Ktoś wie, jak długo jeszcze nasz świat trwać będzie? Jak długo trwać zamierza?

Cisza. Nikt nie wie. Któż mógłby? Dlatego zapytam inaczej: jeśli nasz świat dotąd jeszcze trwa, czy nie wygląda aby inaczej, niż gdy te słowa piszę? Czy tam kiedy je pisałem?

        Wątpliwości nie rozstrzygając, tym bardziej warto zadumać się i zastygnąć, nad bliźnimi i sobą, w stronę ku bliźnim myśli strosząc – samotnie i w samotności. Ognisko warto rozpalić, zasiąść przy płomieniach, w cieple, z kiełbasą podwawelską na podorędziu, z musztardą, ze skrzynką piwa. Czy tam z butelką spirytusu. Przy czym “samotnie i w samotności” rozumieć należy, że w starannie dobranym towarzystwie.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Wszelako wstrzymawszy konie, nie zsiadajmy z kulbak, jeszcze przez chwilę nie, albowiem tak zwane niespodziewane okoliczności przyrody wymuszają na mnie pewne wyjaśnienie. Otóż narzekałem w roku ubiegłym na tempo zmian, więc odbieram teraz, na co zasłużyłem. To znaczy: mam za swoje. Proszę nie dopytywać o szczegóły, ale stąd właśnie proponuję dziś Czytelnikom mniej ciągłości niż zazwyczaj. Dziś będzie z gwiazdkami. Nie z gwizdkami, uwaga, tylko z gwiazdkami.

        Będzie też nie po kolei, więc chaotycznie – i bardzo proszę przy okazji nie upominać mnie, że chaos to mieliśmy na samym początku drogi. Jeśli albowiem rzeczywiście na samym początku dominował chaos, tylko na początku, jak nazwać widok roztaczający się dookoła? I tych ludzi dookoła zataczających się, i przecież nie dookoła siebie, lecz według punktów odniesienia dostarczanych im przez ich treserów medialnych?

***

        Tyle tytułem wstępu. Pora więc właściwa z siodeł zejść, zwierzęta rozkulbaczyć. Wachmistrz Luśnia ze swoimi konie odprowadzi i przed nocą oporządzi należycie, stary Kiemlicz pospołu z Kosmą i Damianem pierwsze straże przejmą, ogień pod stosem zażegnie Soroka. Spocznijcie, panie i panowie, tu nie mają dostępu feminatywy, czy tam jak tam te kretynizmy rozmaite nazywa świat współczesny. Przy ognisku naszym nawet postęp i nowoczesność zdołamy spopielić bez trudu i najmniejszej szkody dla bliźnich czy dla nas. Dla kogokolwiek. Siadajcie zatem, powiadam. Onufry Zagłoba bukłaków dogląda zatem on piwo i miód lać będzie w kielichy, czy tam w puchary, a pan Kmicic towarzystwu usłuży.

        – Jam nie Kmicic… jam Babinicz!

        – No proszę. Dajcie spokój, co za wyrywny człek. Jakby miodem przez kogo już został upojony. To nie tak szło przecież. Janie, rozkaz miałeś chorążego orszańskiego przed trunkiem strzec, a nie zakochanego rozpijać. Imaginuj sobie waćpan, co rzekłaby na to młoda Billewiczówna? – po tych słowach śmiech buchnął tak szeroko, że aż Soroka, na co dzień jakże ponury i milczący, tym razem nie zdzierżył i krzesanie ognia przerwać na chwilę musiał.

Tymczasem promienie zimowego słońca wędrowały po szczytach i ślizgały wzdłuż pni sosen – w dół, i w dół, i niżej jeszcze, zmierzając konsekwentnie ku zamarzniętemu poszyciu, by tam wraz z nadchodzącym zmierzchem wiotczeć, tuż nad ziemią, dobrowolnie i zgodnie, jeden za drugim Stos bierwion czekał i ja czekałem wraz z nim. Ktoś zgadnie, które z nas niecierpliwiło się bardziej?

***

        Świat zwykł do mnie przemawiać, wyznam. Świat ku mnie mówi, rzekłbym. Nie znaczy to, że zaraz słyszę głosy. To znaczy: nie zawsze je słyszę i nie od razu. Czasami albowiem ku mnie mówiąc, mój świat zagadkowo do mnie milczy. Paradoks taki. Że milczy niespodziewanie i mistycznie, tyle mogę powiedzieć – lecz jakby irytującym oraz enigmatycznym wydawało się wspomniane milczenie, milczeniem niemym nie jest. Przeciwnie, pełne jest dźwięków, pochodzących zwykle z niezidentyfikowanych źródeł. Nieludzkich najczęściej. Nie cieszą zbytnio, w każdym razie nie zawsze, ale nigdy nie trwożą. Jak tu: “Czasem strun tysiąca brzęk słyszę wokół siebie, czasem głosy, które, choć ze snu bym powstał długiego, ukołysałyby mnie znów”.

        Ten kawałek to niejaki Szekspir wymyślił. Gdyby ktoś pytał. Szekspir w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego. Nota bene, tu Słomczyński wygrywa z Barańczakiem więcej niż o włos, uważam. Mówię o fragmencie szekspirowskiej “Burzy”, która to sztuka traktuje, w mojej interpretacji, o samotności. Aż musiałem zapytać razu pewnego, czym zasłużyłem sobie na samotność senną i rozkołysaną tak jak “Burza”. I proszę to sobie tylko wyobrazić, w istocie o to zapytałem.

        “Samotność to nie zasługa, biedny głupcze. Samotność to wybór, swobodny wybór jednostki, od początku do końca” – tymi słowami odpowiedziało mi echo. Czy tam coś na podobieństwo echa. “Wybór, więc i odpowiedzialność” – resztę domruczałem sobie sam.

***

        – “Znużony, odejść pragnę, lecz chęć w sobie dławię. Jeśli umrę, ze światem samego cię zostawię”.

        – Cytujesz mi Szekspira?

        – Sonet LXVI.

        – Dlaczego Szekspir?

        – Bo Sienkiewicz.

        – Dlatego William Szekspir, że Henryk Sienkiewicz?

        – Tylko posłuchaj. To fragment artykułu z publikacji wydanej przez Brytoli przed stuleciem, a poświęconej trzechsetletniej już wtedy rocznicy śmierci Szekspira. Właśnie Sienkiewicz to popełnił. Polskojęzyczną wersję, znajdziesz w 26. wydaniu “Tygodnika Ilustrowanego” z 1917 roku.

        – Dawaj.

        – “Szekspir to po Bogu najpotężniejszy twórca dusz. Dlatego panuje nad czasem i nad wypadkami. Starzeją się pisarze, którzy są przedstawicielami pewnych szkół, pewnej mody, schlebiaczami danej epoki, odtwórcami panujących doraźnie gustów. On nie zestarzeje się nigdy, albowiem tworzy prawdę życia, a prawda i życie są zawsze aktualne. Tworzy ludzi o rzeczywistych duszach, istotnym ciele i gorącej krwi, którzy mieszkają i żyją dziś między nami tak samo intensywnie, jak żyli przed wiekami. Osobiście mało znam ludzi, z którymi rozmawiałbym równie chętnie, jak rozmawiałem z Hamletem; a po przeczytaniu “Burzy” mimo woli przychodzi mi zawsze na myśl, że jakiś współczesny Barnum powinien wyszukać Kalibana i pokazywać go za pieniądze”.

        – Kalibanów rozmaitych tylu dziś dookoła, że współczesny Barnum trwale zasiliłby grono bezrobotnych.

        – Może masz rację.

–         Wiem, że mam.

***

16-17-latkowie znad Wisły nie potrafią odpowiedzieć na pytanie o godzinę, jeśli pod oczy podsunąć im tradycyjny zegarek. Taki z tarczą i wskazówkami. Mały dramat? Komu mały, temu więcej na taczkę rzucimy: dzieci z podstawówek po niemal dwuletnim “nauczaniu zdalnym” nie znają za grosz tabliczki mnożenia. Nie mnożą i nie dzielą w pamięci w zakresie stu.

        Jeszcze komuś mało? Dobrze, boć co tam podstawówka, co tam maturzyści. Taką sytuację załadujmy: “Mam znajomą na medycynie. Pytam, dlaczego się nie uczy. Bo egzaminy są zdalne – słyszę. Dopytuję, co z tego wynika. To wynika, że siedzimy w grupach po domach, obłożeni książkami – pada wyjaśnienie. I ściągacie? – dopytuję dla pewności. No pewnie, że ściągamy. Zwariowała? W trakcie zabiegów też będziesz ściągała? – jakoś nie dociera do mnie, czy raczej nie chcę wierzyć w to, co słyszę. Nie, no przecież kiedyś się nauczę – obiecuje”.

        Szszszaleństwo.

        To z kolei moja ocena.

***

        – Co chciałbyś zrobić przed śmiercią?

        – Zrobić niewiele. Być tu i tam chciałbym. Posiedzieć na nadbałtyckim piasku w szczycie sztormu. Pod warunkiem, że to będzie Darłówko.

        – Czemu nie Kołobrzeg?

        – Pytałeś, odpowiedziałem.

        – Tylko tyle? Piasek w czasie sztormu?

        – Piasek w Darłówku w czasie sztormu. Nie byłeś, nie widziałeś, nie znasz się, nie rozumiesz, nie komentuj.

        – Rozumiem. Ostatni przystanek w ulubionym miejscu przed wspinaczką na wieczności szczyt. Coś jeszcze?

        – Zobaczyć słońce wschodzące nad Bałtykiem. Z wysuniętego najdalej na wschód fragmentu Helu.

        – Skromnyś jak Tusk na molo w Sopocie przed rozmową z Putinem – zauważył z przekąsem. – Żadnych świata ósmych cudów?

        – Zobaczyć Tatry chciałbym. Konkretnie przeżyć nawałnicę nad Tatrami. Usłyszeć grzmoty i uchwycić dłonią trzy błyskawice jednocześnie. To dopiero byłby cud.

        – Trzy błyskawice? Dłonią? Jednocześnie? Ty nie bądź taki Powsinoga – roześmiał się.

        – Taki Podbipięta nie bądź – sprostowałem.

        – Wszystko jedno. Herbu Zerwiportki.

        – Zerwikaptur.

        – Wszystko jedno. Z Psichkiszek.

        – Z Myszykiszek.

        – Wszystko jedno. Uważaj w każdym razie, a może nie skończysz jak ów szlachcic.

        – Ty też nie wyglądasz na uważnego – odciąłem się.

        – Wszystko jedno – powtórzył, by znaną frazą zadośćuczynić naszej prywatnej tradycji.

        W tak zwanym międzyczasie ognisko zaczęło dogasać. Wątłe drobinki żaru nieśmiało tliły się pod resztkami sczerniałych polan, zamienionych teraz w popiół i resztki smolnych szczap. Ucichł donośny krzyk torturowanego drewna, odeszła w przeszłość brawura pnących się wzwyż płomieni. Wysoko nad naszymi głowami władzę przejmowały gwiazdy. Czy też gwiazdy przejmowały władzę nad naszymi głowami.

Pewniej to drugie. Po takiej ilości piwa? Czy tam miodu? W tak starannie dobranym towarzystwie?

***

        Tak czy owak, doczekaliśmy. Tumany mroku, wijące się ponad powierzchnią jeziora przez drugą część nocy, poszarzały najpierw, by stopniowo zblednąć, nasyciwszy się jasnością. Atakowani chłodem, smakowaliśmy przedświt z niekłamanym zapałem. Niemal w zachwycie. Aż mgła poszła w górę.

        To była długa noc, szczęściem poranek zawsze przychodzi. Czy precyzyjniej: wiemy, że kiedyś, w końcu, któryś z kolejnych poranków nie nadejdzie, i że będzie to nasz pierwszy raz, poprzedni poranek czyniąc ostatnim, lecz wiemy i to, że przynajmniej dowiemy się wtedy, czyje dłonie wspierały nas, ku nam sięgając z tamtej strony tęczy. Znajdziemy stałe miejsca i rozpoznamy kształty oraz emocje, które zostaną z nami przez wieczność. Radość to będzie czy lament, skowyt czy frajda, rozkosz czy łkanie, dowiemy się w swoim czasie.

        Las szumiał łagodnie, jak tylko sosnowe lasy potrafią. Było zwyczajnie choć milcząco. To ostatnie, ponieważ cokolwiek warto i cokolwiek powinniśmy sobie powiedzieć, wszystko powiedzieliśmy sobie wcześniej. Wczoraj. Przedwczoraj. Kiedyś. Wtedy i tam, i tam, i tam. Natomiast z czym przyjdzie nam się mierzyć dzisiaj, jutro, za tydzień czy w odleglejszej przyszłości, tego nie wie na pewno nikt, prócz Boga.

        Stąd nie trwoży nas strach przed niebytem, nie dręczą zmory choćby z ducha szekspirowskie były. Stąd powtarzamy: warto Bogu zaufać. Toć wyłącznie dzięki wierze i konsekwencjom wiary, a to w postaci wyeliminowaniu niepewności co do ludzkiego losu, człowiek zdolny jest nauczyć się poszukiwania, dostrzegania oraz pielęgnowania nadziei. Bezwartościowej w wymiarze świata materialnego lecz bezcennej dla duchowego wymiaru człowieczeństwa oraz dla ludzkich relacji z przerastającą człowieka Tajemnicą. Zauważmy: przez całe życie wychylamy się w stronę Tajemnicy, a im bardziej wychylimy się, tym więcej Tajemnicy na nas patrzy. Tylko tam spotykać możemy Boga, oferującego człowiekowi zadowalającą perspektywę wieczności w tle. Tylko tam możemy też Go nie spotykać. Wtedy wychylamy się ku Niemu jeszcze bardziej.

Bóg więc nadzieja. Nie “Bóg oraz nadzieja”, lecz tak właśnie: “Bóg więc nadzieja”. To wszystko, czego potrzebujemy, by poprzez nadzieję nadawać, zachowywać i troszczyć się o sens, w wydawałoby się bezsensownym świecie. Nadawać sens sobie i światu, dla siebie i wobec świata sens zachowując. Bóg więc nadzieja. Tak.

…Rozumiesz mnie teraz, Przyjacielu?

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl