Ależ skucha. Na samym wstępie? No, no. Wytrzepany przecież, nie wytrzebiony. Gdzie by tam za takiego Gdulę ktokolwiek zamierzał się brać? Nonsens. Jak podobnych Gduli opisują poeci: “Rozum u nich niewielki, a do tego dwa małe bąbelki”.

        A skoro ustaliliśmy, co głównemu bohaterowi przeznaczyły Mojry, wędrujmy dalej. Ku trzepakowi, powiedzmy. Bo wiele różnych różności proponuje nam telewizja, ale żeby zaraz pokazywać, jak pan profesor pana doktora habilitowanego łomocze bez litości? Czy tam jak trzepie gościa bezlitośnie, dopóki starannie gościa nie wytrzepie? Do tego w paru dosłownie zdaniach? Niezłe widowisko. Tak, tak, bo jako rzekłem, rzecz odbyła się na wizji.

AŻ ZADZWONIŁO

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Widowisko, występ, show, inscenizacja, spektakl. Co tam komu pasuje. Toż nawet pani Szczuka Kazimiera mogłaby schować się za tym żółtym czymś, na tle czego występowała w pewnej rozgłośni radiowej, nieprawdopodobnie chamską metodą “grillując” Pawła Jabłońskiego z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Za żółtym kafelkiem powiedzmy. Czy tam za czym. Schować starannie i czas jakiś manier swych nie prezentować publicznie. Jakiś czas dłuższy. Powiedzmy: dopóki piekło nie zamarznie.

        Scysja zaś, o której nadmieniłem nim przydeptałem panią Kazimierę – nie to, żebym zaraz przepraszał, mowy nie ma o przeprosinach, fakt odnotowuję – więc wspomniana scysja to nie była telewizyjna relacja reporterska z ciemnego zaułka, lecz program w telewizji publicznej. Nadawany na żywo z ulicy Woronicza 17. Stąd nazwa audycji. Minionej niedzieli nadawany. Tym sposobem, konkretnie uderzeniem stopą w podbrzusze, profesor od nauk społecznych Andrzej Zybertowicz, potraktował doktora habilitowanego od nauk społecznych Gdulę Macieja. Znaczy, obaj panowie w socjologii szkoleni – czy dlatego aż tak głośno zadzwoniło? Czy tam zabimbało?

        I co? I nie zrobiło mi się przykro. Niepodobna uwierzyć, a jednak. Przeciwnie. Ucieszyłem się, jak cieszyłbym się po zwycięstwie drużyny naszych siatkarzy, zdobywającej trzeci z rzędu złoty medal mistrzów świata w swojej dyscyplinie. Gdyby go zdobyli. Obejrzymy powtórkę razem?

LECĄ ISKRY

        Nie, nie mówię o naszych siatkarzach, podróż tą ścieżką bolałaby zanadto. W zwolnionym tempie może być? Proszę: dyskusja trwa, interlokutorzy omawiają kwestie racji stanu, interesu państwa oraz wiarygodności opinii wygłaszanych przez naukowców i osoby publiczne, a wszystko w kontekście ewentualnego wsparcia finansowego, owych “grantów”, otrzymywanych stąd i stamtąd, czy też w kontekście wyznaczania tematów badań. Wreszcie atmosfera gęstnieje niczym bolidy Formuły 1 na krętym torze wyścigowym w czasie Grand Prix Monaco. Słowa i zdania to pienią się, to zderzają. Tu i tam pojawiają się iskry. Polemiści równie roziskrzeni. Dzieje się.

        Dzieje się, tymczasem prowadzący program dorzuca węgla do pieca… przepraszam, jakiego węgla, węgla nie dorzuca, bo nie ma węgla w kraju stojącym na węglu. Państwu stojącemu na węglu, węgiel dopiero dowiozą. Czy dowożą. Z Kolumbii. Czy tam z innych krańców globu. Może więc chrustu dorzuca? Chrustu nad Wisłą dostatek. Póki lasy nasze.

        Nieważne. Tak czy owak: gorąco, goręcej, parzy… Nagle profesor Zybertowicz oświadcza, że siedzący naprzeciwko doktor Gdula, przeprowadził był onegdaj badania socjologiczne dotyczące preferencji wyborczych Polaków, zamieszkujących niewielkie ośrodki miejskie. “To były solidne, dobrze przygotowane badania” – zaznaczył Zybertowicz, wyprowadzając cios: “Finansowane przez niemiecka fundację”.

WYKRZYKNIKI TRZY

        Cios nogą w podbrzusze, mówię. Cóż za trafienie. W punkt, bo Gdula w odpowiedzi robił co mógł, starając się nie eksplodować czołem, policzkami i grdyką, ale że i w tym zakresie mógł niewiele, właśnie twarzą wybuchnął: “To były porządne badania robione dla Polaków!”. Swoją drogą, na końcówce eksplodującego Gduli, prócz śliny oczywiście, ze trzy solidne wykrzykniki zauważyłem, nie jeden.

        Zybertowicz kiwnął na to głową, obserwując polemistę jakby z politowaniem. Z miną, powiedzmy: “Maciek świeczkę zjadł i po ciemku siedzi”. Albo jakby oglądał muchę jakąś, utkniętą na lepie, szamoczącą się w agonii. Że badania były “porządne”, profesor sam wszak przyznał. Reszta to milczenie na zasadzie: dość dwie słowie mądrej głowie. Czy jakoś podobnie. A co tam, obejrzę sobie raz jeszcze… Dobre, naprawdę dobre. Trzeba posiadać wyjątkowo wybitną umysłowość, o błyskotliwości nie wspomnę, żeby tak często jak Gdula Maciej chodzić po rozum do głowy, wracając z niczym równie często. Bądź częściej. Niemniej prawdziwy dramat ludzi gdulopodobnych polega na tym, że wierzą w to, co mową swoją i swoim pismem głoszą. I że nie zmienią ich postaw żadne fakty, sugestie czy opinie wybitnych lekarzy psychiatrów. O argumentach nie wspominając. Stąd tacy jak Gdula aspirują do szczytów mądrości, podczas gdy świat przyzwoity rejestruje ich raczej w barłogach cwaniactwa niż gdziekolwiek indziej.

        Nota bene, całkiem niedawno i w podobnym wyrze, zarejestrowano innego podobnego pajaca. O czym niżej.

POLSKA CO ZNIKA

        Bo wyszło na to, że niejaki Orbitowski też dobry jest w te klocki. Orbitowski Łukasz. Kto to taki? Brat bliźniak Twardocha Szczepana. Następca. Serio, serio. Choć przyznaję: “serio” mierzę z poziomu Złonetu. Twardocha potłukli, czy sam siebie potłukł, kto by weryfikował takie rzeczy, to spróbowali odtworzyć gościa na paździerz, taśmę pakową i spinacze. Czy tam na inne zszywki. No i wyszedł im Orbitowski. Normalnie Twardoch jak żywy, tylko z twarzą coś nie tak. Ale te typy tak mają. Najwyraźniej.

        Czytamy ze zrozumieniem, niekoniecznie cmokając: “(…) Polska już nie istnieje, a my nawet owszem. Zniknął Mickiewicz ze Stefanem Chwinem, nie ma Lichenia i Czerskiej, dokumentnie szlag trafił Tatry, Tychy i zakład karny w Sztumie, Sandomierz poszedł się j***ć razem z ojcem Mateuszem, a po jego rowerze nie została nawet szprycha, i Polska, ten rak, który naciekał na świat stanowczo za długo, przepadł pochłonięty przez tę samą nicość, z której się wyłonił tysiąc lat temu, za czasów Mieszka czy tam Dagome, władcy niewolników, mało tego, my teraz tu siedzimy i Polska znika w nas również, we mnie i w moich przyjaciołach, właśnie w tej chwili, gdy mówię do ciebie, mój przyjacielu, konają neurony, którymi wędrowały dane o Tomaszu Kocie i Tomaszu Lisie, zapadają się wyspy na naszych hipokampach, zaś z nimi nieodwołalnie tonie Kościuszko, Wołyń i arrasy wraz z całym zasr*** Wawelem. Cisza i tylko cisza. (…) Posłuchaj, jak znika w tobie Polska (…)”.

***

        Zdolniacha prawdziwy. A jaki erdupyta? Erudyta, znaczy. Onieśmieleni więc na śmierć potęgą jego talentu, zapytajmy, jak w usprawiedliwionym odwecie zniknąć Orbitowskiego, Twardocha, Szczukę, Gdulę, i wszystkich im podobnych, podobnie jak oni wrobionych w bryndzę oikofobii? W roli wisienki układając na torcie profesora Hartmana z jego etyką dwuznaczności? Otóż, nie są to wcale pytania rozsądne. Bynajmniej. Rozsądne brzmią: kto, kiedy, a zwłaszcza dlaczego, udostępnił tym ludziom przestrzeń publiczną oraz z jakimi intencjami, że aż niechęci do własnego kraju nie są w stanie prawidłowo zdiagnozować? Że jej wręcz nie zauważają? Kim musieli być ich rodzice i wychowawcy, przyjaciele i mentorzy?

        Frapujące wątpliwości? Jasne, jeszcze jak. Ale to może rozbierzemy sobie już przy innej okazji. Zaś podsumowując temat bieżący: tak oto świat cały dowiedział się – i wie. Co takiego? Świat dowiedział się i wie, co to znaczy: “Wytrzepać, jak Zybertowicz Gdulę”. Czy też, co należy rozumieć, powtarzając: “Być wytrzepanym jak Gdula”. I dobrze Gduli tak. Im wszystkim dobrze tak. Niech idą na… wiadomo. Na dno Morza Czarnego.

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem:

widnokregi@op.pl