“Dziś moja moc się przesili; dziś poznam, czym najwyższy, czylim tylko dumny” – będą mogli powtórzyć za mickiewiczowskim Konradem polityczni ambicjonerzy, którzy postanowili stanąć do wyborów – albo do Sejmu, albo tylko do Senatu, albo i tu i tu.
Do Państwowej Komisji Wyborczej wpłynęły 94 zgłoszenia komitetów, które albo zamierzają wystawić tylko jednego kandydata do Senatu – na przykład Komitet Wyborczy Jana Marii Jackowskiego, albo takie, które tych kandydatów zamierzają wystawić więcej i wreszcie takie, które zmierzają wystawić kandydatów do Sejmu i Senatu. Na razie to są zamiary, bo chociaż komitety zostały zgłoszone do PKW, to zrejestrowanie list wyborczych wymaga – w przypadku kandydatów do Sejmu – zebrania co najmniej 5 tys. podpisów obywateli z poparciem tej listy w okręgu wyborczym. Jeśli zbierze po tyle podpisów przynajmniej w połowie okręgów, to w pozostałych okręgach może rejestrować listy nawet bez wymaganej liczby podpisów.

W przypadku kandydata do Senatu trzeba zebrać 2 tysiące podpisów. Termin na ich zebranie upłynął 6 września. Komu nie udało się zebrać wystarczającej ich liczby, albo komu PKW te podpisy zakwestionuje, będzie musiał obejść się smakiem i czekać do następnego razu. Komu się udało, ten może wystawić listy w wyborach – ale żeby uczestniczyły one w rozdziale mandatów w poszczególnych okręgach, komitet musi uzyskać co najmniej 5 procent głosów w skali kraju – a komitety koalicyjne: Koalicja Obywatelska pod przewodnictwem Volksdeutsche Partei i “Trzecia Droga”, czyli koalicja PSL i Polska 2050 pana Hołowni – przynajmniej 8 procent. Jeśli nie – traktuje się je, jakby w ogóle w wyborach udziału nie brały, a mandaty w okręgach dzielą między siebie komitety, które przez te klauzule zaporowe przeszły. Mandaty są dzielone według systemu d`Hondta, co polega na tym, że liczby głosów, jakie padły na poszczególne komitety w okręgu, dzielimy przez następujące po sobie kolejno liczby całkowite, aż suma uzyskanych w ten sposób ilorazów będzie się pokrywała z liczbą mandatów przypadających na dany okręg. Generalnie system d`Hondta sprzyja komitetom silniejszym kosztem słabszych i można powiedzieć, że funkcjonuje według zasady wyłożonej w Ewangelii św. Mateusza, ze “kto ma, temu będzie dodane, a kto nie ma – straci i to, co ma”. Zatem wkrótce się wyjaśni, ile komitetów naprawdę stanie do wyborów, a kto przeliczył się z siłami.

W tej sytuacji możemy rozejrzeć się po świecie tym bardziej, że właśnie Ukraina oczekuje, że Polska wyda władzom tego państwa młodych mężczyzn, którzy pod pretekstem niezdolności do służby wojskowej uciekli przed poborem za granicę. Rząd ukraiński twierdzi, że zaświadczenia o tej niezdolności zostały sfałszowane. Coś musiało być na rzeczy, skoro niedawno prezydent Zełeński powyrzucał wszystkich szefów wojskowych komend uzupełnień na Ukrainie pod zarzutem korupcji – właśnie, że za kilka tysięcy dolarów wydawali takie zwolnienia. Ciekawe, czy Polska zacznie tych Ukraińców wyłapywać – co wcale nie musi być łatwe – i czy znowu wyświadczy Ukrainie tę przysługę za darmo, czy też  zażąda od niej przynajmniej wstrzymania  tranzytowego eksportu zboża przez Polskę również po 15 września, kiedy to upływa wyznaczony przez Unię Europejską termin embarga. Wprawdzie Polska, podobnie jak graniczące z Ukrainą inne kraje Europy Środkowej złożyła w UE podanie, by Komisja Europejska pozwoliła jej podjąć suwerenną decyzję o przedłużeniu tego terminu do końca roku, ale gdyby załatwiła tę sprawę dwustronnie z Ukrainą, to obyłoby się bez łaski Komisji, która – nawiasem mówiąc – ostrzy sobie na Polskę zęby, tym razem z powodu powołania przez Sejm komisji mającej badać ruskie wpływy w naszej – pożal się Boże – “polityce”. Jak tam będzie, tak tam będzie – ale ukraińskie żądanie ekstradycji swoich obywateli pokazuje, że tamtejsza armia nawet przy niemrawej kontrofensywie poniosła takie straty, że zaczyna jej brakować rezerw – a tymczasem liczba tych uciekinierów sięga prawie 100 tysięcy.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Czy to może być powód, dla którego prezydent Zełeński zdymisjonował ministra obrony, nomen omen, Reznikowa – chociaż według oficjalnych komunikatów ukraińska armia brnie od jednego sukcesu do drugiego? Wszystko to być może tym bardziej, że prezydent Zełeński może wiedzieć, jak jest naprawdę i że nad nim zaczynają też gromadzić się ciemne chmury.

Rzecz w tym, że w Ameryce coraz częściej podnoszą się głosy, że trzeba by jakoś zakończyć tę ukraińską awanturę tym bardziej, że i tam nadchodzi rok wyborów prezydenckich. Potencjalni kandydaci z Partii Republikańskiej z Donaldem Trumpem na czele mówią o tym otwartym tekstem, więc sprawa ukraińska z pewnością stanie na porządku dziennym przyszłorocznej kampanii, a może nawet ją zdominuje, skłaniając również administrację prezydenta Bidena do wygaszania konfliktu z Rosją do ostatniego Ukraińca. A bez zaangażowania finansowego i rzeczowego Ameryki, Ukraina nie będzie w stanie kontynuować wojny, nawet gdyby jakimś cudem posiadała wystarczające rezerwy ludzkie. Toteż nic dziwnego, że wśród związanych z prezydentem Zełeńskim ukraińskich dygnitarzy pojawia się pragnienie ucieczki do przodu. Ostatnio przybrało ono postać rewelacji, że rosyjskie drony spadły na terytorium Rumunii i nawet tam eksplodowały. Nietrudno się domyślić, że strona ukraińska rozpowszechnia takie pogłoski, a nawet – kto wie? – czy sama nie wysłała tych dronów, w ramach próby wciągnięcia Rumunii do wojny z Rosją – co dla Ukrainy, a dla prezydenta Zełeńskiego w szczególności byłoby prawdziwym darem Niebios.

Jednak Rumunia wszystkiemu zaprzeczyła, a w tej sytuacji prezydent Zełeński wykonał następny ruch, pozwalając na umieszczenie w areszcie wydobywczym swego wynalazcy Igora Kołomojskiego, który nie dość, że wystrugał go z banana na prezydenta, ale jeszcze sfinansował mu całą kampanię.

To trochę dziwne, ale tylko na pierwszy rzut oka, bo skoro Kołomojski, który ma też paszport izraelski i cypryjski, pojawił się na Ukrainie, to któż może zaręczyć, że nie będzie próbował wystrugać z banana następnego prezydenta na miejsce Włodzimierza Zełeńskiego? Sytuacja może temu sprzyjać, bo jeśli Amerykanie zaczną się wahać, to prędzej czy później jakaś ukraińska Schwein nie tylko postawi pytanie, kto jest odpowiedzialny za utratę 20 procent terytorium państwowego, zniszczenia i ofiary, ale nawet nieubłaganym palcem wskaże na prezydenta Zełeńskiego, który rzeczywiście odrzucił porozumienia mińskie, przewidujące udzielenie obwodom donieckiemu i ługańskiemu autonomii – ale w granicach Ukrainy. W tej sytuacji prezydent Zełeński nie tylko musi dmuchać na zimne, ale znaleźć sobie jakichś nowych przyjaciół wśród tamtejszych oligarchów. Najwyraźniej próbuje z Rinatem Achmetowem, oligarchą największego kalibru – o czym świadczyłyby deklaracje o zamiarze powołania na ministra obrony Ukrainy Rustema Umerowa, który nie tylko jest Tatarem – jak Achmetow – ale w dodatku wykazał się umiejętnościami negocjacyjnymi. Takie umiejętności nie są specjalnie przydatne dla odniesienia ostatecznego zwycięstwa, natomiast mogą być pomocne przy wyjaśnianiu sytuacji po “zamrożeniu konfliktu”.
  Stanisław Michalkiewicz