Zawsze mnie denerwowały takie powiedzenia, jak:

– bez pracy nie ma kołaczy

– kto rano wstaje, temu pan Bóg daje

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

– pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki

Dlaczego? Bo były to powiedzenia, które wcale nie potwierdzały mojej obserwacji świata. Po dobrej stronie miasta mieszkali ci, którzy nie wstawali z rana, nie usługiwali innym i nie orali pola, a gołąbków mieli więcej niż mogli zjeść. A ja nie chciałam wstawać z rana i chciałam jeść gołąbki pieczone przez kogoś innego, a nie przez moją zaharowaną matkę. Ach no tak, moja matka nie przygotowywała żadnych pieczonych gołąbków, tylko kapustę z kartoflami, a jak było dobrze, to kapusta miała wsad z kiełbasy. Kiełbasa zwyczajna było przez wiele lat po 44 złote za kilo, bo ceny w gospodarce komunistycznej żadnymi prawami rynku się nie kierowały. Nie było żadnej inflacji, o deflacji nikt nie słyszał. Partia ustalała ile będzie kiełbasa kosztować i już. Proste. Ci biedniejsi kupowali mortadelę, za 36 złote za kilo. Mortadela to coś w rodzaju dzisiejszej bologni, czyli zmielone wszystko co się do kiełbasy nie nadaje: różne chrząstki, nosy, uszy, świńskie ryje i tym podobne. Oczywiście były też lepsze wyroby niż kiełbasa zwyczajna. Ale te nie trafiały do sklepu, bo były dostarczane bezpośrednio do dzielnicy lepszej – taka lokalna Aleja Róż. Ci z tej lepszej dzielnicy to nie byli żadni tam lepsi, którzy dziedziczyli po generacjach, tylko nowi, którzy wysługiwali się satrapom, którzy ustalali ceny i podział społeczeństwa. Od czasu do czasu dolatywała do nas jakaś wieść o czerwonych księżniczkach i księciach, znających języki i wyjeżdżających za granicę na paszporty, które były wyłącznie dla tych resortowych. Ci z kiepskiej części miasta mieli być szczęśliwi z kiełbasą zwyczajną, bo nie wiedzieli inaczej. I inaczej nie potrzebowali. Jednak w każdym przysłowiu jest krztyna prawdy. Moja córka ma malutką działeczkę ogrodową w High Parku w Toronto, którą od lat dzierżawi od miasta. Na wiosnę zasadziłyśmy cukinie, ale króliczki je obżarły. Oprócz jednej. A tę postanowiłam wychuchać i wydmuchać, bo mi jej (i siebie też) zrobiło się żal. Nawoziłam ją i podlewałam, wytrwale odchwaszczałam. Wtedy, kiedy inni zbierali już plony, moja cukinia dopiero nieśmiało zakwitała. Piękniała z każdym dniem. W końcu zawiązały się trzy cukinie. Przez kilka tygodni we wrześniu do nich nie zaglądałam, bo nie było mnie w Toronto. W końcu poszłam do ogródka. Byłam przekonana , że moje cukinie zostały zjedzone przez króliki. A tu proszę – akurat nie. I wszystkie trzy w rządku, każda jak pół stołu wielka. Prezentowały się pięknie ułożone równiutko wśród liści. I pomyśleć, że gdyby nie to chuchanie i dmuchanie to by ta sadzonka zmarniała. Inni ogrodnicy dziwili się, że mam tak późno taaakie zbiory. Pytali czy to jakaś późna odmiana? Tylko się dumnie uśmiechałam, bo co im będę tłumaczyć. Część zjemy, upiekę też chlebek z cukinią na święto dziękczynienia, a resztę zamrożę w kawałkach. Będzie mi aż do wiosny przypominać, że czasem warto chuchać i dmuchać. Często ciężka mozolna praca i wytrwałość jest niezbędna, żeby zebrać plony, bo kto rano wstaje temu Pan Bóg daje. Szczególnie jak się urodziło księżniczką, tylko nie bogatą.

MichalinkaToronto@gmail.com                                Toronto, 26 września, 2021