Polska zowu odniosła sukces, tym razem nie przeciw zimnemu rosyjskiemu czekiście Putinowi, bo na tym odcinku doszło do zagadkowej porażki. Oto podczas głosowania w  Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy Polska poparła inicjatywę przywrócenia Rosji prawa głosu na tym forum, cofniętego po zajęciu Krymu. Najwyraźniej zaraza jest w Grenadzie, najciemniej pod latarnią i nikt jeszcze nie wie, ilu ruskich agentów, którym śmierdzą onuce, przeniknęło cichaczem do obozu „dobrej zmiany”. Wprawdzie ormowcy „dobrej zmiany” ofiarnie demaskują ruskich agentów pod każdym krzakiem, ale najwyraźniej penetrowanie macierzystego obozu mają surowo zakazane, toteż nic dziwnego, że ruscy agenci przeniknęli właśnie tam. W tej sytuacji Naczelnik Państwa będzie musiał przeprowadzić energiczne śledztwo, zdemaskować agentów, no i pozbyć się ich z karnych szeregów. Czy jednak tuż przed wyborami warto urządzać taka jatkę, zwłaszcza, że niektórzy agenci mogą być dosyć głęboko wprowadzeni w rozmaite wstydliwe zakątki „dobrej zmiany” i mogą wywlec je na światło dzienne.

Tymczasem i bez tego nie brakuje zgryzot, ot na przykład na odcinku relacji łączących pana Misiewicza z byłym ministrem obrony narodowej, złowrogim Antonim Macierewiczem. Pojawiają się tam wątki, które lubelski adwokat, pan Maciejkowski, którego przemówień słuchałem podczas praktyki studenckiej w tamtejszym Sądzie Rejonowym, z pewnością określiłby mianem „smakowitych” – przede wszystkim dla wyznawców pana Roberta Biedronia.

Wprawdzie tę sprawę na razie rozgrzebuje pan reżyser Patryk Vega, który przybrał takie nazwisko prawdopodobnie w nadziei łatwiejszego otrzymania „Oskara”, ale chyba źle zrobił, bo gdyby na przykład przybrał nazwisko „Cymerman”, to z pewnością jego szanse byłyby jeszcze większe.  Nigdy jednak nie wiadomo, czym się takie rzeczy mogą skończyć; nawet słowo wylatuje wróblem, a powraca wołem – więc cóż dopiero film?

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Mniejsza jednak o to, bo na razie Polska odniosła kolejny sukces, ale nie na odcinku przeciwko złowrogiemu Putinowi, tylko na forum Unii Europejskiej, gdzie do spółki z innymi państwami Grupy Wyszehradzkiej, udało się zablokować kandydaturę niemieckiego owczarka Franciszka Timmermansa na przewodniczącego Komisji Europejskiej. Pan Timmermans rzeczywiście uwziął się szczególnie przeciwko Polsce i Węgrom – oczywiście nie tyle z własnej inicjatywy, tylko z inicjatywy Naszej Złotej Pani, która przy pomocy unijnych instytucji próbowała odzyskać wpływy polityczne w Polsce i w ogóle – w Europie Środkowej – utracone na skutek powrotu USA do aktywnej polityki w tej części Europy.

Ale upokorzona Złota Pani postanowiła się odegrać i wraz z francuskim prezydentem Emanuelem Macronem, przeforsowała na unijne stanowiska „swoich” kandydatów w osobach Urszuli von der Leyen, pod rządami której Bundeswehra podobno bardzo ucierpiała. Została ona obecnie wysunięta na stanowisko przewodniczacego Komisji Europejskiej, więc być może zamienił stryjek siekierkę na kijek – boć przecież pani Urszula będzie spełniała polecenia Naszej Złotej nie mniej gorliwie, niż wspomniany niemiecki owczarek. Przewodniczącym Parlamentu Europejskiego został włoski socjalista David Sassoli, przewodniczącym Rady Europejskiej na miejsce Donalda Tuska został belgijki polityk Karol Michel, a prezesem Europejskiego Banku Centralnego we Frankfurcie nad Menem została Francuzka, Krystyna Lagarde – dotychczas w Miedzynarodowym Funduszu Walutowym.

Jak widać, koncepcja Europy dwóch prędkości, którą na przełomie roku 2016 i 2017 tak zachwalała Nasza Złota Pani nabiera rumieńców, tym bardziej, że wszyscy ci nowi dygnitarze skłaniają się do koncepcji federalistycznej, której fundamenty zostały położone przez traktat z Maastricht, obowiązujący od 1993 roku, a umocnione przez traktat lizboński, który pan prezydent Lech Kaczyński ratyfikował w październiku 2009 roku, w niecały miesiąc po słynnym „resecie” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, przeprowadzonym przez prezydenta Obamę z inicjatywy izraelskiego prezydenta Peresa. Na otarcie łez, jedną z 14 wiceprzewodniczących Parlamentu Europejskiego została pani Ewa Kopacz, ale ta jedna jaskółeczka nie tylko nie czyni wiosny, ale potwierdza pyrrusowy charakter polskiego zwycięstwa.



Podczas gdy na froncie unijnym Polska odniosła wspaniałe zwycięstwo, na tubylczej scenie politycznej umacnia się tendencja do systemu dwupartyjnego. Koalicja Europejska, ta współczesna edycja PRL-owskiego Frontu Jedności Narodu, z udziałem PZPR, czyli SLD, przedostatniego wynalazku starych kiejkutów, w postaci Nowoczesnej i Sicherheistdienst Polen, czyli Platformy Obywatelskiej, nie tylko się nie rozpadła, ale na podobieństwo odkurzacza przyciąga do siebie słabnące PSL, które 6 lipca ma podjąć strategiczną decyzję, czy przyłączyć się do kupy nawet w sytuacji, gdy dołączy do niej również sodomita Biedroń, czy też samodzielnie budować „silną koalicję”, do której akces jak dotąd złożył pan Paweł Kukiz. Brzmi to obiecująco, ale tylko na pierwszy rzut oka, bo na drugi rzut oka wygląda na to, iż ruch Kukiz 15 jest formacją schodzącą, która trwa siłą inercji do czasu wygaśnięcia mandatów poselskich obecnego Sejmu.

Te podejrzenia znajdują potwierdzenie w skłonności co najmniej 4 posłów Kukiz 15 do Prawa i Sprawiedliwości. Bo PiS też jest zainteresowane w oczyszczeniu sceny politycznej po „swojej” stronie – żeby obywatele nie mieli innego wyjścia jak zataczać się między obozem zdrady i zaprzaństwa, a obozem „dobrej zmiany”.

Podobnie jest po drugie stronie, o czym świadczy decyzja Wielce Czcigodnej Kamili Gasiuk-Pichowicz, by opuścić Nowoczesną i przejść do PO. Jak pamiętamy, wcześniej uczynił to pan Ryszard Petru, tworząc silną partię „Teraz”, do której oprócz niego samego, weszły jeszcze dwie Wielce Czcigodne Joanny – moja faworyta Joanna Scheuring-Wielgus i Joanna Schmidt. Starożytni Rzymianie twierdzili wprawdzie,  że omne trinum perfectum, co się wykłada, że wszystko, co potrójne, jest doskonałe – ale wiadomo, że rzeczy doskonałych nie ma, toteż w dniach ostatnich pan Ryszard ogłosił, że rzuca politykę i przechodzi „do biznesu”. Jeśli w „biznesie” będzie mu szło tak samo, jak mu szło w „polityce”, to dobrze to nie wygląda, zwłaszcza,  że do tego „biznesu” chyba nie wprowadzi mojej faworyty, Wielce Czcigodnej Joanny Scheuring-Wielgus, która ostatnio w dodatku doznała srogiego zawodu za sprawą byłego już prezesa fundacji „Nie bzykajcze sze!”. Z pozostałą Joanną pewnie będzie inaczej, bo przykład perypetii pana Kazimierza Marcinkiewicza, który aż takiego szczęścia chyba się nie spodziewał, działa odstraszająco.

Tymczasem utrata stanowiska przez Donalda Tusk, któremu do grudnia zostało jeszcze kilka miesięcy, stwarza coraz większe prawdopodobieństwo, ze Nasza Złota Pani będzie w przyszłym roku forsowała jego kandydaturę na prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, w następstwie czego zmierzy się będzie musiał z panem prezydentem Andrzejem Dudą.

Pan prezydent Duda od 2016 roku znacznie się usamodzielnił, zwłaszcza po ostatniej wizycie w USA, w następstwie której Polska spełniła wszystkie życzenia Naszego Najważniejszego Sojusznika.

W zamian za to pan prezydent nabrał przekonania, że we wrześniu prezydent Trump zaprezentuje go naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, jako swoją duszeńkę. Ale duszeńka to jedna sprawa, a aparat wyborczy to sprawa druga.

Aparat wyborczy może udostępnić panu prezydentowi Dudzie Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński – ale tym razem – nie za darmo. Toteż mówi się na mieście,  że prezes Kaczyński wykombinował kolejną intrygę, żeby pan prezydent ogłosił termin jesiennych wyborów jak najpóźniej – tak, żeby konkurencyjne komitety nie zdążyły zebrać 100 tysięcy podpisów – a wtedy bez względu na to, kto te wybory wygra – będą one wygrane. A będą wygrane, gdy wygra PiS, który w rewanżu udostępni prezydentowi Dudzie swój aparat wyborczy i niezależne media, a zwłaszcza – rządową telewizję. Ona już teraz poświęca wiele uwagi Donaldowi Tuskowi, niemal codziennie przekonując widzów, że jest on już passe,  że nikt w całej Europie, nie wspominając już o Polsce, go nie szanuje, więc w rezultacie on sam rozumie, że w starciu z prezydentem Dudą nie ma żadnych szans. Wydaje się jednak, że gdyby to była prawda, to rządowa telewizja w ogóle by się Donaldem Tuskiem nie interesowała, a skoro się interesuje, to znaczy – że nie wierzy we własną propagandę.

Stanisław Michalkiewicz