Znacie takiego? Ja ich mam niestety pełno, aż za pełno, dookoła siebie.
Najgorsze przypadki to, gdy synek mamusi, wyrastał w zasobnej rodzinie i nigdy o nic nie musiał się starać, i tylko być pięknym i podziwianym. W moim robotniczym środowisku, gdzie spędziłam dzieciństwo mówiło się na takich ‘maminsynek’. Taki maminsynek nie tylko konsultuje wszystkie swoje decyzje ze swoją rodzicielką oraz jest na dosłownie każde jej skinienie, ale przede wszystkim zależy od jej zapewnienia my wygodnego życia, oraz nigdy nie kończących się ochów i achów nad jego wspaniałością.  Co by nie zrobił to jest idealny. Nawet jak zostaje złodziejem, to jest wytłumaczony (bo źli koledzy i przeciwności losu) i dalej najlepszy (tylko on umie rozpracować zamek cyfrowy).
I tak mu zostało.
A co zostało?
Ano to, na przykład, że nie trzeba sprzątać, bo zawsze jest ktoś, jakaś sprzątaczka, czy służąca, która to zrobi. Trzeba jej za to zapłacić, ale to przecież nie jest obowiązkiem synka mamusi, żeby zdobyć pieniądze na opłacenie służącej – to za małe i nic nie liczące się stawki dla niego. Takie służące, czy sprzątaczki, czy ogrodnicy utrzymujący piękną równie zgoloną murawę  przed jego kanadyjskim domem to pestka wydatków. I mamuśka płaci, a jak nie ma z czego (bo emerytura za mała) to sama zasuwa z kosiarką, bo synalek ma rączki zbyt delikatne do takiej roboty. Kiedyś próbował, ale zerwał sznurek do kosiarki jak pociągnął, żeby zapuścić motor. Taki silny!
A jak to bywa w związku? No przecież ta druga strona wie, że to jej obowiązek, albo zarobić na sprzątaczkę, albo samemu posprzątać.  Zresztą, co to za robota! Ciach, prach i już!
Mój znajomy – na całe szczęście już były synek mamusi – przekonał się o tym co to znaczy sprzątać, kiedy został sam w swoim mieszkaniu. Po to żeby go odwiedzić, trzeba było się zapowiadać, nie wolno było po prostu wpaść (tak po polsku).
– Muszę posprzątać – mówił.
– A co ty tam masz do sprzątania. Sam przecież mieszkasz – złośliwie go tak podchodziłam, bo pamiętam go jak twierdził, że nie może odkurzyć, bo nie wie gdzie jest przycisk uruchamiający odkurzacz. No tak, ale to było jeszcze wtedy, gdy mieszkał z żoną (a tak po prawdzie z żoną służącą, a zarazem kucharką, i jeszcze zarabiającą na niego, czyli zastępczynią jego zasobnej mamusi).
– No wiesz, jak ten kot i pies brudzą! A kurz to nie wiadomo skąd się bierze. A zmywania jest tyle, że nawet do zmywarki się nie mieści, a pranie – to już kompletny ‘disaster’. – acha, ten disaster, czyli tragedia, to ma być aluzja do mnie, żebym mu pomogła? Niedoczekanie twoje bratku, żebym ci gatki i kalesonki ze sznurkami prała.
Czyli tak długo, jak był z żoną, to utrzymanie domu w czystości to było ‘nic’ i można było do nich wpadać, kiedy się miało ochotę. A teraz, jak on to ma robić, to jest to wielkie halo. Tak się złożyło, że ta jego żona (już była) była moją dobrą znajomą. Kiedyś mi opowiadała, że on (i jego mamusia) wymagali, żeby lubiła to, co oni. Na przykład flaki.
– Co? – pytam.
– Wpieprzałam te flaki, których nie znoszę i przez 20 lat nawet je gotowałam, a i tak nie zdołałam  zaskarbić  sobie ich sympatii. Nie rozumiałam przez tyle lat, że tej specjalnej relacji mamuśki z nigdy nie dojrzałym maminsynkiem nic i nikt nie przebije.
– I nie zmieni – dodałam

MichalinkaToronto@gmail.com Toronto, 3 grudnia, 2023

 

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU