Przed stu laty, nagrodzony dwie dekady później literackim Noblem, poeta Thomas Stearns Eliot wyjątkowo celnie opisał współczesność i ludzi we współczesność zanurzonych.
W równie znakomitym przekładzie innego literackiego noblisty, mianowicie Czesława Miłosza, opis ów brzmi następująco: “My, wydrążeni ludzie / My, chochołowi ludzie / Razem się kołyszemy/ Głowy napełnia nam słoma (…) / Kształty bez formy, cienie bez barwy / Siła odjęta, gesty bez ruchu (…)”.
O, to, to. Kiedyś, kiedyś – to znaczy dawno, dawno temu – ludzi ciosano z grubsza. W każdym razie zazwyczaj. Byli więc ludzie dobrzy i trafiali się źli. W sensie, że przyzwoici bądź nieprzyzwoici, łagodni lub surowi, przeciętni albo oryginalni, nastroszeni ponad miarę ewentualnie wygładzeni do pospolitości. Niektórzy współcześni badacze minionych epok ową systematykę redukują do znacznie krótszej: mądre były człowiekowate albo głupie. Te drugie matka natura ustawicznie eliminowała, mało sprawnie zresztą, i tak to trwało, póki ewolucja nie nabiła poprzednich naszych wersji na sztachety nowoczesności – przy okazji przysoliwszy solidnie, młotami postępu, we łby małpoludom. W wyniku czego, prawdopodobnie, człowiekowate zapadły na inteligencję. Małpią najpierw, a zszedłszy z drzew i zasiedliwszy sawanny, zyskały też inteligencję pre-człowieczą. Człowiekowato-podobną.
Przy czym nader ludziopodobne już wtedy jednostki wciąż prezentowały poziom intelektualny zbliżony kształtem do wykałaczek. Ot, wrogiego troglodytę przepędzić hen (niewiasty jego uprowadziwszy dla celów odpowiedniego wykorzystania), upolować zwierza, upiec w kawałkach, czy tam upiec i zamarynować, najeść się zwierzem, do tego ziele jakieś zajarać, czy inny tytoń (koniecznie do kawy importowanej z najbliżej położonej przyjaznej jaskini), następnie w celach relaksacyjnych porozmnażać się, z kolei wyspać należycie, znowu upolować co się należy (lub co się trafi), znowu upiec… i tak dalej, i tak dalej.
***
Tak. Kiedyś więc inteligencja wykałaczki, teraz zaś, patrzcie tylko, inteligentne bywają człowiekowate aż na siedem różnych sposobów. Nie żartuję. Proszę spojrzeć w stronę Howarda Gardnera, specjalisty psychologii kognitywnej, profesora Uniwersytetu Harvarda, autora koncepcji “Teorii Wielorakich Inteligencji”, zgodnie z którą “inteligencja” nie jest cechą przypisaną jednostce, ale “konstruktem składający się z siedmiu wymiarów, z których każdy dotyczy innego rodzaju aktywności intelektualnej”. Z czym zatem mamy do czynienia współcześnie? Mamy otóż do czynienia z inteligencjami: werbalną, matematyczno-logiczną, wizualno-przestrzenną, fizyczno-kinestetyczną, muzyczno-rytmiczną, interpersonalną oraz intrapersonalną. O rany.
Podobno mózg ludzki powinien rozumieć sam siebie. Sam przez się. W końcu to mózg czyni mnie ze mnie, oddzielnie czyniąc innych z innych. Mózg sprawia, że ja to ja. Że ty to ty, a nie jakiś ktoś inny. Sam nie wiem, co o tym myśleć, skoro organ, który pozwala nam jakoby rozumieć świat, sam siebie ogarnąć nie potrafi. A co chyba jeszcze gorsze, paradoks ów przybiera wiele różnych wersji, weźmy tę: “Gdyby mózg ludzki okazał się na tyle prosty, by człowiek mógł zrozumieć jego działanie, ludzie musieliby okazać się zbyt prości, by działanie mózgu rozumieć”. Co oznaczałoby z kolei, iż przekonanie, że mózg pozwala nam poznawać i rozumieć świat, nie rozumiejąc, czym sam jest i czym jest poznanie, prędko przywiodłoby nas do ściany oczywistego nonsensu. Aż chciałoby się rzec: brońmy się.
Kilka dobrych argumentów znajdziemy. Weźmy Kanta Emanuela. Jak wykazał, obserwując świat widzimy siebie, ponieważ nie możemy oglądać świata inaczej niż przez siebie, przez własne “ja”. Na nieco wyższym poziomie to samo ujęli: jeden z ojców epistemologii poznawczej, psycholog i ornitolog Konrad Lorenz (nasze poznanie determinuje kształt naszego aparatu poznawczego i vice versace) oraz logik i filozof języka Ludwig Wittgenstein (granice naszego świata określa język którym świat opisujemy; o czym nie można mówić o tym należy milczeć; istnieje tylko to, co da się wypowiedzieć).
***
Skończymy dziś tym podsumowaniem: oto my, człowiekowate. To jest ludzie ciosani nadal z grubsza, na tle z grubsza kształtowanej codzienności medialnej. Ludzie zanoszący modlitwy do autorytetów zmiażdżonych wcześniej kamieniami przekonań, narzucanych nam siłą, w sposób, który siłę tę przed nami ukrywa starannie i skutecznie. Bezbarwne cienie, uwiązane do nijakich tożsamości nad brzegami smrodliwych rzek zakłamanej pamięci, z połamanymi kręgosłupami i utraconą umiejętnością śnienia o przeszłości zaprzepaszczonych królestw, którymi władaliśmy tak niedawno. Królestw najpewniej bezpowrotnie zaprzepaszczonych. I żeby zostać w strefie podsumowującej semantyki Eliota: “This is the way the world ends / This is the way the world ends / This is the way the world ends / Not with a bang but a whimper”.

…A każdy może wybrać: skomlenie preferuje czy raczej skowyt. Wolnyś, człowieku, zatem uchodź, biegnąc prędko. Czmychnąć co prawda nie zdołasz, niemniej nie wiesz tego zanim nie spróbujesz. Dlatego próbować warto.

Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU