„Żadne protesty nie powstrzymają piłkarskich Mistrzostw Świata w Katarze” – usłyszałem kilka dni przed 20. listopada.

Tak było i zaciekawiło mnie na tyle, bym samego siebie skonfrontował z pytaniem, co w takim razie mogłoby katarskie mistrzostwa zatrzymać, wcześniej ich nie powstrzymawszy. Wszelako zakatarzymy sobie za chwilę, przez chwilę rozważając kwestię tego czegoś, co niedawno spadło nam z góry.

USTALANIE FAKTÓW

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Wiem, wiem Zaraz ktoś mądrzejszy od siatki ogrodzeniowej zaprotestuje: wiadomo, że jak spada, to z góry. Z dołu żadne coś spaść nie może, usłyszę, z dołu nie może spaść nawet nic. Cokolwiek z dołu pochodzi, może jedynie wspiąć się, podnieść, wzbić – i tak dalej, i tak dalej.

        Ale otóż, tak to zakręcę, że tymczasem wcale nie bynajmniej. Spadło więc to coś „z góry” po to, by nie powiedzieć, że „spadło z nieba”. Fakty to ważna rzecz, ale interpretacje faktów są dziś ważniejsze. Dlaczego? Dlatego, że to nie fakty lecz ich przedstawienia interpretacyjne przekonują nas, jak i co powinniśmy myśleć, a o czym myśleć w jakikolwiek sposób nie powinniśmy.

        By the way: mnie nie przekonują, ale ja nie należę do większości. Ja nawet słowo „drzwi” wypowiadam w liczbie pojedynczej. Drugi po niejakim Carlosie Ray „Chucku” Norrisie. Ale dość o nim. O mnie znaczy, dość. Wróćmy do rzeczywistości.

        Na Polskę zatem spadło coś. Na teren suszarni ziarna konkretnie, we wsi Przewodów, położonej z kolei w pobliżu granicy polsko-ukraińskiej. Naprawdę niedaleko. Właściwie całkiem blisko. Wszyscy znamy dziś położenie Przewodowa, bo tak objawia się nieznane. Tu: nieznane i niebezpieczne. Nieznane, niebezpieczne i śmiertelnie groźne. Albowiem to coś, co na terenie Polski spadło na wieś Przewodów, w zetknięciu z suszarnią ziarna, czy tam na terenie suszarni – eksplodowało. Zabijając dwóch pracujących tam mężczyzn, niech spoczywają w pokoju.

        Proszę zauważyć: piorun z nieba to nie był, a dwie rodziny zagarnął, i oślepiwszy nigdy z łap swoich ich nie wypuści. Na marginesie: to przedsmak. Nawet jeśli absmak. Jakkolwiek brutalnie to nie brzmi, otarliśmy się o nadto wysunięty przyczółek pani o imieniu Przyszłość. Powiedzmy, że o pani Przyszłości grzywkę się otarła. Proszę nie pomylić z grzywką pani Lichockiej. To nie są te same grzywki. To nigdy te same grzywki nie będą. Ale wracajmy do wątku.

Tam więc spadło i eksplodowało, a tutaj władze nasze ukochane zajęły się „ustalaniem faktów”. O czym po paru godzinach usłyszała cała Polska. I proszę sobie to wyobrazić: bocian polski ów zwrot („ustalanie faktów”) łyknął jak świeżą żabkę. Bociany polskie tak mają. Od lat. Od dekad. Signum temporis można powiedzieć. Żadna sztuka, polskiego bociana współczesnego w błąd wprowadzić, oszwabić, oszukać. To jak balonik dziecięcy nadmuchać. Ustalanie faktów, no nie mogę.

        Czego czepiam się tym razem, ktoś pyta? Powoli, powoli. Dostojnie.

SPADŁO CZY NAPADŁO

        Pierwsza kwestia w świetle faktów, niezbędnych do ustalenia koniecznie, brzmi: czy to, co spadło, rzeczywiście nam spadło, to jest na nas, a nie na nas napadło. Gdyby napadło, nie musielibyśmy nawet ogłaszać wojny. Albowiem wojnę wówczas już mielibyśmy. Najprawdopodobniej światową.

        Druga kwestia: czy prezydent Zełeński nie wykorzysta tego, co nam spadło. Na nas. Tego, co spadło nam, na nas, u nas. Czymkolwiek nie byłoby to, co u nas, na nas, spadło nam. Po mojemu: nie byłby prezydentem Ukrainy, kochającym kraj, orientującym się, ku czemu naród swój wiedzie, chcąc nie chcąc. Ku jakiej przyszłości mianowicie, jak bardzo mrocznej bo ku Ukrainie okrojonej terytorialnie – i nie spróbowałby wykorzystać okazji.

        Jak wkrótce zobaczyliśmy: spróbował, choć nieskutecznie. Może dlatego, że reagował ad hoc, to jest szybko. Za szybko. Nie jest łatwo cały świat podpalić jedną żagwią. Czy tam eksplozją. Przypadkową czy nie. Tu uwaga: wszystko jeszcze przed nim, chociaż czy zechce, przygotowawszy się jak należy, wątpię. Ten fakt – wszczęcie ewentualnego pożaru w wymiarze globu – nie zależy bowiem od niego. Choć to przyznać należy również: Ukraina walczy o życie, Rosja o przywrócenie do życia idei powrotu imperium oraz niebagatelne ukraińskie zasoby, USA jeszcze o coś innego. O ile więc Ukrainie nie uda się podpalić świata, wciągając NATO do wojny, wtedy wojnę przegra, przegrywając wolność. Bo z Rosją nie można wygrać. W Rosji można co najwyżej wymienić cara. Tak sądzę. Obym się mylił.

        Pytanie: gdy obserwujemy splot wspomnianych przeciwieństw, a wszak nie jest to pierwsze z zaplątań tego rodzaju w historii ludzkości, kogo winniśmy wskazać, jako posiadającego największe szanse, by postawić na swoim? Ja obstawiałbym hegemona.

        Trzecia kwestia: co wiedzą Amerykanie, a jakie fakty zechcą ustalić w związku z kwestią drugą, i jak to, co ustalić postanowią, mieć się będzie do ustaleń naszych ukochanych przywódców. Którzy zdecydowali o nie wychodzeniu przed szereg (w tym wypadku pretensji o to do nich wręcz nie wypada artykułować).

        Kreml od dawna, od przedwojnia można powiedzieć, traktuje walkę Ukraińców o swoje, jako atak na Rosję. To samo dotyczy wspierania Ukraińców przez USA, Wielką Brytanię, Polskę i kraje nadbałtyckie. Teraz zbadali reakcję na incydent i zobaczymy wkrótce co im wyszło. Zaatakują konwoje z dostawami zachodniej broni i sprzętu, przemierzające Ukrainę, czy ocenią, że obejdzie się?

 

TRZONEK GRABI

        Żegnając wątek, spójrzmy tutaj, tego posłuchajmy: „The people of Kherson never surrendered and we never gave up on them. One people, one country, one struggle… for as long as it takes. This is why Ukraine will win. Glory to our heroes”.

        W ten sposób – między innymi w ten – tworzy się naród. Właściwie: tak naród jest tworzony. Językiem prostym jak trzonek grabi. Tym sposobem wzbudzić emocje najprościej. Te pozytywne, jednoczące, i te negatywne, prowadzące ku nienawiści. Przy czym zasygnalizowane kwestie, ich konsekwencje zwłaszcza, bardzo proszę rozważyć we własnym zakresie. Teraz i tutaj wracamy albowiem do Kataru.

        Może powtórzę: „Żadne protesty nie powstrzymają piłkarskich Mistrzostw Świata w Katarze” – kichnęło mi w uchu kilka dni przed 20. listopada. I zaraz dopadł mnie refluks. Czy raczej refleksja? Taki mianowicie ów refluks, to znaczy taka ona, ta refleksja, katar taki normalnie, że nasz kłopot ze współczesnością posiada i kształt podobny, i podobny rozmiar. Że dzieje się z Katarem, ze światem i z nami, dokładnie to, co z katarskimi Mistrzostwami Świata w piłkę kopaną. I nie chodzi mi o wielce prawdopodobne zgony z powodu udarów cieplnych czy zawałów. O prozaiczne zasłabnięcia też nie. I nie o klimatyzowane stadiony, bo to nie to samo, co klimatyzery odmuchujące stadiony zimnym powietrzem. To wszystko mam w nosie, podobnie jak w nosie mam katar. Nawiasem mówiąc, w moim nosie wszystko mieści się znakomicie, czyli musi to być największy nos świata. Logika to potęga. Szefa FIFA Gianni Infantino też koniec końców tam trafi, na katar sobie zasłużywszy. Co najmniej na katar – a to za Katar właśnie. Mnie chodzi o to, że świat, zeświniony do poziomu wyściółki w chlewie, nadal świni się na potęgę, starając się grzebnąć głębiej. Co jeszcze gorsze, upadku przyzwoitości w gnój żadne protesty powstrzymać nie są w stanie, nic zatem uwiądu człowiekowatych nie zatrzyma. I że minie czasu mało-wiele, a nawet mowy o protestach żadnych, żadnych nie będzie. Już nie.

        To w sumie jeden z prostszych mechanizmów, zdolnych zdewastować ludzkie charaktery w obszarze aksjologii do imentu, skuteczna metoda służąca omamieniu jednostki bez jej wiedzy, a za pośrednictwem jednostki – całej wspólnoty.

PRZED ZGONEM

        Co więcej, metoda nie wymaga specjalnych wyjaśnień: jeśli nie rozpoznajesz, że ktoś osusza ci portfel, nie dasz wiary tłumaczącym, że jesteś okradany. Że media zmieniają twój ogląd rzeczywistości bez twojej wiedzy, tego też nie pojmiesz. Prędzej oczy zamkniesz, uszy zatkasz, drzwi przed natrętami komodą zastawisz, inwektywami obrzucisz. „Ludziom nie da się wyjaśnić, że są kantowani, do chwili, kiedy ktoś im osobiście nie wyciąga portfela zza pazuchy” – zauważył Gabriel Maciejewski.

        Z pozoru rację ma. A jeśli portfele wyciągają nam w taki sposób, byśmy nie zorientowali się, że portfele nam wyciągają? Że po „osuszeniu” z pieniędzy wkładają te portfele z powrotem do kieszeni okradzionych marynarek, czy tam do okradzionych torebek, i że tego też nie jesteśmy świadomi, nauczeni absorbować rzeczywistość pod wpływem medialnej pigułki gwałtu?

        I wszystko powyższe innymi słowami: jeśli nie rozumiesz co tracisz, bo nie tylko ukradli ci rozumienie przyzwoitości, ale z przyzwoitości wręcz oskórowali, w znieczuleniu, acz w stopniu wykluczającym pamięć o tym, czym przyzwoitość naprawdę jest? Czemu miałbyś wówczas protestować i przeciwko czemu właściwie? Podsumowując: katar? Pigułkę weźta. Prędko, prędko. I wracamy na Stary Kontynent.

        Gdzie rozważymy sobie trzy opcje w tak zwanym związku. W związku z wojną na Ukrainie. Pierwsza opcja: Władymir Władymirowicz wydala z siebie impuls spopielający świat, kończąc nasz wspólny seans, na ekranie pojawia się nazwisko reżysera, a poniżej ciąg dalszy „listy płac”, poprzedzony komunikatem pisanym cyrylicą: „W życiu na Ziemi udział wzięli…”. Nie zdążymy nawet dowiedzieć się, że ktoś cyniczny postanowił ozdobić wspomniany ekran dopiskiem poczynionym czerwoną farbą w sprayu: „Do piahu!”. Czy może: „Wuj, iditie wy na …uj!”. Cynizm człowiekowatych albowiem nie zna granic.

        Nota bene – tu bardzo proszę wybaczyć mi nieszczególną klasę literacką przytoczonej metafory – w tym kontekście warto dopowiedzieć: nie sposób wykluczyć, że nowy rosyjski car wydusił z odwłoku wspomniane gazy już 24. lutego, tylko jak dotąd nie ma komu powiedzieć mieszkańcom globu co widzą, obserwując ekran i napisy. Bo to wcale nie jest tak, że rozlega się znienacka „pstryk”, a światło gaśnie. Śmierć to proces, nie okamgnienie. Proszę też zauważyć, że nawet trzydzieści sekund przed zgonem każdy z nas wciąż jeszcze żyje.

PYTANIA O ROSJĘ

        Dobrze znamy również tę wymianę, gdy gość stojący na balkonie trzeciego piętra pyta sąsiada z piętra siódmego: „Jak leci?”, słysząc w odpowiedzi od pikującego ku ziemi: „Na razie okay!”. Ofiara stara się „trzymać pion” do samego końca, do samego końca pozostając wszak w całości. Innymi słowami: nie wiemy, czy już nie jest za późno, czy do upadku w grób ledwie parę sekund ludzkości nie pozostało. Czy tam parę miesięcy. Rok może?

        Druga opcja: udawszy się do głów po rozum, bojarzy nowego cara nie wrócą z niczym, lecz z nowym carem na półmisku. Ten zaś, z półmiska zlazłszy, zamknie i zabije wieko trumny nad zdetronizowanym carem gwoździami wielkim jak hufnale. W tej wersji rozwoju wydarzeń, niestety, nadziei nie żywmy, ponieważ impuls spopielający świat tym razem wydali z siebie nowy car, i to raczej wcześniej niż później. Albo to, albo dogada się z Niemcami i wszystko do porządku powróci. Business as ustal i takie tam.

        Wreszcie opcja trzecia, nader optymistyczna: udawszy się do głów po rozum, bojarzy nowego cara nie wracają z niczym, wzywając z zaświatów niejakiego Żółkiewskiego Stanisława, herbu Lubicz. Ten przybywa ochoczo wraz ze swoimi husarzami, a nauczony doświadczeniem osobistym przełomu pierwszej i drugiej dekady XVII wieku, sprawia ponownie: „co nad siły wszelkie było oczekiwane”, tym razem skuteczniej. To jest nakazuje ułożyć bojarów w trumnach obok trumny Putina i wszystkim wieka pozabijać. Wspomnianymi hufnalami. Na zawsze. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało: „Aż do skończenia świata”. Tak, by wnuki nasze, i prawnuki, pytane o Rosję, Moskwę, Kreml czy o coś podobnego, mogły odpowiadać nieładnie (bo pytaniem). Właściwie trzema: a co to było, dziadku? A kiedy to było, babciu? A jak się to pisze, mamo i tato?

…Cóż za wizja. No powiedzcie sami, że nie.

Krzysztof Ligęza  

Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl