Pochodził z miasteczka i wszyscy go znali, ale czasu wojny zniknął z oczu, rozbijał po lasach, gdzieś tam walczył – dość na tym, że działał i to tak aktywnie, że zaczynało być o nim głośno.

Wnuczki pana Franciszka – jeszcze jako małe dzieci – bawiły się z nim i buszowały po miasteczku. Zwykłe dziecięce zabawy. Chłopak był niesforny, ale w gruncie rzeczy wszędzie lubiany. Już wtedy jedna z nich – Dusia  – popatrywała na towarzysza zabaw z zaciekawieniem. Ale dzieci to jeszcze były! Małe dzieci.

Po wyzwoleniu, gdy Dusia i Jacek mieli już po dwadzieścia parę lat i ich hormony szalały na wysokich obrotach zdarzył się wypadek, w wyniku którego doszło do szczęśliwego ślubu.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

I nie o ciążę chodziło! Co to, to nie!  Nie u Freyówny!

Był rok 1946. W cztery lata później Jacek był już porucznikiem. Szybko to wtedy szło.Ponad zwykłą miarę szybko, ale takie były potrzeby nowej administracji i nikt na papiery nie patrzył. Ważne było zaangażowanie!

Potrzebni byli wszyscy o „otwartych głowach, gorących sercach i czystych rękach”!!!

„Najlepsi do „<bezpieczeństwa>”!

Tak przynajmniej cały czas mówiono.

To, że Freyowie, a w szczególności pan magister zezwolił na taki mariaż nie mieściło się w głowach.

No więc Szymon Kalter, w obawie przed nagłym aresztowaniem, próbował się zabezpieczyć licząc na protekcję pana magistra u kapitana Jacka Woźniaka. I nie przeliczył się, bo Franciszek Frey bez sekundy wahania powiedział:

-Ależ naturalnie drogi Kalter- naturalnie! Jeszcze dziś zatelefonuję do Dusi, żeby uprzedziła Jacka.

A mógł to zrobić, bo w aptece był telefon. Wielki, czarny, ebonitowy telefon na korbkę, z którego można było uzyskać połączenie z powiatem. Naturalnie przez pocztową centralę. W miasteczku było podówczas piętnaście numerów.

Kalter wyszedł, kłaniając się po staroświecku, szerokim gestem i po jego wyjściu a dwaj panowie siedzieli przez chwilę w milczeniu.

Przerwał ją prałat Noga, który ruszył się jakby ze zniecierpliwieniem i powiedział:

-Cóż to panie Franciszku? To chce się pan wstawić za Kalterem, a w swojej sprawie pyta mnie pan o radę? Toż przecież najlepszą radą jest Jacek!

-Żadną miarą, księże prałacie, żadną miarą! Ja mam z tym chłopcem starą umowę, że nigdy nie będę go w żadne rodzinne sprawy angażował. Jakimż czołem mógłbym ją teraz  złamać?

-No, skoro tak, to nie ma co nawet mówić.                 Trzeba czekać. Myślę jednakże, że z tej chmury może być bardzo mały deszcz, a może nie będzie go wcale…

– Dałby Bóg! Złote słowa kochany księże!

-A wie pan – stary ksiądz zmienił temat – że w tym Kalterze jest coś pańskiego, nie sądzi pan?

Pan Franciszek dotknął wąsami kieliszka z nalewką i uśmiechnął się:

– Kto to wie – „musiała się jego matka na jakiegoś szlachcica zapatrzyć” – zacytował sienkiewiczowskiego pana Sielickiego.

A prałat wpadł w ten sam ton i odpowiedział słowami Zagłoby:

– „Ee, prędzej się jaki szlachcic na jego matkę zapatrzył!”.

Roześmieli się wesoło,  bo po chwili napięcia przychodzi zwykle ochota na odprężenie.

-Taaak – ciągnął pan Franciszek – stary Israel nie miał takiej – powiedziałbym – dumy jaką widzę u Szymona, a przecież co by nie powiedzieć, Żyd był powszechnie szanowany… Darł co prawda koty z rabinem, ale trzeba powiedzieć, że swoje racje miał… Zmienił się też bardzo po śmierci żony. Pamięta ją ksiądz? Piękna Żydówka była! Chana jej było. Dobrze wiedziała o swojej urodzie i aż ją roznosiło. Stare Żydówki patrzyły na to z niesmakiem, ale mężczyźni to chodzili za nią jak – z przeproszeniem księdza prałata – psy za suką.

-Dajżeż pan spokój kochany panie Franciszku. Dajżeż pan spokój. Pyta pan czy pamiętam? Jakże by nie? Pamiętam doskonale. Akurat na tutejszą parafię nastałem. Który to był rok – dziewięćsetny? Może nawet trochę wcześniej… Faktycznie kobita była jak łania, ale masz pan rację – coś chyba za ładna, bo rabin kręcił nosem i trochę kosym okiem na nią patrzył. Pamiętam, pamiętam…

-I zaczęło się od tej historii z Schultzem – pamięta ksiądz prałat – z tym dzierżawcą  Wyrębów Ruskich.

-Naturalnie, naturalnie… Było tam coś na rzeczy… A ten Schultz, panie Franciszku, to kto on był? Znał go pan? Nigdy go u nas w kościele nie widziałem. Zdaje się, że luteranin był czy kalwin, mam rację, co?

-Znałem Schultzów jeszcze jak byłem na studiach we Wiedniu. Dobra rodzina była, ale ten z Wyrębów na pewno nie był z nich. Powiadał się baronem kurlandzkim, ale to chyba nie była prawda. Pan Rodłuski dał mu Wyręby w dzierżawę, bo sam leczył podagrę gdzieś na Riwierze i rzadko w te strony wracał. Skąd go wytrzasnął nie wiem, ale coś mi się przypomina, że Schultz przyjechał w te strony z głębi Rosji, gdzie od Koziełł-Poklewskich trzymał w dzierżawie jakieś dobra na Syberii. Pewnie mu się tam dzierżawa skończyła, wrócił do Kraju i Rodłuski wziął go wtedy na Wyręby.

Mówiono też, że dawniejszym czasem musiał być wojskowym człowiekiem, bo w Wyrębach zaprowadził dyscyplinę jak w liniowym pułku, a konno jeździł jak nikt w okolicy.

No więc Chana Kalterowa, naonczas młoda mężatka chodziła do tamtejszego dworu, bo szyła jakieś fatałaszki dla pani Schultzowej. Israel cholery dostawał, bo chciał mieć młodą żonkę dla siebie, a ta nic tylko do tych Wyrębów latała.

A potem urodził się się Szymon, a piękna Chana umarła ponoć przy porodzie. Tak się wtedy mówiło.

-Tak, tak – ksiądz prałat popił odrobinę nalewki – wtedy też nie wszystko było jasne. Młodym wikarym byłem, ale pamiętam, że jakoś nikt nic o jej pogrzebie nie wiedział. Rozmawiałem wtedy z rabinem Szmulem i pamiętam jak mówił, że gmina jej nie chowała.

Niech pan tylko popatrzy drogi panie magistrze – dwie śmierci, dwojga małżonków i obie takie jakieś tajemnicze. I do tego oddalone od siebie niemal o pół wieku.

-To prawda. Stary Israel chyba z pięćdziesiąt lat wdowcem był. Ciekawe, że nigdy nie wziął innej kobiety. Przecież przy jego pieniądzach miałby konkurentek co niemiara. A zresztą nawet bez tego każda by się za niego wydała. Żyd był przecież postawny, przystojny, a do tego rzeźnik, że trudno o lepszego! Inna rzecz, że po tej rzezi w 39-tym strasznie oklapł i zdziadział.

-Kto to wie? Czasem celibat jest najlepszym rozwiązaniem… Wiem coś o tym – roześmiał się stary prałat.

-No taaak…- pan Frey zadumał się na chwilę. A co to właściwie było z tymi plotkami jak umarł? Ten batiar Chyła trąbił po mieście, że słyszał wtedy jakąś awanturę u Kalterów…

     Jakżeż to było możliwe? Przecież Szymon był jedynym opiekunem starego. Po co miałby go zabijać?!

Na to jednak, proboszcz Noga nic nie odpowiedział tylko wstał wolno z fotela i zaczął się żegnać.

Za oknami pochód trwał w najlepsze, orkiestra rżnęła marszowe melodie, a z trybuny miejscowi i powiatowi oficjele przyjaźnie pozdrawiali przechodzących. To było nowe święto, uchwalone przez Sejm parę dni wcześniej, ale przygotowywano się do niego od paru tygodni.

Święto Pracy!

Ci, którzy przed wojną pracowali gdzieś w dużych miastach, pamiętali je i wspominali, ale chłopi w większości nie znali tej robotniczej tradycji. Przyszli popatrzeć, bo ostatecznie to była atrakcja. Może nie aż taka, jak na przykład procesja na Boże Ciało, ale zawsze oderwanie od codziennego kołowrotu.

Do tego zaś – a może przede wszystkim – po pochodzie i przemówieniach głównie o Sześcioletnim Planie – była „część artystyczna i zajęcia w podgrupach”, czyli zabawa i niezgorsze pijaństwo, które przeciągnęło się do późnej nocy.

Niedaleko posterunku straży pożarnej zbudowano podłogę z desek, był też bufet, orkiestra grała piosenki Mirskiej, Ciżyńskiego i Fogga, ale nie za dużo, bo prym wiodły polki i to co zwykle grano na weselach. To lubiano i tańczono. Deski podłogi skrzypiały, bęben dudnił, a harmonista przechodził siebie. Mężczyźni w mokrych od potu, białych, kościołowych koszulach, dziewczyny w letnich sukienkach i zabawa na całego.

Z biegiem wieczoru, gdy zziajane tańcami pary porozchodziły się tu i tam /zwłaszcza „tam”/, muzyka zwolniła, a potem powoli, powoli nadszedł finał dnia i tylko gdzieniegdzie słychać było jeszcze chichoty, śmiechy, a czasami jakieś piosenki, z których zwłaszcza jedna wybijała się nad inne. „Góralu, czy ci nie żal?!”

Śpiewana solo albo na głosy, wibrowała w ciszy wieczoru i niosła się daleko, ponad miasteczko, rzekę i okoliczne wzgórza. Docierała też do uszu Szymona Kaltera, który próbował spać.

Zajście z Weronką, wizyta w aptece i pijackie śpiewy wytrąciły go z równowagi i nie pozwalały zasnąć, więc wyszedł na zewnątrz, żeby nie budzić żony i przed domem zapalić papierosa.

Jego myśli krążyły wokół minionych wypadków, ale głównie dotyczyły tego niedawno ogłoszonego zakazu handlu mięsem. Ostatecznie to biło w jego zarobki, egzystencję i w gruncie rzeczy całą przyszłość.

Inna rzecz – myślał – bywało gorzej, bez porównania gorzej! Dobrze przecież pamiętał okupację i straszny wrzesień 1939 kiedy to wraz z żoną i ojcem ukryli się w sekretnej piwnicy i nie ulegli psychozie posłuszeństwa Niemcom.

Wszyscy słyszeli i widzieli łapankę. Jeszcze nie ustały echa odgłosów serii z karabinów maszynowych, jeszcze nie ostygły ciała rozstrzelanych, a mimo to – na odgłos wielkiego bębna i wrzasku miejskiego dobosza, który odczytywał rozkaz o obowiązku ujawnienia się, Żydzi wyszli i stanęli na rynku!

Kalter palił papierosa i raz jeszcze zachodził w głowę jak to było możliwe???

Jak to było możliwe, że poszli na rzeź bez słowa sprzeciwu, skargi, wystraszeni jak osaczone króliki? Przecież słyszeli strzały…

Ale zaraz przypomniał sobie swój własny, dzisiejszy strach! I to strach przed kim? Przed brudną, durną dziewuchą, która nazwała go sabotażystą? Przed ewentualnym aresztowaniem, które mogło nieść jakieś problemy, ale przecież nie śmierć! Co tu w ogóle porównywać. A jednak zląkł się i to do tego stopnia, że poszedł do Freya prosić go o pomoc.

I rumieniec wstydu oblał mu twarz, ale na szczęście nikt tego nie widział, bo siedział sam i noc była wokoło.

Zebrali się więc wtedy, w ten ciepły, wrześniowy dzień 1939 i wszyscy  płakali – kobiety, dzieci i co jeszcze mężczyzn zostało… a on siedział w swojej piwnicy…

Jak szczur – przemknęło mu przez myśl.

Jak bohater – przemknęło mu znowu.

Jak mądry, rozważny człowiek!

I ta ostatnia myśl była chyba najbliższa jego sumieniu.

Słyszał wściekłe ujadanie wilczurów, krzyki ss-manów, karabinowe strzały i drżał. Jego żona tuliła się do niego jak dziecko do ojca i nie drżała, lecz co jakiś czas przez jej ciało przechodziło jakby łkanie, które nią wstrząsało . Tak jak  dziecko, które zachłystuje się po długim płaczu, jakby wspominając doznaną krzywdę.

Ojciec siedział tuż obok i patrzył z napięciem w ścianę. Piwniczka nie miała okien i mała świeczka, rzucała migotliwe cienie.

Słychać było gwałtowny tupot ciężkich, wojskowych butów, który czasami oddalał się, a czasami był tuż tuż. Było oczywiste, że ss-mani szukają ukrywających się.

Groza chwili była paraliżująca. I wtedy właśnie stała się straszna rzecz.

Nagle, przy którymś kolejnym zbliżaniu się hałasu butów i jazgocie oszalałych psów, ojciec poruszył się i przysunął gwałtownie do Szymona. Oczy miał jakby obłąkane strachem, a z ust ciekła mu ślina, która spływała po brodzie aż na koszulę.

-Idź do nich, idź… ratuj nas, powiedz że jesteś Niemcem… przecież jesteś… jak przyjdą, to broń nas… oni Niemca nie ruszą…

I mówił to szybko, zdyszanym, pełnym napiętego błagania szeptem.

Niemcy byli nad nimi, buszowali po domu rozwalając sprzęty, ale po chwili z rynku doszedł ostro wykrzyczany rozkaz, ss-mani wypadli i słychać tylko było trzaskające drzwi, które wywalone kopniakiem wisiały na jednym zawiasie.

Kalterowie wyszli z ukrycia dopiero rano.

Miasteczko było jak oczadziałe, ale do południa coś się ruszyło i paru chłopców poleciało nad rzekę zobaczyć co się stało z Żydami.

Szymon Kalter milczał. O tym co usłyszał od ojca w chwili jego najgorszej słabości nie wspomniał jednym słowem.