Pytała dużo o Polskę i jaki jest komunizm bo ona uważa, że to chyba musi być fantastyczne jeśli wszystko jest wspólne, i że ona ma nadzieję, że w Danii też tak kiedyś będzie!

Trudno mi było cokolwiek prostować bo czułem taką przepaść poglądów, że zajęłoby mi chyba milion lat, żeby nasze sposoby myślenia się skrzyżowały. Na razie szły równolegle i to w kosmicznej odległości od siebie.

Pierwszy samochód podwiózł nas tylko do Riihimaki. To było coś, ale bardzo daleko od jednego przejazdu, o którym marzyła Dagmara. Po paru takich krótkich przeskokach oświadczyła mi, że musi wziąć autobus albo pociąg, bo w takim tempie nigdy do Rovaniemi nie dojedzie, a jej kumpelki nie będą czekać. Na taki wydatek jak autobusowy bilet w żadnym razie nie było mnie stać więc z bólem serca, ale w Hameenlinna rozstaliśmy się. Ona wsiadła do autobusu Oy Matkahuolto, a ja ustawiłem się znowu na poboczu z podniesionym kciukiem.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Nie raz, nie dwa wspominałem potem Dagmarę. Z biegiem czasu przyzwyczaiłem się trochę do skandynawskich zachowań. Nagość była całkowicie naturalną rzeczą. W saunach, na basenach i plażach nikt się specjalnie nie krępował, ale Dagmara była jakby z innego świata. Tak jakoś odległa od mojego, polskiego sposobu widzenia świata, że nie mogłem z nią znaleźć wspólnego języka. Miałem wtedy wrażenie, że bliżej by mi było do każdej – nawet nieeuropejskiej – kultury niż do niej.

I dziwna rzecz – przecież rok wcześniej – pracowałem jakiś czas w Szwecji – w Haparanda, ale jakoś tego nie widziałem. Może byłem zbyt pochłonięty zarabianiem pieniędzy? Nie wiem. Mogło tak być, bo moje plany podróży do Hiszpanii przysłaniały mi wiele innych spraw. To mnie trzymało w pracy przez długie a nawet bardzo długie godziny i szczerze mówiąc poza nią nie zostawało zbyt wiele czasu. Miałem też w tamtym czasie trochę długów, które chciałem koniecznie spłacić a w Polsce trwałoby to nieporównanie dłużej.

Tu muszę zrobić małą dygresję. Otóż na przestrzeni lat, gdy czasami opowiadałem o moich wakacyjnych wyjazdach, dość często pytano mnie skąd miałem na to pieniądze, jak to było, że wyjeżdżałem na Zachód i temu podobne.

A przecież w sumie to było bardzo proste. W tej naszej siermiężnej Polsce było wiele możliwości, o których albo nie wiedziano, albo ich po prostu niewykorzystywano. Panowały mylne poglądy, że coś tam jest dla wybranych, że to nie dla zwykłych ludzi i temu podobne. A przecież wiele rzeczy było dostępnych powszechnie a do tego… były za darmo!

Moje bokserskie treningi, o których tyle razy mówiłem, nie kosztowały mnie ani grosza. Każdy kto chciał i miał jakie takie predyspozycje mógł trenować. Nie tylko boks! W zasadzie każdą dyscyplinę sportu.

Miałem kolegę, który należał do aeroklubu, skakał ze spadochronem, zrobił licencję szybowcową i wszystko to nie kosztowało go złamanego szeląga. Były baseny, modelarnie, kółka radiowe, teatralne, krajoznawcze, wodniackie, żeglarskie… To wszystko było za darmo. Oczywiście na prowincji czy na wsi te możliwości były inne niż w dużych miastach, ale były i tam.

Wcale nie gloryfikuję tamtego systemu, ale po prostu nieuświadamialiśmy sobie wielu możliwości, które były w naszym zasięgu.

Studia były za darmo i każdy mógł się na nie załapać. Trzeba było oczywiście zdać egzaminy, których wyniki zależały tylko od naszej wiedzy, a to już przecież była tylko i wyłącznie nasza sprawa.

Na studiach działały studenckie spółdzielnie pracy i kto chciał mógł w nich pracować i – wiem to na sto procent – dobrze zarobić.

Jeśli ktoś z perspektywy czasu mówi, że nie mógł wtedy tego czy tamtego to może powinien sobie zadać pytanie czy się rzeczywiście starał. Czy zrobił wszystko, żeby zrealizować swoje marzenia.


Znałem ludzi w moim wieku, którzy zostali w tamtych czasach na wsi, albo w małym miasteczku i też mieli się bardzo dobrze – tak finansowo jak i w realizacji swoich oczekiwań.

Wyjazdy za granicę były bardziej skomplikowane, ale też wiele trudności można był przeskoczyć – o ile oczywiście – naprawdę się staraliśmy.

Już na początku lat 70-tych – ale i wcześniej – wielu z nas wyjeżdżało do Szwecji, Austrii czy Niemiec „ na saksy”. Wielu zrobiło sobie z tego stałe źródło dochodu.

Jeden z moich kuzynów jeździł co roku do Norwegii do pracy na farmie. Pracował parę miesięcy, wracał, wydawał, potem znowu jechał na farmę, znowu wracał do Polski i tak dalej. Można się sprzeczać czy to w ogóle był dobry sposób na życie, ale tak było i wielu i wiele tak robiło.

Mniejsza z tym. Co do mnie to prawie wszystko co zarabiałem – czy to w Polsce czy za granicą – wydawałem na podróże. Te moje rozdobędy były skromne i powiedziałbym spartańskie, ale na pewno ciekawe. I nigdy ich nie żałowałem.

Rozstanie z Dagmarą było dla mnie – w pewnym sensie – uwolnieniem, bo oprócz tego, że dziewczyna była ładna i bardzo bezpośrednia to jednak wiązała trochę moją swobodę poruszania. Autostop, konieczność ciągłych zmian i korekt trasy wymagają czasu, a Dagmara była umówiona więc dobrze się stało. Uściskaliśmy się jakbyśmy się znali co najmniej od urodzenia a potem jeszcze długie machanie wyciągniętą przez okno autobusu ręką i zostałem sam. Żadną miarą nie mogłem wtedy przypuszczać w jakich okolicznościach przyjdzie się nam jeszcze spotkać!

Też liczyłem na długi przejazd, może rzeczywiście do samego Rovaniemi, ale w zasadzie wolałem jeszcze zahaczyć o Oulu, gdzie mieszkał mój warszawski znajomy od Ewy Wiland – Jokke Mahonen. Liczyłem trochę na parę dni odpoczynku pod jego gościnnymi skrzydłami przed moim „atakiem na północ”!

Fińska markka była podówczas warta mniej więcej jedną czwartą amerykańskiego dolara. Nie miałem ich za wiele, ale przy bardzo oszczędnym gospodarowaniu powinno mi było wystarczyć na trzy tygodnie podróżowania.

Spotykałem wielu młodych ludzi z plecakami, którzy przemieszczali się w najróżniejszych kierunkach i na najróżniejsze sposoby. Jednym z nich był niemiłosiernie zarośnięty Australijczyk, który twierdził, że był w podróży już trzy lata. Zaczął w rodzinnym Sydney i w ciągu tych trzech lat spotkał się na swojej trasie z taką ilością przygód, że gdybym go pytał to opowiadałby całą noc. Jego paszport miał wklejony długi pas papieru, na którym poszczególne służby graniczne wbijały wizy, wejścia i wyjścia. W samym paszporcie dawno już mu zabrakło miejsca.

Z tych niezliczonych spotkań z moimi rówieśnikami z najróżniejszych krajów wyłaniał się bardzo ciekawy i – o dziwo – pochlebny dla młodych Polaków obraz.

Widziałem mianowicie, że ci młodzi – z tamtego, kapitalistycznego świata – ludzie, wcale nie mają się lepiej. Jak się zorientowałem mieli dużo więcej problemów niż my. Wydawało mi się – i chyba prawdziwie – że Polacy mojego pokolenia mają po prostu łatwiej. Warunki studiów, szanse podjęcia pracy, warunki mieszkaniowe i wiele innych wcale nie wyglądały atrakcyjniej po tamtej – kapitalistycznej stronie.

Młodzi Anglicy, Francuzi, Holendrzy i inni mówili o długach, które zaciągali na swoje studia, o trudnościach z dostaniem pracy i tak dalej. Czułem jednak, że byli jakby dojrzalsi i ich sposób myślenia – mówię tu naturalnie o przeciętnym młodym człowieku – był praktyczniejszy od naszego.

Może na razie zostawię ten, być może, kontrowersyjny temat, ale mówię to co wtedy odczuwałem, albo raczej to co zapamiętałem z tamtej dawnej podróży.

Do Rovaniemi dotarłem łamaną linią. Tak łamaną, że w którymś momencie jechałem jakby z powrotem do Helsinek, ale ostatecznie dojechałem i wziąłem w specjalnym biurze dyplom, że przekroczyłem Koło Podbiegunowe! To było miejsce, gdzie zazwyczaj kończyły się wycieczki i wypady na tak zwaną Północ! Faktycznie to już była Północ! Rovaniemi leży wyżej niż Fairbanks na Alasce i dużo wyżej niż Yellowknife w Kanadzie! Równoleżnikowo to była wysokość Czukotki!

Dalej – na północ od Rovaniemi – rozciągała się tundra, na której widziało się już stada reniferów i kolorowe postacie Samis – rdzennych Lapończyków.

Stamtąd prowadziła w zasadzie tylko jedna większa droga, która szła do europejskiego bieguna zimna, który znajdował się w miasteczku Sodankyla a potem do wielkiego jeziora Inari na północnych krańcach Finlandii.

Była już połowa września i tu na północy jesień złociła się tak bogato, że gdy wyjeżdżałem z Rovaniemi doznałem kolejnego szoku. Może nie tak silnego jak na widok nagiej Dagmary, ale faktem jest, że równie wspaniałych kolorów nie widziałem nigdzie.

Ten moment gdy jesień idąc od północy zmienia całą przyrodę i mieni się niewyobrażalnymi wręcz barwami Finowie nazywają „ruska”. Jakoś mi się ta nazwa nie podobała, ale ostatecznie nie o nazwę chodziło tylko o wspaniałą jesień, która przyglądała się w setkach jezior, mieniła jak najwspanialsza malarska paleta i cieszyła oczy. Trudno mi dziś uwierzyć, że nie miałem wtedy aparatu fotograficznego, ale tak było. Jedyne zdjęcie z tej podróży jakie mam zrobił mi Karl-Heinz Reinders. Na tej fotce stoję tuż koło znaku oznajmiającego Koło Podbiegunowe! Zawsze jakaś pamiątka. Szkoda tylko, że jedna!


Karl-Heinz Reinders zatrzymał się koło mnie, gdy przy szosie wylotowej z Rovaniemi próbowałem zatrzymywać przejeżdżające nieliczne samochody .

Karl miał volkswagena-busa – dokładnie takiego jaki parę lat wcześniej stał się wizytówką amerykańskich hippiesów.

-Cześć – dokąd cię zabrać? – zapytał wesoło.

A ja – bez zastanowienia – powiedziałem:

-Na Nordkapp!

I ku mojemu radosnemu zdumieniu usłyszałem:

-No to siadaj!

I pojechaliśmy razem. Karl był Niemcem z Kolonii i rzeczywiście jechał na… Nordkapp! Nie posiadałem się z radości. To było jak trafienie w toto-lotka! Złapać okazję na tak olbrzymi kawał drogi było dla mnie już nawet nie ułatwieniem ale marzeniem, o którym śni każdy autostopowicz. I to nie była jazda na skrzyni jakiejś półcieżarówki wśród worków i skrzyń, ale wygodna a nawet komfortowa wycieczka!

Karl był na wakacjach. Mniej więcej w tym samym wieku co ja. Akurat skończył politechnikę i przygotowywał się do pracy chyba właśnie u Volkswagena. Po angielsku mówił zdecydowanie lepiej niż ja i w sumie porozumiewaliśmy się dość dobrze. Co go najbardziej interesowało to to czy znam się na reperacji samochodów. Odpowiedziałem wymijająco, że jeśli już dojdzie do jakieś awarii to we dwóch zawsze można coś zrobić.

-Ty będziesz coś wiedział – mówiłem – ja będę coś wiedział i jakoś damy radę!

Na całe szczęście do żadnego egzaminu nie doszło bo van spisywał się doskonale i wystarczało jedynie lać paliwo.

To były super auta. Miałem się o tym dogłębnie przekonać w parę lat potem – gdy w połowie 1979 roku wybrałem się z moją żoną do Holandii żeby kupić półciężarówkę. Mieliśmy już wtedy swoje małe przedsiębiorstwo, warunki były inne i mogliśmy sobie pozwolić na nieco więcej niż wtedy gdy pracowaliśmy dla kogoś. Otóż w czasie tego wypadu kupiliśmy volkswagena cargo vana, którym wróciliśmy do Polski i intensywnie użytkowali przy rozwożeniu naszych wyrobów, transporcie surowców i półproduktów. Ten samochód nigdy się nie psuł! To było tak dziwne, że aż niepokojące! Nigdy nic! I to był o ile pamiętam trzyletni wóz. Zmieniałem olej, lałem benzynę i jeździłem! Nigdy potem nie miałem auta, na którym mógłbym tak polegać! No może za wyjątkiem mojej Toyoty, ale i to nie jestem pewien.

W każdym razie jechaliśmy na północ. Plan był taki, żeby przekroczyć granicę fińsko-norweską w Karigasniemi. Według mojego przewodnika miało tam być schronisko młodzieżowe.

Co prawda, Karl miał urządzone łóżko z tyłu vana i przez malutki momencik przemknęła mi myśl, że może zaprosi mnie do wspólnego spania, ale to była głupia myśl i nigdy mu o tym nie powiedziałem. Ostatecznie i tak robił dla mnie bardzo dużo! Zaproponować obcemu facetowi wspólną długą podróż wymaga i odwagi i wielkiego serca. Szczerze powiem, że nie wiem czy na jego miejscu zdobyłbym się na coś takiego. Naprawdę trudno było jeszcze oczekiwać, że będzie chciał z tym obcym facetem dzielić łóżko!

Ale wszystko było w porządku aż do czasu gdy po przyjeździe do schroniska w Karigasniemi okazało się, że jest zamknięte z powodu zakończenia sezonu!

Karl zapytał mnie co będę robił i gdzie spędzę noc, ale od razu mu powiedziałem, że dam sobie radę i że spotkamy się rano.

Trzeba powiedzieć, że noce już były bardzo chłodne. Ostatecznie Karigasniemi leży prawie czterysta pięćdziesiąt kilometrów za kołem podbiegunowym i pogoda była mniej więcej taka jak na Kasprowym. Miałem co prawda mój śpiwór, ale spanie przy takiej temperaturze na dworze traktowałem jako ostateczność.

 

Śpiwór był bardzo dobry i sprawdził się przy wielu okazjach, ale mimo wszystko wolałem gdzieś pod dachem.

Kupiłem go swego czasu na „Ciuchach” na Skaryszewskiej – niedaleko Dworca Wschodniego. I kupiłem go nie w budce tylko od kogoś kto swój mały kramik miał rozłożony na ziemi przy wejściu na „Ciuchy”. Różni ludzie sprzedawali wtedy rzeczy, które dostawali w paczkach z za granicy a także te, które pochodziły jeszcze z UNRRY i zachowały się przez lata.

Tam właśnie – podczas kolejnej wizyty na targowisku – natknąłem się na ten śpiwór. Wyglądał na prawie nowy. Miał oryginalne pieczęcie, plakietki i mnóstwo różnych napisów wśród których najcenniejszym był dla mnie ten „for extreme cold temperatures”. Kupiłem go za dość śmieszne pieniądze, bo właściciel nie wiadomo dlaczego śpieszył się jakby go ktoś gonił i opuszczał cenę bez wielkiego targowania.

Chwaliłem się nim potem przed kolegami do tego stopnia, że po pewnym czasie zaczęli mi zwracać uwagę mówiąc:

-Tylko nie zaczynaj o swoim śpiworze Marcin, dobrze?!

Chciałem go kiedyś wypróbować w naprawdę ekstremalnych warunkach i w grudniu, przy silnym wietrze i temperaturze poniżej dziesięciu stopni poszedłem spać do ogrodu. To było u mojej babci w czasie świątecznych ferii.