Pierre Poilievre z pewnością nie jest cudotwórcą i nie odmieni nam świata z chwilą gdy zostanie premierem Kanady, jednak jest człowiekiem, od którego można oczekiwać spełnienia przynajmniej jakiejś małej części danych obietnic. Wiem, że politykom nie można wierzyć, a w Partii Konserwatywnej zdarzały się takie kwiatki jak Patrick Brown, który w kluczowych zagadnieniach „zmieniał wektor”, gdy tylko zamknęły się lokale wyborcze, ale wynik głosowania na lidera Partii Konserwatywnej pozwala w nieco jaśniejszych kolorach myśleć o przyszłości.

        Przede wszystkim dlatego, że zobaczyliśmy olbrzymią liczbę zapisanych nowych członków, często ludzi młodych, a po drugie dlatego, że ci ludzie gremialnie opowiedzieli się za zdroworozsądkowym programem odrzucenia szaleństwa dotychczasowych tzw. środków antypandemicznych. I nie mówię tutaj jedynie o tych, którzy głosowali na Poilievre’a, ale również o tych, którzy opowiedzieli się za Leslyn Lewis i Romanem Baberem, czyli za „nie czerwonym” skrzydłem partii. Oni wszyscy są kandydatami tych, których premier Justin Trudeau uznał za „fringe minority”. Można więc mieć nadzieję, że ten „margines” będzie miał decydujący wpływ na politykę. I z tego można się cieszyć pomimo oczywistej konstatacji, że jeden człowiek nie zmienia systemu.

        Na mój „konspiracyjny” gust również kierownikom w USA nasz obecny rząd nurzający się w oparach wokizmu podoba się tak sobie i trzeba w Kanadzie kogoś bardziej sprawnego „na trudne czasy”.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Zabawne natomiast jest to, że Trudeau i jego liberałowie, którzy podzielili Kanadyjczyków jak mało kto,  zaczęli dziś oskarżać konserwatystów „o dzielenie  ludzi” i podważanie instytucji kraju. To chyba mają w intelektualnej spuściźnie po bolszewikach, którzy każdą próbę podważania ich dyktatury uznawali za zamach na demokrację.

        Słowem, dobrze, że nie wygrał Charest, bo byłoby całkiem przechlapane,  a tak to przynajmniej jest jakaś szansa. Myślę, że minione wybory doskonale pokazały fiasko pomysłu konserwatystów na przesunięcie programu partii na lewo.

        A tak Bogiem a prawdą to Pierre Poilievre powinien podziękować trakerom, bo gdyby nie Freedom Convoy, to poprzedni przywódca partii Erin O’Toole pewnie nie zostałby usunięty ze stanowiska, z którego przecież nie chciał ustąpić po przegranych wyborach.

        Pozostaje więc apelować, byśmy się wszyscy angażowali w politykę głównych partii. Niestety niezależnie od tego czy lubimy bardziej Maxime Berniera (któremy nota bene Poilievre wytykał związki z WEF), czy podobają nam się pomysły ontaryjskiej New Blue Party, system ordynacji większościowej jest tak skonstruowany, że najprostszą i najbardziej skuteczną formą zmiany politycznej jest odwojowanie partii już istniejącej, a nie zakładanie nowej.

•••

        Eksperymentować też nie ma co z kanadyjską monarchią, Kanada jest jednym z 15 państw, których głową państwa jest brytyjski monarcha. Jest to symboliczny rodzaj władzy reprezentujący ciągłość prawną, dzisiaj tak ochoczo podważaną przez tzw. cancel culture.

        Monarcha tak, w Kanadzie, jak w Wielkiej Brytanii nie rządzi, lecz jest konstytucyjnie zobowiązany do podporządkowania się decyzjom rządu. Natomiast trudno przecenić jego rolę w budowaniu jedności narodu – zwłaszcza brytyjskiego – i ciągłości prawnej państwa.

        Król ma działać na rzecz wzmocnienia  tożsamości narodowej, jedności i narodowej dumy; daje poczucie stabilności i ciągłości instytucji;  wspiera ideały wolontariatu i służby publicznej – tak to jest określone w podręcznikach dla dzieci.

        Królowa Elżbieta II wywiązywała się z tych ról doskonale, obecny król Karol III – no nie wiem… Zobaczymy. Niestety monarsze dzieci nie odbierają obecnie dobrego wychowania, a raczej odbierają „wychowanie” współczesne i były książę upatrywał niegdyś swoją rolę w globalistycznym pomocnictwie.

        Tak więc zamiast szukać szkieletów w szafach rodziny panującej skupmy się na wymaganiu od tych ludzi dobrej służby dla kraju. Wyrugowanie monarchii z kanadyjskiego systemu politycznego otworzyłoby istną puszkę pandory i obawiam się, że efekt końcowy całego procesu wcale nie byłby lepszy; życie z prezydentem Justinem Trudeau do lekkich prawdopodobnie nie należy.

        Co do oceny Anglików… Cóż, Imperium Brytyjskiej, jak każde, było zamordystyczne i ociekało krwią, jednak zdołało wypracować reguły instytucjonalne, które dawały wolność jego głównym udziałowcom, co z czasem rozszerzone zostało również i na zwykłych poddanych. I mimo, że skolonizowało i ograbiło pół świata, a może właśnie dlatego, to jednak rozpropagowało zestaw reguł, do których można było aspirować, a które wcale nie były takie głupie. Na przykład to, że w 1807 roku w Wielkiej Brytanii uchwalono zakaz udziału obywateli brytyjskich w handlu niewolnikami. Ponad ćwierć wieku później zniesiono niewolnictwo w części kolonii brytyjskich, a w połowie lat 60. XIX wieku doprowadzono do likwidacji transatlantyckiego handlu niewolnikami… Oceniajmy więc historię w jej kontekstach i wyciągajmy z niej wnioski, żebyśmy nie wylewali dziecka z kąpielą.

        Wracając zaś do Pierre’a Poilievre’a, to jest pewne, że debaty parlamentarne będą ciekawsze, Trudeau ma przed sobą 2 – 3  lata – o ile nic nieprzewidzianego się nie stanie – a że już jest lepiej świadczy ton komentarzy członków obecnego rządu,  usiłujących przedstawić nową ekipę PC jako „dzieci Trumpa” i „amerykańskiego populizmu”. Nasze ottawskie dzieciuchy zaczynają się okopywać i radykalizować.

Andrzej Kumor