tas-tycz-ne.

Przefantastyczne bezwzględnie, zachwycająco, niepodzielnie oraz dominująco. Cudownie uroczo. Urodziwie kwitnąco. Aksjomatycznie przefantastyczne. I tak dalej.

Natomiast, by wspomniane zachwyty uzasadnić, odwołam się do hasła w brzmieniu: Góra Jastrzębia. Czy tam Jastrzębia Góra. „Ludzie tutejsi wyglądają przyzwoicie i sympatycznie, a sino-pawie morze udaje Atlantyk” – tak pisała o okolicy Magdalena Samozwaniec. Ale o tym za chwilę, wpierw damy szansę dwóm letnim nazbierankom. Czy tam letniskowym. Oraz tytułowym. Tytuły mają swoje prawa. I lato też.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

***

        Nazbieranka pierwsza: przed nami wielość w jedności. To nas czeka. Czy też jedność w różnorodności. Czy jakoś podobnie. Wystarczy do pracy iść, oddać cesarzowi co cesarskie, a państwu co należne, a potem to już tylko gazety czytać, radia słuchać, telewizję oglądać, po otchłaniach Internetu mózg rozwłóczyć do postaci nitek neuronalnych grubości włosa. Albo jeszcze cieńszych i wiotszych. Na co współczesnemu ludziowi mózg? Wujek Google, ciocia Wikipedia, a do kompletu Miller Leszek z Czarzastym Włodzimierzem intelektualnie objęci, czy tam Lubnauer Katarzyna z kim tam chciałaby objąć się intelektualnie, z Martą Lempart powiedzmy, czy tam z wiatą przystankową, co będziemy im miłości żałować – i hula. I buczy. Miłość aż wiata trzeszczy.

        Przykłady? Proszę bardzo, weźmy przykład postępowej nowoczesności, czy tam nowoczesnego postępu, z obszaru innowacji i handlu. Mianowicie rynek, nazywany wolnym, jakoby oszalał na punkcie „spersonalizowanych suplementów diety”. Podobnież personalizacja to przyszłość ludzkiego gatunku. Człowiekowate łykać będą spersonalizowane reklamy, spersonalizowane reklamy przywiodą ich do spersonalizowanych sprzedawców, a ci wetkną każdej (i każdemu) spersonalizowaną tabletkę w spersonalizowanym kolorze. Tabletka rozum nasz, człowieków nieszczęsnych, utrzyma w ryzach. Nie myśl samodzielnie, kłopotów nie spotkasz. Proste? Prostsze od procesów myślowych rozdartego kalosza.

        A ponieważ rynek, wciąż nazywany wolnym, to w pierwszej kolejności ludzkie gusta, o gustach zaś – tak nas wytresowano – nie dyskutujemy, zatem paru bystrych, dla których „ekonomia first”, czy tam „po pierwsze skuteczność”, potrafiło wymyślić i opchnąć światu spersonalizowane czopki. A rynek i ów produkt zaakceptował w mig. Oraz, by tak to ująć, wchłonął. Szszszaleństwo.

        Z drugiej strony, jakie tam znowu szaleństwo. Proszę wyobrazić sobie – to druga z nazbieranek, kolejność przypadkowa – proszę wyobrazić sobie smoliste konsekwencje sytuacji, w jakiej nadwiślańscy liderzy nowego, doskonalszego świata, uznają, że zwracanie się do drugiej osoby z użyciem zaimków ujawniających jej płeć biologiczną, to nic innego, jak forma molestowania. Seksualnego. I że tak karygodne czyny należy piętnować, ich sprawców ścigać i surowo karać.

        I że, tu w kreśleniu konsekwencji pójdźmy krok dalej, i że przekonają następnie kolegów, czyli nadwiślańskich liderów politycznych, do wprowadzenia kodyfikacji, penalizujących tego rodzaju niedozwolone i „niewłaściwe” zachowania.

        Zrobione? I co, wyobrażone do szyi skacze? Grdykę rozszarpuje? Proszę w takim razie zerknąć na blog Izabeli Brodackiej Falzmann, a tam na wpis z 11. czerwca, zatytułowany „Sprowadzanie do niedorzeczności”. To omówienie dokumentu, będącego projektem „polityki równościowej i antydyskryminacyjnej”, a co najistotniejsze: dokumentu przyjętego przez Senat Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. „Wykładowcy poznańskiego uniwersytetu będą zmuszeni w stosunku do osób z zaburzeniami tożsamości płciowej używać zaimków i określeń zgodnych z subiektywnymi odczuciami tych osób” – relacjonuje autorka bloga, dodając: „Studenci i naukowcy, którzy się do tego nie zastosują, staną przed komisją dyscyplinarną i będą odpowiadać za naruszanie zasad równości i antydyskryminacji”. Dalej Falzmann zaznacza, że kilkadziesiąt osób z grona dydaktycznego i naukowego uczelni zgłosiło sprzeciw. I że: „Reszta milczy z obawy przed postępowaniami dyscyplinarnymi, które mogą doprowadzić do utraty przez nich pracy”.

        Oto w jaki sposób nowoczesny postęp z postępową nowoczesnością panoszą się nad Wisłą. Docierały aż dotarły, i teraz oferują nam rzeczywistość, w jakiej wszystko staje się czymś innym, niż jest naprawdę. Wciągają nas w bagnisko świata, na którym w zasadzie nic już nie jest tym, czym jest, tylko czymś. Czymś o diametralnie innym znaczeniu, najczęściej przeciwstawnym. I mówią nam, i będą nam mówili, czym jest teraz to, co było wszak czymś innym, i czym jest konkretnie. Co więcej, to co usłyszymy, każą nam zapamiętywać i zaczną egzekwować znajomość. Jak? Karząc srodze nieznajomość. Innymi słowami: witajcie w piekle poznawczym.

***

        Dość nazbieranek, wracamy do Jastrzębiej Góry. Gdzie ludzie: „Wyglądają przyzwoicie i sympatycznie, a sino-pawie morze udaje Atlantyk” – jak to, co ujrzała, wspominała Magdalena Samozwaniec. I to najpewniej ona – Jastrzębia Góra, a nie córka Wojciecha Kossaka – przyniosła mi w darze wspomnianą wcześniej przefantastyczność. W relacji z niżej podpisanym zastosowawszy właściwe proporcje.

        Właściwe proporcje, w rozumieniu, że odpowiednie, to podstawa. Czegokolwiek. W wypadku Jastrzębiej Góry (i w moim, i przykładowo), za odpowiednie proporcje uznałem: parę godzin słonecznego nieba i dwa kwadranse pod niebem zaciągniętym posępną, mroczną zasłoną, przetykaną tu i tam fastrygą błyskawic. Dalej poranek barbarzyńsko chłodny, a zarazem upalne do przesady popołudnie. Czy też popołudnie cokolwiek wietrzne, wręcz wietrzyste – za to wieczór stężały, wrośnięty w siebie, nieruchomy niczym głazy zaścielające wybrzeże Rozewia przy Łebskim Żlebie. Czy tam sztywny, jak nie przymierzając procesy myślowe klauny Jachiry (przepraszam: najpierw Klaudii, potem posłanki, na końcu klauny). Dalej cokolwiek pieniste fale, żwawo uderzające w chroniącą klif, betonową wstęgę zapory Nadmorskiego Parku Krajobrazowego i przemieniające się usłużnie w orzeźwiającą bryzę, a innym razem morze gładsze od powierzchni paznokcia minister Maląg Marleny. „Filia ósmego cudu świata” – jak lata temu podsumowywała Jastrzębią Górę wspominana już córka Wojciecha Kossaka.

        No i te jastrzębskie schody. O rany. Schody „ze spadów” i „na spady”. Czyli z i na, najwyższy w Polsce, nadbrzeżny klif. Które pozwoliły mi przy okazji osobiście odkryć, osobiście oraz na samym sobie, że schody współistnieją, by tak rzec, w dwóch planach mentalnych: w dół schodzi się, w górę nijak się nie idzie. Czy też w górę nie idzie się iść. Choćbyś człeku pękł. Ma-ka-bra. A oto uwagi przypominające: schody klifowe służą do schodzenia. Ze scho-dów (z kli-fu) się scho-dzi. Stąd nazwa: scho-dy. Do wchodzenia, wspinania się, czy tam do win-do-wa-nia-się na klif, służą windy. Win-dy. Teraz jasne? Warto to sobie zapisać.

        Niestety, władze samorządowe odpowiedzialne za współczesną infrastrukturę Jastrzębiej Góry, najwyraźniej do tego poziomu poznawczego jeszcze się, nomen-omen, nie wywindowały. Czy tam nie wspięły. W przeciwieństwie do… – proszę posłuchać.

***

        Latem 1921 roku nad polskim kawałkiem morza pojawił się pewien inżynier. Polak. Jerzy Osmołowski. Z Warszawy się pojawił. Wziął się, znaczy. Następnie pan warszawiak, pojawiwszy się, zauroczony krajobrazem, wsiąkł weń do tego stopnia, że do stolicy już nie wrócił. Został, współtworząc z podobnymi sobie, rozrastającą się wzdłuż wybrzeża wieś letniskową, nazywaną Jastrzębią Górą. Lub, równie chętnie: Nową Warszawą.

Na początku dekady lat trzydziestych, rozwijającą się dynamicznie miejscowość (jak mówiono: „fantastycznie szybko”) zelektryfikowano. Osmołowskiemu zamarzyła się wówczas… winda, zwożąca chętnych z klifu na plażę, i wwożąca ich z powrotem na klif. Kto w Jastrzębiej Górze bywał, kto z klifu schodził i wspinał się na klif, ten marzenie inżyniera zrozumie w jednej chwili. Albowiem zejść siedem pięter (siedem czy osiem, zależy jak liczyć) po drewnianych, zapiaszczonych, chwiejących się schodach, jeszcze jakoś się dawało. Daje się i dziś. Za to powrót na wysokość klifu stanowił i stanowi nie lada wyzwanie, zwłaszcza dla ludzi starszych, schorowanych, przesadnie zgrubiałych powiedzmy, czy tam dla innych inwalidów. Zresztą, w 1932 roku sam Osmołowski obchodził 60. urodziny, a przecież zdawał sobie sprawę, że „to se ne vrati” i młodszy już nie będzie.

Wznoszenie dziwadła imieniem „Światowid” rozpoczęto w 1938 roku i ukończono po dwunastu miesiącach. Tuż przy ścianie klifu stanęła konstrukcja budowlana, jakiej w Polsce dotąd nie widziano: żelbetonowa wieża z kładką łączącą urwisko z niewielką platformą widokową na samym szczycie.

        Co prawda wybuch wojny przeszkodził w uruchomieniu windy i ostatecznie udało się to dopiero w roku 1967. Obsługiwane przez windziarzy dwie kabiny, z których każda mieściła dziesięć osób, pokonywały klif w jedną, i w drugą stronę, w parę minut. Przy czym zjazd i wyjazd były biletowane: dorośli płacili złotówkę, młodzież połowę tego. Dokładnie tyle samo, co we wrocławskich tramwajach za bilet przejazdowy w tamtych czasach.

        Konstrukcja i jej działanie dość szybko przekształciły się w atrakcję na skalę ogólnopolską, choć winda funkcjonowała zaledwie dwa sezony. Czy to wady konstrukcyjne, czy też nadmierna eksploatacja, sprawiły, że wieża zaczęła odstawać od krawędzi urwiska. Nie słuchano, jak się wydaje słusznie, utrzymujących, że z wieżą wszystko w porządku, że to kładka staje się coraz krótsza z powodu wystąpienia zaskakujących efektów relatywistycznych. Obawiano się też, że konstrukcja nadal odsuwać się będzie od klifu, aż w końcu przechyli się i runie. Użytkowania windy zatem zakazano, mimo podjętych starań nie znajdując metody na uratowanie największej gwiazdy jastrzębskiego klifu.

        Minęło czasu mało-wiele, konkretnie lat trzynaście, i natura sama zdecydowała. Wieża, wtedy rzeczywiście odchylona od pionu już znacząco, zwaliła się z hukiem w czasie sztormu nadzwyczajnej siły, w styczniu 1982 roku. Od tamtej pory siedmiometrowy blok zbrojonego betonu spoczywał na nadbrzeżnym piasku, aż więcej niż dekadę później, przy okazji rozpoczęcia prac wzmacniających klif, zapadła decyzja o wbudowaniu całość zwłok wieży w rekonstruowane nabrzeże. Wieść gminna niesie, że od tamtej pory windy nikt więcej nie widział.

***

        Taka to historia. A wspominałem, że jutro finał mego urlopowania? Chwilami nawet, to żart, chwilami nawet szlocham. Żart, mówię, ponieważ nie tyle chwilami szlocham, co nieustannie. Zostaje mi tylko, dla kurażu, przypomnieć sobie, jak marudzić potrafi druga połowa mego serca – i zaraz dobry nastrój mi wraca.

        Bo Szanowna Właścicielka (marudność standardowa poniżej średniej przeciętnej), marudziła jak rzadko kiedy. Głównie od przełomu lutego i marca, gdy choć próbowałem nawiązywać do letnich planów. Mniej więcej od połowy kwietnia słyszałem również, że tym razem to ona już na pewno nigdzie ze mną nie pojedzie. Że niech sam sobie jadę, gdzie tam sobie jechać chcę, i że wolne mi daje, staruchowi, a w ramach zasady wzajemności ja spokój zaoferować mam jej, i że w ogóle, i takie tam inne rozmaite, które w podobnych okolicznościach wypadają koralami łagodności z ust Szanownej.

        Zazwyczaj nie biorę serio podobnych targnięć i wierzgnięć. Właściwie nigdy nie biorę. Sprzeciwianie się snutym przeze mnie planom wakacyjnym to wewnętrzna tradycja rodzinna, do tego platoniczna można powiedzieć, bo i tak kończyło się, regularnie, na planach – w każdym razie do naszego 40-lecia, które miało wyglądać zupełnie inaczej niż faktycznie wyglądało; 2020, o roku ów!, ale o tym opowiem może przy innej okazji. Więc.

        Nie należało, więc, przejmować się sprzeciwem Szanownej Właścicielki, czy może należało? Bo koniec końców pojechałem sam i niemal dwa tygodnie towarzyszyła mi ta oto refleksja, że o ile z kobietą wygrywa się trudno, wygrać z moją Szanowną Właścicielką nie warto nawet próbować. Tylko się człowiek zasapie i zapoci. Jak to szło? Nie kop się, synku, z panią naturą, bo sam zmęczysz się, a panią rozradujesz?

Nadto zmęczony jestem, by podobne dylematy rozstrzygać. Lepiej pójdę sobie morza posłuchać ostatni raz, otulając się czymś ciepłym i przyjemnym w dotyku. Dajmy na to pledem, podarowanym mi przez damę imieniem Scarlett, lata temu. Przejmować się czy nie, i należało czy nie należało, ów dylemat z wiatrem nie przeminie. Pomyślę o tym jutro.

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl