Wulgaryzacja języka, jakiej jesteśmy świadkami w Polsce warta jest namysłu. Na moich stronach fejsbukowych w różnych komentarzach zdarzają się osoby prężące językowe muskuły przy pomocy inwektyw i „brzydkich wyrazów”.

Jest to zawsze oznaka słabości, jakoś tak kojarzy mi się to z podskakującym szczylem, który tylko potrafi bluzgać, a którego ucisza celny cios.

Jeżeli chcemy kogoś krytykować, a co dopiero zwalczać, powinniśmy być niczym złożony do strzału snajper, skoncentrowani, wyciszeni, uważni, i zamaskowani, powinniśmy posiadać strategię i możliwość odskoczenia. Lament wulgaryzmów w debacie w niczym nie pomaga, często służy jedynie dodawaniu sobie animuszu, udawaniu siły, której nie ma. Generalnie, silni robią, co mają zrobić, bez zbędnych słów.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Nie wiem dlaczego, problem ten przypomniał mi czas wczesnej młodości, kiedy siedziałem „pod celą” z Wojtkiem  w areszcie śledczym przy Montelupich 7, w tak zwanym „gettcie” oddziału II, w  tzw. „tygrysówkach”, do których zamykano szczególnie niebezpiecznych przestępców. Kilka tygodni siedzieliśmy razem. Wojtek był komandosem, który zdezerterował z bronią z warty, a złapany, w spektakularny sposób uciekł z prokuratury.  Przed prokuratorem każdy oskarżony jest rozkuwany, strażnik zostaje za drzwiami i Wojtek przysunął grubą prokuratorkę dużym biurkiem, za którym siedziała, do ściany, a sam wyskoczył przez okno; z tym że nie na ziemię, bo rzecz działa się na II piętrze prokuratury, lecz do otwartego okna na pierwszym piętrze i stamtąd uciekł z budynku. Złapano go  po jakimś czasie ponownie, no i siedzieliśmy razem. Uczyłem go angielskich słówek, on pokazywał, jak co się robi.

W „tygrysówkach” po otwarciu drzwi celi jest krata, w której są drzwiczki wysokie jedynie na jakieś metr czterdzieści i przez nie dopiero można wejść do środka. W kracie jest też miejsce do podawania miski z jedzeniem. W środku celi wszystko jest obetonowane łącznie z „fikołami”, czyli taboretami i bardachem, czyli kiblem, aby nie można było tego wyrwać. Wojtek robił codziennie 100 przysiadów, 100 pompek, 100 brzuszków. Jako więzień niebezpieczny był skuwany w drodze na spacernik, który na Montelupich jest na dachu, ale był kuty „amerykankami” z przodu i dla zabawy się rozkuwał. Wychodził z celi, ze schowaną w ustach połówką żyletki, potrafił w drodze z parteru na 5 piętro włożyć zębami te pół „mojki” w zapadkę i oddawał „gadowi” kajdanki do ręki, gdy ten chciał go rozkuć przed wpuszczeniem na spacernik. Takie to były „zbyty”. Dodatkowo utrudniał życie strażnikowi o ksywce  „Wałęsa”, zakładając na ręce różaniec, Wałęsa –  religijny chłoporobotnik – wzdragał się wówczas i prosił; „Wojtuś zdejmij, bo Pana Jezusa kuć nie mogę”. Wojtek  pożyczał z więziennej biblioteki książki o partyzantach – kochał akcję… Potem go zabrali, spakował mandżur i tyle się w życiu widzieliśmy. Stukał potem jeszcze z góry, gdzie był na twardym łożu, powiedział, że dostał 7 lat. Na twardym nie miał papierosów i kopsałem mu chabetą wzdłuż rury szlugi, drzaskę i zapałki. Niestety jego losy nie potoczyły się dobrze. Był w latach 90. jednym z bardziej znanych gangsterów w Markach, zabijał ludzi. Został mu  pociąg do spektakularnych akcji. W trakcie jednej z nich wychylony do połowy z okna uciekającego samochodu strzelał w charakterystyczny sposób, znany z filmów o Sarajewie i Karabachu, z podniesionego nad głową kałasznikowa. Potem gdzieś czytałem, że przy innej akcji z użyciem broni maszynowej Wojtkowi, najwyraźniej obawiający się o swój los i rodzinę sędzia zmienił zaszeregowanie przestępstwa z „usiłowania zabójstwa” argumentując, że oskarżony jako wyszkolony komandos „gdyby chciał, to by zabił”, więc o żadnym „usiłowaniu” nie ma mowy . Tyle Wojtkowej sagi w kontekście „używania brzydkich wyrazów.”

Po latach, ku mojemu zdumieniu, żargon więzienny oraz cięższe i lżejsze bluzgi zaczęły płynąć na co dzień z polskiego telewizora i gazet.

Dzisiaj bluzgi potaniały do tego stopnia, że w biały dzień wylewają się na ulicy z ust gimnazjalistek dopiero co oderwanych od pluszowego misia.  Trochę smutna ta deprecjacja bluzgu, no bo co nam zostanie, kiedy rzeczywiście przyjdzie siarczyście zakląć? Wulgaryzmy powszechnie używane tracą moc, powszednieją. Jeśli język wulgarny staje się zwyczajny to traci czarny blask. Jeżeli słowo k…a służy nam zamiast przecinka, to przestaje mieć wulgarne znaczenie Nota bene w tamtych czasach, w kryminale, nie wolno było mówić samego „k..a”.  Jeśli wypowiadało się to słowo musiało się je odnieść do czegoś i powiedzieć „k…a  mać”, albo „k..a twa”; w przeciwnym wypadku bluzgało się sobie samemu.

Tak to już jest, że jeżeli bluzgamy niepotrzebnie, bluzgamy do siebie – tak jakbyśmy pluli pod wiatr.

Gdyby te panienki z ulic o tym wiedziały… No ale, nie można oczekiwać zbyt wiele; żyjemy w czasach powszechnego analfabetyzmu nie tylko kulturowego, który na dodatek brak wiedzy i umiejętności łączy z tupetem, trudno więc dziś czegokolwiek wymagać.

Tak czy owak, warto być sprawnym językowo, mówić celnie,  kulturalnie z polotem i fantazją. Można się tego nauczyć.  Wulgaryzmy pełnią bardzo  ważną rolę, ale ludzie, którzy ich nadużywają, stają się śmieszni. Rzucają bluzgi na wiatr. Rzucają je na siebie.

Andrzej Kumor