Rozmowa z młodym, ubranym po cywilnemu, funkcjonariuszem była dość swobodna i Tadkowi było miło, że może się podzielić wrażeniami. Wpadł nawet w pewien entuzjazm, gdy opowiadał o widzianych żołnierzach amerykańskich, ich jeepach i mundurach.

        Funkcjonariusz słuchał z wielkim zainteresowaniem, coś sobie notował, pytał o jakieś nieistotne, według Tadka drobiazgi, a przede wszystkim bardzo chwalił, że Tadek tak dobrze mówi po niemiecku.

        -To mówisz, że twój ojciec chciałby cię jeszcze widzieć, prawda?

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        -Tak proszę pana, on jest bardzo chory i mówi, że tylko ja mu zostałem – odpowiadał Tadek.

        -To chyba będziesz musiał pojechać, prawda?

        -Chciałbym proszę pana… Pewnie, że tak!

        -No to może pojedziesz…

        I tak się rozstali.

        PKS do Dorniewa spóźnił się o prawie godzinę, ale droga była śliska, a w paru miejscach zawiana lutowym śniegiem. Mimo tego spóźnienia, zziębnięta Wikta czekała na przystanku. Potem, gdy tuliła go już do swojej piersi, czuła się tak jakby jej podarowano całe niebo!

        Nie mogła przestać ściskać go i całować.

        Wujek był bardziej powściągliwy, ale też było widać, że jest zadowolony i gdy położyli się wreszcie do łóżka powiedział Wikcie:

        -Dobrze, że chłopak wrócił… Zaraz się człowiek inaczej czuje…

        A Wikta przytuliła się do niego i odetchnęła głęboko.

        Parę tygodni później do domu Pawlinów przyjechała warszawa i wysiadł z niej ten sam miły funkcjonariusz, który rozmawiał z Tadkiem na komendzie w czasie oddawanie przez niego paszportu. Przyjechał z propozycją dla Tadka przyjazdu do Warszawy, na specjalny kurs językowy.

        Pawlinowie siedzieli słuchając w milczeniu, a oficer wyjaśniał, że resort spraw wewnętrznych co roku organizuje dla wybranych młodych ludzi zaawansowany kurs języków obcych. Zapewnia zakwaterowanie i wyżywienie, a także umożliwia  dalszą naukę, a w przyszłości nawet pracę.

        -Państwa syn – mówił oficer – zwrócił naszą uwagę znajomością języków. Resort zaprasza na te kursy tylko nielicznych!

        -Wiemy, że Tadek nie podjął jeszcze żadnej nauki po ukończeniu szkoły, a ta oferta jest doskonała i szczerze radzę skorzystać.

        – To po skończeniu tej szkoły nasz chłopak pracowałby u was w milicji? Przecież on ma dopiero czternaście lat  – zapytał ostrożnie Kuba Pawlina.

        -A skądże znowu – żachnął się oficer – w żadnej milicji! U nas, panie Pawlina, jest dużo możliwości i Tadek miałby pracę bez problemu. I co ważne, przysłużyłby się Ludowej Ojczyźnie, a przecież to jest to o co nam wszystkim chodzi, prawda panie Pawlina?

        I to zabrzmiało odrobinę ostrzegawczo. Nie to żeby groźnie, ale jakby ciut-ciut przytwardo.

        Pawlina nic nie odpowiedział, ale Wikta wpadła w słowo i spytała:

        -Ale będzie mógł przyjeżdżać do domu, prawda?

        -Ależ naturalnie, pani Wikto – oficer jakby „przypadkowo”, przeszedł na zwracanie się po imieniu – będzie przyjeżdżał  na  ferie, wakacje. Oczywiście jak będzie chciał.

        I to „jak będzie chciał” także zabrzmiało jakby odrobinę nieszczerze.

        Wikta z niejednego pieca chleb jadła i nawet przez moment nie miała wątpliwości, że „ci z UB”, chcą jej wziąć chłopaka.

        Milicja, bezpieka, czy „jak ich tam nazywano”, była dla niej władzą, od której trzeba się było trzymać z daleka. Dobrze pamiętała niedawne lata grozy i terroru, aresztowanie Stefana i samowolę różnych „funkcjonariuszy”, ale z drugiej strony dobrze pamiętała jak dokuczano Tadkowi, jak mu obrzydzano życie i doprawdy nie widziała go w dorniewskiej rzeczywistości.

Czuła jednak, że w tym niby niewinnym „werbowaniu” jej ukochanego wychowanka, jest coś więcej niż tylko to, że chłopak zna niemiecki i francuski. Coś więcej…

        Przybyły oficer nazywał się Rumień i przywiózł ze sobą podanie o przyjęcie na dwuletni kurs, formularz do napisania życiorysu i listę potrzebnych dokumentów. Zostawił je na stole, zachęcał do zapoznania się i dania odpowiedzi.

        -Tylko proszę nie zwlekać – powtórzył na odjezdnym –  bo taka okazja może się nie powtórzyć!

        Po wyjeździe Rumienia, stary Pawlina palił papierosa za papierosem, długo myślał i wreszcie powiedział:

        -Wiesz Wikta – mnie się widzi, że dla Tadka to dobre wyjście. Ma się tu włóczyć po miasteczku, bąki zbijać i pracować po kątach to może będzie lepiej jak pojedzie do wielkiego miasta, coś zobaczy, nauczy, przetrze między ludźmi… Wszystko płacą, jeść dają, pracę dają to czego tu jeszcze szukać?

        Wikta chlipała jednaki ciężko jej było na sercu, bo czuła, że te jakieś resorty, kursy i ciort wie co jeszcze, zabiorą jej chłopaka na zawsze. Z drugiej strony coś trzeba było postanowić.

        -A ty Tadek, co byś chciał – pytał Pawlina – chciałbyś jechać do Warszawy do tej szkoły, czy jak?

        Ale Tadek nie odpowiedział od razu.

        -Jeszcze nie wiem, wujku.

        I na drugi dzień poszedł do pana Dornickiego, który wysłuchał go spokojnie, zadał parę pytań i powiedział:

        -To jest Tadziu decyzja na całe życie. Z chwilą, kiedy się zgodzisz, będziesz już do nich należał. Na zawsze. Tak było i tak jest. Ktokolwiek znajdzie się w ich orbicie już do nich należy. Takie służby w każdym kraju działają podobnie.

        -I powiem ci, że chociaż ten nowy system – ciągnął pan Dornicki – zabrał mi majątek, wyrzucił na drugi koniec kraju, zabrał możliwość pracy i co tu dużo gadać, zepchnął mnie do roli obywatela trzeciej kategorii to jednak widzę, że te dzisiejsze porządki może są sprawiedliwsze niż kiedyś.

        Tadek słuchał z uwagą.

        -Tak, to prawda, że dobrze mi się wtedy, za dawnych czasów, wiodło, ale  wiedziałem i widziałem, że innym nie było tak lekko. Byli tacy, którzy zapałkę na czworo dzielili i w całym domu mieli jedną parę butów do kościoła. Zresztą spytaj cioci i wujka.

        -To co mam robić, proszę pana? Mam się zgodzić? – pytał Tadek.

        -W twoim przypadku, kochany Tadziu – powiedział pan Dornicki – chodzi o coś więcej niż tylko o znajomość języków… Tak sądzę…

        Był taki zwyczaj, a może nawet tradycja, że w drugi dzień Świąt Wielkanocnych dorniewski aptekarz, pan Franciszek Frey, zapraszał przyjaciół na brydża. Przychodzili naturalnie pan Dornicki i ksiądz prałat Noga, a także miejscowy lekarz Zaremba, lub czasami, jakby w jego zastępstwie, inżynier Orłoś.

        Brydż połączony był z obiadem, który przygotowywała pani Wanda z pomocą nieodłącznej Zosi, która w domu Freyów była jeszcze sprzed tamtej wojny. To określenie „tamta wojna” odnosiło się do pierwszej wojny, która w pamięci rodziny Freyów zapisała się okrutniej niż ta druga, bo Freyowie w zimie 1915 roku, w czasie oblężenia twierdzy Przemyśl, stracili trzy bliskie osoby, a wzięty do niewoli brat pana magistra wrócił z głębi Rosji dopiero w 1918 roku.

        Freyowie dobrze sobie tę straszną wojnę zapamiętali i wszelkie wydarzenia odnosili do tamtych dat i wydarzeń.

        No więc, brydż w wielkanocny „lany poniedziałek”, był u państwa Freyów tradycją, której nie złamał ani nowy system, ani nowe porządki.

        Pomiędzy kolejnymi robrami panowie dzielili się zasłyszanymi w radiu informacjami, wyczytanymi w Nowinach Rzeszowskich wiadomościami i uwagami dotyczącymi bieżącego życia Kraju.

        Tym razem najważniejszą sprawą była podana przez Radio Wolna Europa wiadomość o powstaniu w Paryżu Instytutu Literackiego pana Jerzego Giedroycia. Pan Dornicki, wierny i uważny słuchacz wszelkich „wrogich” rozgłośni miał wiele informacji i dzielił się nimi z przyjaciółmi.

        Jerzego Giedroycia znał jeszcze z przedwojennych czasów, ale to była raczej „urzędowa” znajomość, bo Giedroyć pracował wtedy w ministerstwie rolnictwa, a pan Dornicki starał się tam o jakieś pozwolenie. Teraz wspomnienie tej znajomości odżyło. Informacja o Instytucie i wydawanych tam Zeszytach Historycznych okropnie denerwowała polskie władze i w różnych gazetowych notatkach, pisano o tym w jak najgorszych słowach. Giedroyć był uosobieniem wroga systemu socjalistycznego, który „wygodnie z za granicy, pluł na ludową Ojczyznę”.

        Pan Dornicki nie krył swojego entuzjazmu, cytował Radio Wolna Europa, mówił coś o opozycji wobec systemu, o działającym w Warszawie Klubie Krzywego Koła i jakoś w ten sposób, może nie całkiem przypadkowo, napomknął o Tadku Kulu, jego wyjeździe do NRF, powrocie i na koniec o rozmowie jaką z nim miał.

        Może to nie było zbyt dyskretne, ale pan Dornicki chciał się poradzić przyjaciół, bo sam nie był pewny czy w swoich radach dla chłopca nie popełnił jakiegoś błędu.

        Od tej rozmowy z Tadkiem bowiem, nie spał dobrze, męczył się myślami o jego przyszłości i o tym jak się w takiej sytuacji powinno postąpić.

        Nie miał żadnej wątpliwości, że władze kusząc rozmaitymi obietnicami chcą z chłopca zrobić janczara duszą i ciałem zaprzedanego reżimowi.

        Jakby ta służba w organach ścigania miała wyglądać trudno było dociec i wątpliwości było co niemiara, więc pan Dornicki ciekawy był opinii starych, doświadczonych przyjaciół, z których prałat Noga cieszył się jego szczególnym szacunkiem.

        -Chłopak jest jeszcze bardzo młody – zaczął po wysłuchaniu pana Dornickiego, aptekarz Frey –  jest młody i tak jak go znam, bardzo wrażliwy i nad wiek rozgarnięty. Komuniści mogą go kusić, bo zna język, a przede wszystkim ma ojca w Niemczech. Z drugiej strony ma też tutaj Pawlinów. Bezpieka zawsze go może  szantażować, że jak nie wróci to zaszkodzi tym Wikcie i Kubie. Trudna sprawa, bo z całą pewnością taka nauka w Warszawie mogłaby być dla niego z ogromną korzyścią.

        -Problem w tym – dodał doktor Zaremba – że klamka w zasadzie już zapadła, bo z tego wynika, że oni mają już na niego oko i po tych jego szczerych opowiadaniach o zagranicy, trudno mu się będzie wycofać.

        Prałat Noga milczał paląc papierosa i patrząc w karty.

        -No, a cóż ksiądz o tym myśli, księże prałacie – spytał trochę zniecierpliwiony pan Dornicki – czy chłopak powinien do nich iść, czy raczej twardo odmówić?

        -W tej sprawie jest drugie dno – zaczął powoli stary proboszcz – które, jak sądzę, wiąże się z tym Ludwikiem, o którym jak zapewne pamiętacie mówiono, że był kapo w Gross-Rosen. Szczerze panom powiem, że nigdy w to nie wierzyłem i chociaż nie mam wyraźnych podstaw to sądzę, że to był raczej człowiek sowieckiej bezpieki, która tam w obozie miała swoją wtyczkę. W 48-ym przyjęło go rzeszowskie UB, a to dużo mówi…

        -Wiecie panowie, że to właśnie ten Ludwik był ojcem naszego Tadzia – wtrącił pan Frey. Po rozmowie z Wiktą Pawliną powiedziałem mu o tym, ale wiem, że nie zrobiło to na nim większego wrażenia.

        -To jego ojcem był Ludwik?! Nie ten Stefan z Niemiec? – wykrzyknął doktor Zaremba.

        -Tak, wiem to na pewno, ale w ostatecznym rozrachunku nie ma to większego znaczenia, bo dla chłopca i tak Pawlinowie byli i są rodzicami, którzy go wychowali.

        -Tak, to chyba nie ma znaczenia – podjął ksiądz – dla tych z Warszawy ważne jest raczej to, że Tadek umie się poruszać za granicą, ma tam oparcie, łatwość nawiązywania kontaktów i w końcu mówi po niemiecku.

        -I to dobrze mówi – wtrącił pan Dornicki – nawet bardzo dobrze!

        -Przyjacielu – prałat zwrócił się bezpośrednio do pana Dornickiego – jeśli pyta mnie pan jak się w takiej sytuacji winno postąpić to odpowiem słowami przypowieści o obrotnym rządcy: ”Pozyskujcie sobie nieprzyjaciół niegodziwą mamoną…”.

        -Co ksiądz chce przez to powiedzieć? –spytali wszyscy razem.

        -Tylko to, że to ewentualne „zaprzedanie się komunistom”, albo inaczej „służba dla dobra socjalistycznej Ojczyzny”, wcale nie musi być czymś złym.

        -Ale przecież sam papież obłożył komunistów klątwą, czyż nie tak? – pan Frey patrzył na prałata ze zdziwieniem.

        -Ach te klątwy, klątwy…powtórzył stary ksiądz patrząc w trzymane karty. Po chwili zaś dodał:

        -Dwa piki!

        Była już połowa kwietnia i wiosna zagościła na Podkarpaciu na dobre. Skowronki dzwoniły z wysokiego nieba, wszędzie panował ruch i gotowość do godów.

        W miasteczku zaczynano nowe inwestycje, z których największą i najbardziej oczekiwaną było kładzenie asfaltu. Na razie zajęto się tylko ulicami miasteczka. Dalsze drogi ciągle jeszcze pełne były dziur wybitych kołami furmanek i jazda po nich była torturą. W zimie, gdy wszystko było zawiane śniegiem, konne sanie dawały sobie radę, ale na wiosnę zaczynała się gehenna, którą wzmagały ogromne kałuże i błoto.

        W taki właśnie czas Tadek Kul wyjeżdżał z Dorniewa.

        Odprowadzali go Pawlinowie  i osowiała Tereska. Z panem Dornickim Tadek pożegnał się wcześniej.

        Wikta miała twarz mokrą od łez, Tereska nic nie mówiła i chwila odjazdu była tak smutna, jak tylko smutną być mogła.

        Wszyscy wiedzieli, że kończy się pewien rozdział, z którym każdy wiązał inne wspomnienia.

        Tadek nie był jedynym, który po skończeniu szkoły, wyjechał z Dorniewa. Kilkoro z jego klasy wyjechało do szkół w Rzeszowie, Krakowie i Łodzi. Byli też i tacy, którzy  pozostali na miejscu, uczyli się zawodów, pomagali rodzicom w gospodarce albo zapisali się do miejscowej szkoły przysposobienia zawodowego.

Życie szło naprzód i cztery lata dzielące szkołę podstawową od pełnoletności minęły jak błyskawica. Potem nastąpiły powołania do wojska, zaręczyny, śluby, wesela i pierwsze ciąże. Był już roku 1967 i rocznik Tadka wchodził w dorosłe życie.Szkoła, którą w ciągu tych czterech lat była Tadka domem, miejscem nauki i w ogóle wzrastania mieściła się na terenie Nadwiślańskiej Brygady Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Uczniów było niewielu, zakwaterowanie na miejscu, jedzenie niezłe i w sumie wszystko zgadzało się z tym co obiecywał kapitan Rumień, który przedstawiał Pawlinom warunki szkoły dla Tadka. Z dwoma wyjątkami. Po pierwsze szkoła była skoszarowana i podlegała wojskowym przepisom, które chociaż dla uczniów były lżejsze, to jednak i tak codzienne życie młodych ludzi podporządkowane było regulaminowi.

        Po drugie zaś, Rumień nie wspomniał o wysokim poziomie szkoły i o prawdziwie dużej intensywności nauki. W gruncie rzeczy na nic innego nie było czasu. Nauka języków stała na pierwszym miejscu i w ciągu czterech lat całe dwa dni w tygodniu były jej poświęcone.

        W takich warunkach, w zupełnie nowym środowisku i wobec twardych wymagań, pierwsze miesiące były dla Tadka wyjątkowo ciężkie, ale po jakimś czasie zaczął się dostosowywać, zwłaszcza, że nie było innego wyjścia.