Jak było? Kiedyś, kiedyś? Tak było: horda barbarzyńców zmierzała za horyzont, przed siebie hen, chciałoby się rzec: goniąc kormorany.

Przy okazji dewastując obszary globu porośnięte pospolitą, wieloletnią krzewinką z rodziny wrzosowatych (Vaccinium myrtillus), również współcześnie występującą w lasach iglastych lub mieszanych Europy, Azji oraz Ameryki Północnej. Depcząc łany i dewastując okolicę, powtarzam, a znalezione tam jagody wyżerając do ostatniej okruszynki. Sztuki, znaczy. Dosłownie. Czy tam wysysając do ostatniej kropli. Horda – jak to hordy mają w zwyczaju – nieprzewidywalna była, a groźną chorobę pasożytniczą, mianowicie bąblowicę, barbarzyńca miał wówczas w nosie. Czy raczej: żaden barbarzyńca nie przejmował się wówczas bąblowicą. Więc.

        Horda barbarzyńców zmierzała więc przed siebie, żywiąc się czym popadło, czy tam ścigając mamucie stada, powiedzmy w celu urozmaicenia wyżywienia o białko zwierzęce, wypatrując też hord barbarzyńskich innych niż własna – to ostatnie w celach zapewnienia odpowiednich standardów, ówczesnych, nawiązywania kontaktów męsko-damskich. Sielanka normalnie.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        I tak mijały wieki, i setki wieków, i tysiące wiekowych stuleci, setki tysiącleci mijały wręcz – czy jakoś podobnie lecz stale – aż pozostająca w drodze horda przekształciła się, nieświadomie zupełnie, w coś innego. W zgraję. Klan. Gromadę. W gromady klanów. Wreszcie, we wspólnotę jednostek. Ludzi nieświadomych z początku czym są, skąd wzięli się i dokąd zmierzają, a następnie we wspólnotę poszukującą, odnajdującą i umiejącą uzasadnić sens własnego istnienia. Własnego, przodków swoich, swoich dzieci i dzieci sąsiadów, i następców każdego z nich. I w ogóle.

        Szczegóły zarysowanego wyżej procesu musimy jednakowoż pominąć. Ostatecznie, zachodzące wtedy przekształcenia kulturotwórcze dalekie były od znajomości heglowskiej “fenomenologii świadomości”, marksistowskiego “materializmu historycznego”, idei rozmaitych Gramscich czy innych Spinellich, że już nie wspomnę o “teorii “poznania” Habermasa czy paranojach wylęgłych w “szkole frankfurckiej”.

        Zatem trwało to i trwało, znacznie dłużej niż jakichś tam siedemnaście mgnień wiosny – a można było zanudzić się na śmierć i w samej rzeczy te dłużyzny zabiły miliony istnień, albowiem tak właśnie działa świat – w każdym razie chodzi mi o to, że termin “cywilizowanie” tożsame jest ze współtworzeniem wspólnoty. Społeczeństwa. Narodu. Państwa. Tak było. Jak to się zatem stało, zapytajmy teraz, że człowiek w teorii cywilizowany, okazał się w praktyce współczesnym barbarzyńcą? Że, nauczywszy kryć intencje oraz zamierzenia pod płaszczem “senatora niezależnego”, czy tam pod sztandarem innego posła, niezależnego w większym jeszcze stopniu, postanowił trwale narzucić na siebie strój określający przynależność do wspólnoty koryta? Do ferajny, ekipy, bractwa, konfraterni, kamaryli, bandy…? Ktoś wie, gdzie należałoby szukać przyczyn tego stanu rzeczy?

        Osobiście obstawiałbym uwiąd w obszarze aksjologii, z jednoczesną gloryfikacją terminu “skuteczność ekonomiczna”. Gdy mianowicie barbaria zamienia się w cywilizację, powstaje wspólnota. Natomiast gdy wspólnota przekształci się w państwo, poniewczasie okazujące się barbarią w łachach antycywilizacji zapewniając rządzącym elitom przywilej stanowienia prawa oraz wysoki status materialny, wówczas człowiekowate – jako wspólnota – cofają się mentalnie do epoki zdominowanej przez dotknięte bąblowicą, ścigające horyzont hordy barbarzyńców. O poszanowaniu dla pospolitej, wieloletniej krzewinki z rodziny wrzosowatych nie mówmy.

        Tymczasem po drugiej stronie elit: ludzie. Tymczasem społeczeństwo po drugiej stronie. Elektorzy. Rzeczywista wspólnota. Obywatele. Cieszą się demokracją powszechną, raduje ich podmiotowość własna, i własna sprawczość w dziele budowy, czy odbudowy, czy tam naprawy, własnego państwa, i świata, i w ogóle poproszę szarlotkę na ciepło i lody. Czy tam ciasto z kruszonką. I tak dalej. To znaczy tak sądzę że szarlotka, że lody, i że z kruszonką.

        “Politycy deklarują swój katolicyzm, ale wykorzystują wiarę czysto instrumentalnie” – odkrywa przed nami nieznane niuanse świata niejaki Sekielski. Tomasz Sekielski. Ów niczego nie traktuje instrumentalnie, gdzieżby, za to nas traktuje byle jak. Taki “mental”, jakby to ujął Rafał Ziemkiewicz. Nota bene, Sekielski wydaje się równie twardy co Lis Tomasz czy Michnik Adam. Sekielski i Lis z Michnikiem twardsi są, po wielokroć twardsi, od stali magnitogorskiej.

        Wróć. Przesadziłem. Nie od stali, a od wykopywanych spod syberyjskiej zmarzliny mamucich odchodów. I nie są jedyni. Sekielski z Lisem i Michnikiem to klasa sama w sobie, lecz spójrzcie też na pozostałych psujów (i psujki). Na Węglarczyka Bartosza spójrzcie. Nie ignorujcie Gduli Macieja. Uwzględnijcie Kim Renatę. Czy tam inną Środę Magdalenę z Płatek Moniką do kupy. Spod zmarzliny wszyscy oni pochodzą, pod zmarzlinę powrócą, wcześniej czy później (Hartman, jeszcze profesor Hartman, jak mogłem zapomnieć).

To wszystko tak zwani “bohaterowie główni”. Zaś bohaterowie główni, wiadomo, rządzą. Filmem rządzą, teatrem, literaturą. Światem tak zwanej polityki rządzą również. Uogólnijmy zasadnie: bohaterowie główni rządzą świadomością powszechną. Bez względu na to, za cokolwiek tę świadomość uznamy. Do tego wszędzie ich pełno. Jakby rządzenia ustawicznie im brakowało, niezależnie od okoliczności i takich tam innych faktów rozmaitych. Jakby nienażarci rządzeniem stawali się niczym ludożercy tęskniący za “ludziną z rusztu”. Czy tam jak inne “zombie”, z serialu o końcu świata.

        Sądząc po publicznych wypowiedziach, niektórzy w tym celu aż nogami przebierają. Trzaskowski Rafał zdaje się wręcz pląsać – co zauważyłem, gdy pan stołeczny prezydent postanowił towarzyszyć prezentacji autobusu wodorowego “Nesobus”. Pierwszego takiego w stolicy. Do tego produkcji polskiej. Baloników nie zauważyłem, fetę i prezydencki pląs odnotowałem. “Czterysta milionów pasażerów w Warszawie przewieźliśmy” – zawirował w tańcu Trzaskowski. Brzmiąc jak dzwon pusty. Czy tam jak ów koń, co to wrzask wozaka: “Węgiel przywieźlim!”, skomentował: “Ta, przywieźlim”.

        Albo przypomnijmy sobie postawę byłego ministra przekształceń własnościowych, Lewandowskiego Janusza (ongiś Kongres Liberalno-Demokratyczny). Ten nie tańczył, nie pląsał, nie uśmiechał się przesadnie. To były jeszcze czasy, kiedy wskroś III RP, państwa powstającego z popiołów ludowej dyktatury, państwa pozorującego z powodzeniem wybijanie się na niezależność od trzymającego nas w garściach duetu Jaruzelskiego i Kiszczaka, dopiero przedzierała się moda na nowe garnitury i zęby. Tak czy siak ów Lewandowski właśnie wtedy dość precyzyjnie zdefiniował zadekretowany z zewnątrz model prywatyzacji: “Polacy nie będą żyli z własności, tylko z pracy”. Celne podsumowanie kierunku uznanego za właściwy dla nie posiadających kapitału, niewolników kapitału. Zabrzmiało rozkazująco, miało tak zabrzmieć, i pewnie dlatego, choć nie sposób zarzucić Lewandowskiemu finezji, warto i należy dostrzec wyrafinowanie kowalskiego młota. Czy tam żeliwnej wanny. Byle kelner z “Zaklętych rewirów” sformułowałby żądanie misterniej.

        A sierot po naszych lewandowskich tyle, że same rosną. Wystarczy na ziemię nadwiślańską rzucić. Weźmy pana Mentzena. Otóż Sławomira Mentzena, po Januszu Korwinie–Mikke “następcę prezesowego” partii “Korwin”, aktualnie zaś “Nowej Nadziei” współtworzącej “Konfederację Wolność i Niepodległość”, można cenić za walorów wiele. Wszelako za głoszenie (publicznie) paru nie do końca przemyślanych tez, można go równie zasadnie przejeżdżać. Czy tam objeżdżać. Rozjeżdżać. Obsobaczać. Wychwalić zatem myśli i czyny pana Sławomira zamierzam w trakcie kampanii wyborczej do Sejmu, o ile Mentzen “wygra” sobie start w zapowiadanych prawyborach, dziś natomiast odrobinę poszczekam pod tym właśnie drzewkiem. Czy zaszczekam. Raz czy dwa, nie więcej, boć na szarpanie za nogawkę, czy tam na strużkę moczu na kant spodni, Mentzen nie zasługuje w żadnym razie. Ale, jak to mówią: prawda przeciw światu. Więc.

Czego więc konkretnie czepia się niżej podpisany? Konkretnie tego: “Mógłby pan w przyszłości współpracować z Prawem i Sprawiedliwością?” – pyta Mentzena redaktor Nizinkiewicz (dziennik “Rzeczpospolita”). I słyszy w odpowiedzi, że, między innymi: “Współpracować to w różnych aspektach można praktycznie z prawie każdym”, ale.

        Ale PiS – wyjaśnia Mentzen – partia w której filozofii obecna jest głęboka robotnicza myśl socjalistyczna, i to według samego Mateusza Morawieckiego, czy tam obecna jest głęboko, ta myśl, czyli partia jawnie socjalistyczna, realizująca program “Razem”, na lewo od SLD, ta partia: “Musiałaby całkowicie zmienić swój sposób prowadzenia polityki”. I dalej: “My chcemy niskich i prostych podatków, wolnej konkurencji, wolnej gospodarki, wolnego rynku”, tymczasem Prawo i Sprawiedliwość: “Robi wszystko co może żeby te nasze postulaty oddalić”.

        Innymi słowy, Sławomir Mentzen wnosi o zmianę systemu podatkowego w wolnym kraju, w którym za poziom fiskalizmu odpowiadają wolni obywatele. Wspólnie. Czy precyzyjniej: w którym meblują nam portfele wyłonieni w wolnych wyborach reprezentanci wspólnoty. Tertium non datur. Albo to, albo nowy prezes artykułuje – zawoalowane – przypuszczenie, iż między ujściem Świny a szczytem Rozsypańca wolne wybory to hipostaza. Że o wolności w tym obszarze mowy być nie może.

        Myślę podobnie. Wolność wyboru w Polsce, wolny wybór demokratyczny, jest w istocie fikcją, między innymi dlatego – pomijając samo sedno modelu, w którym wódz partyjny decyduje o “biorącym mandat” miejscu na partyjnej liście kandydatów – pomijając powyższe, wolny wybór demokratyczny jest w istocie fikcją, ponieważ wiedza wyborców o kandydatach i programach partii limitowana jest medialnie w stopniu wykluczającym uzyskanie wiedzy dostatecznej dla dokonania wyboru w sposób wolny i odpowiedzialny. Jednakowoż poziom podatków i zakres ingerencji fiskalnej w nasze portfele to kwestia decyzyjna pozostająca w gestii parlamentarzystów. Chyba, że zmienimy system sprawowania władzy. Ale to byłby temat na zupełnie inną dyskusję.

        Na domiar złego, i garścią tych uwag zakończę, uzasadnianie potrzeby wolnej konkurencji, wolnej gospodarki i wolnego rynku, w sytuacji, w której rzeczywista ingerencja państw w rynki, takie czy inne, w sumie ingerencja w dowolny rynek, sięga dziś zenitu (wyjąwszy może te rynki, na których warunki dyktują największe światowe korporacje i koncerny, a nie państwa), to już aberracja na poziomie księżycowym. Ujmując problem w kategoriach poznawczych. Dla przykładu, sama metodologia pomiaru inflacji w gospodarce opuchłej od cen regulowanych, interwencyjnych, osłonowych czy innych takich, uniemożliwia wypracowanie i posługiwanie się jedną definicją tego zjawiska, rzec można: uniemożliwia z definicji. Oto fakty, które notorycznie nam umykają. Kropka.

***

        Czy nie lepiej byłoby człowiekowi przyszłemu zostać w tych tam… no… w jagodach? Czy tam przy tych mamutach? Goniąc kormorany ewentualnie? Na etapie hordy? Prawdopodobnie. Lepiej dla mamutów, dla jagodowych krzewów, dla człowiekowatych. Dla kormoranów pewnie też byłoby lepiej. W połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, zachwalając urokliwe Borne Sulinowo, pisałem: “Weekend? Urlop? Wakacje? Zostało ci jeszcze Borne Sulinowo!”. Dziś, jak się wydaje, zostały nam tylko irytacje: styl urodziwy, koledzy Grosickiego i Casha niesamowici, porażka zniewalająco piękna. A Lewandowski to już w ogóle, skoro na dwa wykonania jednego rzutu karnego pozwoliła mu FIFA (żart!). Tylko co nam po tym, skoro wcześniej przyszedł taki Dembele, czy tam inny Mbappe, a obydwa Francuzy, i było po zawodach.

        Mogli Polacy wszystko, nic nie musieli, dostali po odwłokach, cieszmy się ze stylu przegranej? No nie wiem. Ale może przemawia przeze mnie zespół stresu postpandemicznego. W takim razie pora na melisę.

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl