Sprawa wyjaśniła się za przyczyną poszarpanej broszury czy ulotki, która kursowała po bazarze i przechodziła z rąk do rąk.

Kto ją napisał nie wiedziano, ale wiadomości w niej były przeciekawe, bo dotyczyły ucieczki na Zachód jakiegoś bardzo wysoko postawionego funkcjonariusza Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który jakoby miał przejść do Amerykanów i przekazać im informacje o zbrodniach systemu  „demokracji ludowej”.

Dalej nie wiedziano, czy broszura mówiła prawdę, ale z całą pewnością  podgrzewała nastroje.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Sprawa definitywnie wyjaśniła się dopiero w październiku, gdy w czasie wieczornego słuchania Wolnej Europy, pan Żabiński zamachał nagle rękami. Rozgłośnia informowała o nowym cyklu audycji zatytułowanym „Za kulisami bezpieki i partii – mówi Józef Światło”.

To była wielka rzecz i zatrzęsła wszystkim jak burza lasem. Światło był podpułkownikiem w Ministerstwie Bezpieczeństwa, uciekł do Amerykanów i zaczął mówić. „Śpiewał jak kanarek”. O wszystkim. O znęcaniu się nad ludźmi, o aresztowaniach niewinnych, ogólnym terrorze, strasznych więzieniach i wszechobecnym kłamstwie.

I trzeba powiedzieć, że władza zaczęła się bać, a jeśli nie bać to przynajmniej uważniej patrzeć na to co się dzieje. Na razie nazywała Światłę prowokatorem, amerykańskim agentem, który wkradł się w struktury polskiej administracji, nędzną kreaturą i tak dalej, ale jednocześnie czuło się, że idą zmiany.

Tak Witek  jak i Elza niewiele się tym zajmowali, bo ich życie koncentrowało się na rocznych już bliźniętach i na codziennej pracy i krzątaninie. Elza doprowadziła ogród do kwitnącego stanu, a Witek dostawał coraz lepsze napiwki, a raz jakiś pijany Amerykanin, który wydawał w „Krokodylu” urodzinowe przyjęcie dał mu nawet 50 dolarów.

I rzeczy szły dobrym trybem.

Witkowi chodziło po głowie dostanie od Sobola jeszcze jednego kursu po spadochrony i nawet zwierzył się z tego Elzie, ale ta aż się żachnęła.

-Żadnych takich! Jesteś ojcem dzieci, masz pracę, dom, na żadne ciemne interesy nie pozwolę! Dość już tego!

Położył więc uszy po sobie, bo wiedział, że akurat w jego życiu kobiety prawie zawsze dobrze mu radziły.

Tuż przed Świętami przeczytano w gazetach, że uwięziony w 1951 roku Władysław Gomułka, zostaje zwolniony z więzienia i rozpoczyna kurację. Rozwiązano też ponurej sławy Ministerstwo Bezpieczeństwa!

Wobec tych wydarzeń wszyscy już czuli, że coś się musi zmienić.

W domu na Zaciszu wszystkie te sprawy były na dalekim planie, bo na pierwszym były bliźniaki, na drugim dom, a dopiero potem wszystko inne. Elza gospodarowała na całego i widać było, że jest tego  wygłodzona jak więzień wolności.

Miała więc w swoim ogrodzie warzyw wszelkich aż do przesytu. Pomidory, fasola, kalafiory, cebule, dynie i ogórki… Trudno było nawet wyliczyć. Rodziło się jej jak na zawołanie. W jesieni zabrała się za szatkowanie kapusty, kiszenie ogórków i smażenie konfitur. Mama Aniela przyjeżdżała i z przyjemnością pomagała.

To były miłe chwile i miłe dni. W kuchni stała duża beczka z kapustą przywalona wielkim kamieniem, w spiżarni piętrzyły się weki i słoje z dżemami, a do tego w piecu piekł się chleb i w domu pachniało jak w niebie.

Dziwnie jej to wszystko wychodziło. Śmiała się przy tym wesoło i widać było, że przy tej domowej robocie rozkwita.

Popatrywała też czasem na Witka swoim sennym, jakby leniwym wzrokiem i wieczorami, gdy szli spać, przesuwała się miękko koło niego dotykając go jakby od niechcenia biustem.

Raz nawet zanuciła cichutko swoje dawne „Someday”, a wtedy  przypomniały się im dawne czasy, gdy poznali się w „Dziedzilli”.

W lutym 1955 roku okazało się, że jest ponownie w ciąży.

Oboje nie posiadali się z radości, organizowali miejsce dla mającego się  urodzić  dzidziusia, a Witek klął, że praca zabiera mu tyle czasu podczas gdy on chciałby siedzieć w domu i cieszyć się bliźniaczkami i brzemienną żoną.

To była naturalnie dziecinna zachcianka, bo pieniądze były potrzebne do zarżnięcia, ale u jej podłoża  leżał fakt, że z Zacisza na Starówkę nie było bezpośredniego połączenia i dojazd trwał w nieskończoność. Trzeba było dwa razy  zmieniać autobusy i jeszcze kawał drogi dojść na piechotę. Wszystko to zabierało do dwóch godzin w jedną stronę. Autobusy spóźniały się, a zwłaszcza w nocnych godzinach – wtedy gdy Witek wracał z pracy – czekało się na przystankach boleśnie długo. Zacisze to było odległe od centrum osiedle, z błotnistymi, ledwo co oświetlonymi  uliczkami, gdzie nietrudno było o spotkanie z żulią, która żerowała na samotnych, wracających ciemną nocą  do swoich domów.

Parę razy zdarzyły mu się takie spotkania i za każdym razem dostał zdrowo po mordzie i stracił pieniądze z napiwków.

W tym stanie rzeczy przemyśliwał co by zrobić i wpadł na „genialny” pomysł, że najlepiej to byłoby mieć własne auto. To było wielkie, zupełnie fantastyczna marzenie, na które żadną miarą nie mogli sobie pozwolić, ale  dość przypadkowo trafiło się dużo tańsze rozwiązanie.

W niedalekim sąsiedztwie znalazł stary, poniemiecki motocykl, który właściciel sprzedał mu za tysiąc złotych. Wtedy też odkrył w sobie  zdolności do mechaniki, o istnieniu których nie miał zielonego pojęcia, bo w domowych robotach miał dwie lewe ręce i szczerze ich nie cierpiał.

Nagle okazało się, że z mechaniką było u niego tak jak ze skrzypcami, które od razu czuł. Tak jak wtedy gdy jako całkiem młody chłopak, pierwszy raz dotknął je w kawiarni Lardelliego.

Silnikiem mógł się zajmować godzinami i trzeba powiedzieć, że tak jak granie na skrzypcach, dobrze mu to wychodziło, bo w krótkim czasie kupiony motor wyszykowany był jak ta lala! Jazda do pracy stała się przyjemnością!  Od drzwi domu, do drzwi „Krokodyla”! Żadnego czekania na przystankach, chodzenia po ciemnych uliczkach i tracenia czasu. Kopnięcie w starter, głębokie dudnienie silnika i już wiatr w uszach i droga, która przedtem zajmowała dwie godziny skróciła się dwudziestu minut.

Rok 1955 brzemienny był w wydarzenia, z których niewątpliwie najważniejszym były wrześniowe narodziny małego Tomcia.

 

Wcześniej  jednak  miały miejsce dwa, które dla Warszawy miały nie byle jakie znaczenie. Po pierwsze otwarto Pałac Kultury i Nauki, a po drugie, bardzo niedługo po tym, odbył się Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, który szarości codziennego dnia nadał wspaniałe, nieznane kolory innego świata, o istnieniu którego miano zupełnie inne pojęcie. Polska Kronika Filmowa, radio i gazety przedstawiały go bowiem w całkiem innym, groteskowym świetle, które jak się okazało, nie miało z  rzeczywistością nic a nic wspólnego.

Nagle okazało się, że gdzieś, w tym strasznym kapitalizmie, mieszkają uśmiechnięci, ładnie ubrani ludzie, którzy opowiadają o swoich krajach ciekawe rzeczy. Okazywało się, że wcale nie żyją w „systemie wyzysku imperialistycznego” tylko w prawdziwie normalnych społeczeństwach.

Przez krótką festiwalową chwilę         Polacy poczuli się tak jakby nagle, w dusznym, zadymionym pokoju odchylono na chwilę okno i wspaniały, powiew czystego powietrza wcisnął się do wewnątrz.

Ale nie tylko o Festiwal chodziło. W życiu umęczonego Kraju rzeczywiście drgnęło coś na lepsze, bo prawie co tydzień, gazety przynosiły większe i mniejsze informacje, że aparat bezpieczeństwa brany jest wreszcie za krwawy pysk. Te pozorowane, ale chciwie przyjmowane posunięcia miały być metodą zbliżenia władzy ze społeczeństwem, bo gołym już okiem widać było narastający gniew, który tak jak w Berlinie w  1953 roku mógł się zamienić w rewolucję.

Tamtą, berlińską, udało się rosyjskiemu okupantowi stłumić czołgami, ale nikt nie wiedział jak się takie wyjście na ulice miast może zakończyć w Polsce. Dobrze pamiętano Warszawskie Powstanie i determinację Polaków i władze nie chciały ryzykować. Jasne, że obecność  trzystu tysięcy rosyjskich żołnierzy mogła być dla narzuconej władzy jakim takim zabezpieczeniem, ale zdawano sobie sprawę, że przy szerokiej konfrontacji ze zdesperowanym społeczeństwem,  kraj może spłynąć krwią, a konsekwencje mogą być nieobliczalne.

Witek nie za bardzo zwracał na to wszystko uwagę, ale któregoś popołudnia  rzuciła mu się w oczy maleńka notatka w Expressie Wieczornym, informująca, że w wyniku dochodzenia, ze składu Komisji Kontroli Partyjnej w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych odwołany został podpułkownik Tadeusz Pieńko.

Witek nie mógł od tych kilku wierszy oderwać oczu.

Tadzio! Dawny Tadzio, który w zamierzchłych czasach pracował w „Bachusie”, potem przez parę miesięcy 1940-go był jego partnerem w wykonywaniu wyroków Organizacji, i którego w 1946-tym widział za stołem sędziowskim w więzieniu na Ratuszowej!

Witek usiadł ciężko i przetarł czoło. Dawne upiory, o których myślał, że przepadły na zawsze,  znowu wylazły i zaświeciły krwawymi ślepiami.

Długo nie mógł się otrząsnąć, a wieczorem usiadł koło Elzy, objął ją i delikatnie przytulił się do jej dużego brzucha w nadziei, że płynące z niego ciepło przepędzi  nagle obudzone lęki.

Następnego dnia przyrzekł sobie, nigdy przenigdy nie myśleć o przeszłości, o wojnie i więzieniach, bo czuł że to jałowe roztrząsanie tego co było rozstraja jego psychikę i zabiera sen.

A jednak wydarzyło się coś, co znowu spowodowało, że przeszłość wróciła.

To było tuż po zakończeniu Festiwalu. Elza była już w ósmym miesiącu ciąży i ciężko się poruszała, ale mimo to jak zwykle krzątała się po domu i  po ogrodzie. Bliźniaczki spały w wózku i był cichy, sierpniowy dzień, gdy nagle przed dom zajechała taksówka i wysiadł z niej młody człowiek.  Witek był wtedy w pracy.

-Nazywam się Dawid Mendel – przedstawił się grzecznie młody przybysz – i przyjechałem na festiwal. Z Izraela.

Stali po obu stronach furtki. Taksówka nie odjeżdżała.

-Męża nie ma w domu – powiedziała Elza – może przyjdzie pan jutro…

-O, nie nie, ja tylko na chwilkę! Jutro lecę już z powrotem do domu, ale przed wyjazdem nie mogłem tutaj nie przyjść. To pani tu mieszka?

-O co chodzi, proszę pana? – Elza poczuła się zmęczona i jej głos stwardniał.

-Nic, nic – odpowiedział śpiesznie młody człowiek – ja tylko tu chciałem przyjść i zobaczyć, bo ja tu się urodziłem. To był dom moich rodziców, ale oni zginęli w getcie, a ja byłem wtedy u babci i uratowałem się. Teraz mieszkam w Izraelu…

Ale Elza zaczęła już trochę tracić cierpliwość.

-Bardzo mi przykro, ale mam małe dzieci do nakarmienia. Niech pan przyjdzie  jak będzie mąż. Może on coś panu pomoże…

-Nie, nie – ja wcale nie chcę przeszkadzać i bardzo przepraszam. Chciałem tylko zobaczyć jak to teraz wygląda i co się dzieje z naszym domem.

-Naszym?!

-No tak. To dom moich rodziców.

-No to już pan widział. To jest teraz nasz dom i ja tam nic nie wiem. Mówi pan, że zginęli w getcie?… Proszę pana – ja też byłam w obozie i wiem jak to było. Teraz już muszę iść – mówiła coraz bardziej rozdrażniona.

-To pani jest Żydówką?

-Jaką Żydówką, panie?! Co pan sobie myśli, że w obozach tylko Żydzi byli?

-Nie, nie  – ja nie myślę – jąkał się zdetonowany trochę chłopak – tak tylko pytam. To ja już pojadę. Dziękuję pani i do widzenia.

Elza miała dość tej nieoczekiwanej wizyty. Była zmęczona, brzuch jej ciążył, więc odmruknęła „do widzenia” i wróciła do domu trzaskając drzwiami.

-Czego on chciał – myślała zła – po co przyjechał? Żeby zobaczyć dom?

I nie mogło jej to wyjść z głowy, bo coś jej w tym wszystkim nie pasowało.

-A czy my w ogóle jesteśmy właścicielami – myślała. Czy Witek ma jakiś papier? A co będzie jak nam to zabiorą?

I myśli zaczęły się kłębić w jej zmęczonej głowie, bo przecież to było jej gniazdo i ona nie pozwoli, żeby jej je zabrano! Gdzie pójdzie z dziećmi? Gdzie? Znowu gdzieś do jakiejś wynajętej dziury? Do kogoś?

Z ulgą usłyszała dudnienie nadjeżdżającego motoru. Zaraz też zaczęła mówić, pytać i mieć pretensje o to, że Witek nie załatwił, że powinien i co teraz będzie. Ale mówiła to przez zmęczenie i rozdrażnienie, bo zazwyczaj to była spokojna i dość praktyczna kobieta.

A Witek roześmiał się wesoło.

-Co ty się dziewczyno martwisz? Jakiś Żydek przychodzi i mówi, że to jego? No to co? Paszoł won i tyle! Rodzice zginęli, to zginęli. On wyjechał, to wyjechał! Jak dom niby jego, to dlaczego nie został i nie pilnował? Co ty sobie głowę zawracasz? Nie bój nic! Nikt cię z nikąd nie wyrzuci!

I poszli spać.

Mimo to, na drugi dzień, jeszce przed pracą wsiadł na motor i pojechał na bazar zobaczyć się z mamą Anielą.

-Kto jak kto, ale ona będzie wiedzieć – myślał. Co by nie powiedzieć, jakiś papier na dom trzeba mieć… Sobol mówił, że możemy mieszkać choćby do śmierci, ale wiadomo jak to z gadaniem bywa. Co papier to papier!

Mama Aniela siedziała w swojej budce jak sowa w gnieździe. Popijała herbatę z wódką i gadała z Leonem, który jak zwykle kręcił się koło interesu i pilnował, żeby wszystko grało i było bezpieczne.

Wysłuchała Witka, ale ani go nie uspokajała, ani niepokoiła.

-Trzeba pogadać z Sobolem – powiedziała – ale nie wiem jak to będzie…

Trochę się zawahała.