Kończę mycie po trzykrotnej zmianie wody.

        Jedziemy z listem do Ewy Z. (dawnej S.). Jedziemy Nad Dolinkę, tam, gdzie mieszkaliśmy przed samym wyjazdem.  Koło jej domu wykopy pod przyszłe metro. Między blokami głębokie doły, zwały mokrej gliny – jak po bombardowaniu. Z daleka widzę nasz dawny blok. O dziwo, wcale nie mam ochoty tam iść. Coś mnie odpycha.

        E. bez zmian, ten sam uśmiech. Opowiada o ich nieudanym wyjeździe do Niemiec, o cofnięciu ich z granicy 13- grudnia „roku pamiętnego”. Opowiadanie o nieudanym małżeństwie, drugim z kolei. Pokazuje mi zdjęcia M-ki(córki), wybierającej się z mężem via RFN do Toronto. Mają już sponsora. Ich wyjazd to kwestia miesięcy.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        O. jedzie oddać list znajomej J-a. Zostajemy sami. E. ze łzami w oczach pyta się czy M-ka poradzi sobie w Kanadzie. Jak jej wytłumaczyć, że sobie poradzi, jak my wszyscy przybysze do Ziemi Obiecanej nam  (przez samych siebie). Cieszy się, że ją odwiedziłem.

        Idziemy do postoju taksówek. Po drodze kupuję kwiatki, bo to przecież dziś są jej imieniny. E. zaprasza mnie na jutrzejszą mszę św. za Ojczyznę, mającą się odbyć w kościele św. Stanisława Kostki. Z chęcią tam pojadę, tam gdzie jest grób św. pamięci ks. Jerzego Popiełuszko.

        Wsiadam do brudnego fiata 125 p. cudem stojącego tu na pstoju, jakby specjalnie czekał tu na mnie. Wracam na Jadźwingów w krajobrazie miasta, sprawiającego wrażenie, jakby zamierzano je niebawem rozebrać, albo zburzyć. Tak widzę Warszawę po siedmiu latach nieobecności, jak jakieś zdegradowane, sowieckie, peryferyjne miasto na terenie Euroazji. Rozmowa z kierowcą, z zawodu inżynierem elektronikiem czy elektrykiem. Pyta  jak się żyje w Kanadzie. „Na pewno lepiej niż tu”. – odpowiada sam sobie, a potem już słucha co mówię mu o swojej pracy, o swoich nadziejach związanych z emigracją itp.

        Na liczniku 55 zł. X 7 czyli 385 zł. W przybliżeniu mniej niż 33 centy (kanadyjskie). „Hojną” ręką płacę drobnymi (dolar piętnaście), życząc mu wesołych świąt. Dziękuje mi, jest szczerze uradowany i dodaje, że dzięki mnie ma na prezenty dla całej rodziny. Chce mnie z wdzięczności podwieźć pod samą klatkę schodową. Odmawiam.

        I chce mi się płakać.

        Wigilia u Z-ów S-kich. Ol-a bez zmian. Pogodna, jak zawsze uśmiechnięta. Taka jak ją pamiętam sprzed wyjazdu. W-a trochę grubsza, a Z.S-ki taki sam. Chwilami jest w nim coś odpychającego, jakaś taka wyniosłość niespotykana u innych z naszej rodziny. I ten ton, którego nie znoszę, jakby „nadzorcy dozorujących”. Siwe, krótko strzyżone włosy, nalana twarz z obfitym podbródkiem, „groźne” spojrzenie szarych oczu zza okularów w drucianej oprawie. Przypominać może hitlerowskiego oficera wysokiej rangi… jakiegoś np. Sturmbannfuehrera[majora SS] lub innego Obersta[pułkownika innych formacji]. Może dlatego, że Z.S-ki. zna dobrze, jak sadzę, niemiecki. Jeździ często do „Enerdowa”, a także i do RFN-u i Austrii. Sprawia wrażenie  „szarej eminencji”. A mówię to dlatego, że A. będąc w sekretariacie dyrektora naczelnego ( w Ceramice) słyszała rozmowę kogoś z kimś, kto mówił o Z.S-kim, jako o kimś znaczącym w „Unitrze”. Więc stąd m.in. przypuszczam, że chyba naprawdę jest szarą eminencją(!).

        Po 9-ej jedziemy do Zb-ów M. na Saską Kępę. Po drodze, jadąc z O. mam odruchy instruktorskie, zawodowe nawyki. „Wzdraga” mnie, kiedy O. skręca bez oglądania się, zmieniając pasy…

        Przy wigilijnym stole, w jednym i w drugim domu spekuluje się na temat dogadania się Ruskich z Niemcami w sprawie przesunięcia granic Polski bardziej na Wschód w związku z ustalaniem nowych… diecezji(sic!). A Z.S-ki mówi o tworzeniu w niedalekiej już przyszłości ponadpaństwowych enklaw handlowych na terenie Europy, włączając w to Polskę.

        W domu nie grzeją kaloryfery. „Na zimno” oglądamy pasterkę z Watykanu. Bożonarodzeniowe przesłanie Papieża do nas, Polaków, a w kwadrans potem wystąpuje z orędziem Prymas Glemp. A jeszcze później wiadomości o Polakach na Wileńszczyźnie i na zakończenie film „Tomcio i Szczepcio”. Po raz pierwszy słyszę lwowską gwarę, niemal „na żywo”! O całe moje, ponad czterdziestoletnie życie za późno!

         Na „bufecie” w pokoju R-ów, tu gdzie teraz śpię, leży „ZAPROSZENIE” „Spółdzielnia Inwalidów <ŚWIT> zaprasza Ob …Antczak Halina i Wiesław… na spotkanie z okazji <Dnia Seniora>, które odbędzie się w świetlicy Spółdzielni w dniu 25 listop. 1988r. /piątek/ o godz. 10-ej.” Pieczątka: SPÓŁDZIELNIA INWALIDÓW <ŚWIT>. Dział Socjalny. Warszawa, ul.

Taśmowa 1. Tel: 43-70-21 wew. 134 i 227”

        Wymieniona w zaproszeniu data i godzina, to dokładna data i godzina śmierci M-y.

        W Toronto jest druga piętnaście po południu. Nie dzwonią, bo z pewnością nie mogą złapać połączenia. Tym bardziej za nimi tęsknię. O niczym bardziej nie marzę, niż o ucieczce z tej ponurej szarości, z przygnębiajacej scenerii umierającej europejskiej niegdyś cywilizacji. Odnoszę wrażenie, że tutaj święta Bożego Narodzenia zatraciły swój uroczysty charakter. Obchodzone są, niejako „z rozpędu”. Gdyby nie dzielenie się opłatkiem i gdyby nie obecność pokolenia starszego niż moje, święta, nie tylko Bożego Narodzenia, byłyby jeszcze jednym, nudnym towarzyskim spotkaniem.

        Ot, do czego doprowadza nędza!

        W pół do trzeciej. Nie mogę spać. Porozmawiam z Panem Bogiem, błagając o łaskę dla Polski. Może to i patetyczne, ale nie sadzę, żeby On to tak odebrał. Cóż innego mi pozostało? Przy okazji, może uda mi się wyprosić choćby trochę snu.

        Alleluja! (Choć to nie Wielkanoc).

NIEDZIELA; 25 GRUD. ’88 (BOŻE NARODZENIE)

        Po niespełna 5-ciu godzinach przerywanego snu-koszmaru, snu-symbolu  zostałem nagle obudzony przez O. Śniadanie na „chybcika”. Ruszamy na ósmą do kościoła pw. św. Maksymiliana o. Kolbe. Wciąż jest w budowie. Surowe ściany, podłoga wylana betonem. Skromny ołtarz. Ludzie, nie jak w pierwszy dzień świąt, zamknięci w sobie, przemęczeni i dlatego nie ma w nich należytej tym świętom radości. A Bóg i tak się rodzi! Po słowach:”Przekażmy sobie znak pokoju”, podaję rękę, a tu mur obojętności. Nikt nikogo nie pozdrawia, no może tylko niektórzy nieznacznym skinieniem… Pan Tadzio z Ceramiki odkiwał mi z daleka. Starsi siedzą na krzesełkach, takich samych jakie są u nas w salach parafialnych.

        Wracamy. Pomimo iż jest już po 9-ej, słońce ledwie nad horyzontem, jakby zastanawiało się czy warto wschodzić nad ten padół nędzy. Zasiadamy z O. do mniej niż skromnego śniadania składajacego sie z kilku kawałków sera i starej polędwicy, miodu i dżemu. Nie naruszamy przywiezionych przeze mnie zapasów.

        Jedziemy na Bielany. Po drodzę próbuję zrobić kilka zdjęć z samochodu. Później, już po powrocie, okazuje się, że ze mnie taki fotograf jak… [ingerencja autocenzury].

        Bardzo interesująca rozmowa z Kr-ą i jej synem, Mi. Chodzi o dzisiejszą szkołę, o wychowywanie dzieci, a właściwie o ich niewychowywanie, a wręcz demoralizację. Dziecko

już nie jest podmiotem, ale przedmiotem. Nauczyciele, zwracając się do dzieci nie używają imion, lecz nazwiska, a nawet wywołują po numerze z listy. Uczeń aktywny, to uczeń uciążliwy… Za jakiś czas doczekamy się „edukowanych” matołków. Niestety!

        Jak w takiej sytuacji ocalić w dziecku człowieczeństwo?!

         Jedziemy do S-kich (Z. i W.). Z. wypytuje mnie o Kanadę, m.in. czy jest tam pornografia (sic!). Stary lubieżnik! Nużą mnie już te nasze kolędowania. Jutro znowu do kogoś, do kogo absolutnie nie mam ochoty jechać, ale O. wcześniej się zobowiązał, więc… „Let it be!”[„Niech się stanie!”].

        PONIEDZIAŁEK; 26 GRUD. ’88 (BOŻE NARODZENIE)

        Nieco spokojniej. Nie muszę się zrywać zaraz po przebudzeniu. Wstaję przed ósmą. Śniadanie. A po nim jedziemy na Żoliborz, do św. Stanisława Kostki, tam gdzie jest grób księdza Jerzego – tak Go tu nazywają. Jest ostatnim (naszym)  męczennikiem za wiarę.

        Msza dla dzieci o 11-ej. Na metalowym parkanie rozwieszone transparenty SOLIDARNOŚCI. Dziedziniec i kościół to chyba jedyna prawdziwie polska enklawa w Warszawie.

        Nieopodal stoi zaparkowany brązowy „chevrolet – impala” z warszawską rejestracją. Jejku! Jaki ten samochód jest tutaj wielki!

        Ok. 1-ej jesteśmy z powrotem w domu i zaraz ruszamy do kogoś, kogo nie znam. Wchodzimy w tłum stłoczony w małym mieszkanku, w pobliżu Żwirki i Wigury przy Łopuszańskiej. Jak wszędzie, tak i tu rozmawia się o współczesności, o upierdliwej codzienności, bycie w… odbycie. Płacz społeczeństwa dogorywajacego w ginącej cywilizacji śródziemnomorskiej.

        Na „herbatkę” przechodzimy do „salonu” i siadamy wkoło jak do seansu spirytstycznego. Jakiś dziewięćdziesięcioparoletni staruszek plecie o swoich wyczynach na frontach wojny. Tylko niewiadomo której, I-szej czy II-ej. Opowiada nieprzytomne androny o walkach czołgów dowodzonych przez siebie, o nagłych atakach, odskokach, taktycznych posunięciach… ten dziadzio to reemigrant z Anglii. Od 11-tu lat w Polsce. Ożeniony z damą młodszą od siebie o trzydzieści lat. Nazwałem tego jurnego wojaka „spod Samosiery” albo tylko „spod Tobruka” – Baronem Münchhausenem, ku ogólnej radości zgromadzonych. No i musielibyśmy wysłuchiwać „dziadunia” bez końca, gdyby nie hasło do odwrotu rzucone przez Zb.M. I jeszcze tylko to uciążliwe pożegnanie, każdy z każdym: rąsia, cmok-cmok, graba,  szufla, łapa i… jesteśmy za drzwiami. A tam trzeba bardzo długo trzymać przycisk światła, a potem prędko zbiegać na dół do drzwi wyjściowych, bo pani domu nie wytrzymuje za długo z przyciskiem do otwierania tychże drzwi, które także od środka nie mają klamki pozwalającej wyjść na zewnątrz (sic!)

        To się nazywa „tiochnika”.

        W domu znów nie grzeją kaloryfery, ale kto by się tym przejmował, gdy na dworze jest +8 C. Z kranu nad wanną cieknie woda małym strumyczkiem. Zimna, albo gorąca. Ciepłej nie da się ustawić. Nawalony jest też rezerwuar w ubikacji, a właściwie tylko kran u góry. Przed „posiedzeniem” napełniamy wodą miski. To są nasze przenośne spłuczki.

        Na wieczornym spacerze idziemy trasą moich „emigranckich snów”, w których nawet mi się nie śniło, że prawie wszystkie ulice tutaj będą rozkopane. Jedno wielkie grzęzawisko!

        Na Gwiazdkę dostałem „Echo” Juliana Sryjkowskiego i nie mogę tego czytać. Nie mogę też czytać wielu innych rzeczy, na przykład „Przekroju”, nie mogę oglądać telewizji.