Janusz Pietrus: IO

        Są takie filmy, którymi w pierwszym oglądzie trudno się zachwycić. Są, mówiąc trywialnie, albo za trudne, nie do końca zrozumiałe albo wręcz nudne.

        Refleksja przychodzi później, szczególnie gdy film wszczepi nam pewien niepokój, gdy zaczynamy się zastanawiać o czym tak naprawdę film ten traktuje. Takim właśnie, w moim przekonaniu, jest najnowszy film Jerzego Skolimowskiego.

        IO to imię głównej postaci którą jest osiołek, nazwany tak pewnie dlatego, że wydawane przez niego dźwięki przypominają owe „iiiio”. Wielbiciele Kubusia Puchatka pamiętają zapewne osła Iora, który pewnie w jakimś stopniu zainspirował imię naszego bohatera.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Świat widziany oczami osiołka już w samym założeniu nie wydaje się być tematem dla dorosłych widzów i muszę się przyznać, że z pewną dozą sceptycyzmu zacząłem oglądać ten film. Dzisiaj, kilka dni po wyjściu z kina mam jednak inne odczucia i zupełnie nie dziwi mnie to, że „IO” dostał nominację do Oscara.

        IO bynajmniej nie ma łatwego życia, jak pewnie większość zwierząt na tym świecie. Splot okoliczności sprawia, że niby jest wolny i samotnie wędruje po świecie, ale ten świat nie jest dla niego przyjazny. Nie może być zresztą inny, bo przecież i dla nas samych nie jest on tym o czym moglibyśmy marzyć. Osiołek staje się w tej sytuacji lustrem ludzkiej niegodziwości i doświadcza jej literalnie na własnej skórze kiedy maltretują go w cyrku, masakrują prowincjonalni kibole, ścigają myśliwi. Na szczęście jest w tym wszystkim iskra nadziei, że gdzieś tli się jeszcze empatia, skoro IO staje się obiektem czułości bezimiennej dziewczyny (w tej roli nie bardzo znana ale niezwykle przekonywująca Sandra Drzymalska) a także grupy niepełnosprawnych dzieci.

        Amatorów taniej rozrywki muszę tutaj uprzedzić: „IO” nie jest łatwym filmem. A już samo to, że poniekąd musimy wczuć się w to, co czuje osiołek jest karkołomnym zabiegiem. Pełno jest też tutaj dziwacznych ujęć kamery, nie do końca zrozumiałych scen i wątków, jak chociażby ten włoski z udziałem skądinąd doskonałej francuskiej aktorki Isabelle Huppert.

        W jakimś podsumowaniu film Skolimowskiego balansuje na skraju filozoficznego traktatu i lekkiej publicystyki. Nie pierwszy raz Skolimowski korzysta z tej formuły, dzięki której odniósł wiele sukcesów, ale też zanotował kilka wpadek. Bez przesady można go zaliczyć do wąskiego grona polskich reżyserów, którzy tworząc poza krajem zrobili światowe kariery (m.in. obok Romana Polańskiego,  Andrzeja Żuławskiego czy Agnieszki Holland). Jego brytyjskie filmy „Deep End” (polski tytuł „Na samym dnie”), „The Shout” („Krzyk”), czy „Moonlighting” („Fucha”) były wyróżniane na najbardziej prestiżowych festiwalach, a jego wcześniejsze, polskie filmy „Walkower”, „Bariera”, „Ręce do góry” do dzisiaj uchodzą w naszej kinematografii za kultowe.

        Kręcenie filmów nie jest jedyną twórczą pasją Skolimowskiego. Ciekawe są jego obrazy, rzeźby, prezentowane w wielu znanych galeriach także w naszej torontońskiej, już nie istniejącej Galerii PEKAO, kiedy to reżyser bawił w Toronto na okoliczność przeglądu swojej twórczości zorganizowanego przez grupę TIFF (dodam nieskromnie, także z moim udziałem).

        Jesteśmy w przededniu wręczania Oskarów i choć „IO” jest w gronie nominowanych, to jego realne szanse na sukces są raczej znikome. Tak zresztą ocenia to sam Skolimowski zdając sobie sprawę, że jego „mały” film w konfrontacji chociażby z monumentalną produkcją Netflixa „All Quiet on the Western Front” („Na Zachodzie bez zmian”) przypomina pojedynek Goliata z Dawidem. Bez względu na rezultat, „IO” powinien stać się konieczną pozycją naszego filmowego repertuaru.

Janusz Pietrus