Jeszcze przed wyjazdem do Cieplic nagle okazało się, że nie odbieramy żadnego programu telewizyjnego. Nic się nie zepsuło, nie urwał się żaden przewód. Nie wiadomo, dlaczego? Prawda, że nie wiemy też, dlaczego dotychczas mieliśmy program telewizyjny i to przez ostatnie jakieś trzy lata. Zakładaliśmy, że to Wspólnota Mieszkaniowa, ale ona odżegnuje się od tematu. Naszej sąsiadce, piętro wyżej, też coś przestało działać, ale nie możemy się dogadać odnośnie szczegółów technicznych. Inne sąsiadki płacą abonament jakimś okolicznym firmom. No i jedyne rozsądne wytłumaczenie to założyć, że nasz dawny lokator komuś płacił abonament i oni nagle, po tych trzech latach, powiedzieli nam „takiego wała”, tyle, że nie pofatygowali się nas o tym powiadomić.
No i Pani Basia (głównie) nie może niczego obejrzeć na tym ekranie. A przecież doszliśmy do stanu pewnego zasiedzenia. Na stoliku leżą gazety z programem telewizyjnym. Już wiadomo, że pierwsze „Ranczo” z rana, jest o 8:40, a jest to fakt wystarczająco motywujący, aby się zwlec z łóżka.
Od abonamentów powstrzymuje nas nieciągłość naszych tu pobytów. To samo z Internetem.
Tadek, mąż Mirki, którzy nie tak dawno wpadli na obiad, namawia nas na antenę zewnętrzną. Okazuje się, że istnieje polska firma Telcom-Telmor, która takie anteny produkuje.
Kupuję jedną i błądzę z nią po balkonie. Problemem jest sama moja obecność. Rezultaty nie są najgorsze, ale może większa będzie lepsza? Ponownie do sklepu, ale nic z tego nie wychodzi. Oddaję w końcu tą dużą antenę, nadającą się do montażu na stacji kosmicznej i jeszcze inną, zupełnie małą, i zostajemy z tą pierwszą. Nie jest źle, ale czasem trzeba otworzyć drzwi na balkon albo muszę usiąść w fotelu, albo z niego wstać.
Największy zgryz to kanał, 17-ty, na którym lecą filmy przedstawiające katastrofy lotnicze. Jest niestety chimeryczny, a miałby u Pani Basi oglądalność stuprocentową.
Styczeń to czas kolędy, która odbywa się tu w sposób tradycyjny, czyli taki jaki znamy z młodości. Mieszkanie przygotowane, stół z kuchni przyniesiony do pokoju, Biały obrus, na nim krzyż, taki ze sklepu św. Jacka na 3-ciego Maja, drewniany, święcona woda w miseczce, świeczki zapalone (choć trochę za późno). Drzwi uchylone na korytarz, aby nie było wątpliwości, że kapłan jest tutaj mile widziany, tyle, że dzisiaj nie ma ministrantów do odśpiewania kolędy na początek.
Wchodzi ksiądz oblat, którego nie znamy z kościoła. To Rafał Kupczak, OMI ze Św. Krzyża. Pomaga tutejszym zakonnikom. Już dużo później dowiemy się, że młody ks. Jarosław, kapelan naszej rycerskiej młodzieży, też posługiwał tu przy kolędzie w tym samym czasie, tyle że w sąsiedniej klatce schodowej.
Schodzimy na temat Rycerzy Św. JPII-go. Ks. Rafał zna organizację bardzo dobrze. Ma bardzo dobre zdanie o rycerzach-prawnikach z Poznania. Zna też Brata Generała. Na koniec, wraz z błogosławieństwem, dostaję zadanie, aby na Koszutce powstała chorągiew rycerska i to jeszcze w tym roku.
Za każdym razem, gdy flaga najpotężniejszego państwa na świecie, pochyla się w geście szacunku przed ołtarzem, przy dźwięku Bogurodzicy śpiewanej na wejście przez kilkuset facetów w czarnych mantullach, doznaję niezwykłego uczucia.
Obecność tej właśnie flagi, wśród pozostałych pocztów sztandarowych, to też znak, że Zakon ma zalążek rycerskiej organizacji w Stanach Zjednoczonych.
To zasługa Sławka Szuby, który, można chyba tak powiedzieć, znalazł Zakon i został mianowany już ponad rok temu Prowincjałem na Amerykę.
Jak się to stało, że część rodziny, pochodzącej z Grójca i mocno osadzona w tradycji sadowniczej, nagle zdecydowała się na krok emigracji?
Dopiero przy kolejnym spotkaniu, już po uroczystościach w katedrze Warszawsko-Praskiej, Sławek opowiada nam historię syna. Historię, która ma wątek heroiczny.
Paweł, syn Małgosi i Sławka, urodził się z wadą genetyczną, dającą mu tylko jedną sprawną, rękę; pozostałe kończyny są szczątkowe.
To wtedy podjęli decyzję wyjazdu do Stanów, jako że tamten system medyczny dawał większe szanse na utrzymanie Pawła w pełnej sprawności.
Jednym z wielkich przełomów dla kalekiego nastolatka były Go-karty. 42 letni dzisiaj Paweł zaczął wtedy wygrywać zawody i mistrzostwa.
Obecnie jest właścicielem zakładu samochodowego. Zatrudnia jedenaście osób. Paweł, mąż żony i ojciec córkom, pływa i jeździ samochodem i robi większość rzeczy, które robią inni faceci, również dzięki muskulaturze bliższej Navy-seals niż komuś kto czasem musi skorzystać z wózka inwalidzkiego. To w dużej mierze zasługa rodziców, którzy nigdy nie traktowali go jak chorego, posyłali go do zwykłych szkół i zawsze oczekiwali od niego tego samego czego oczekuje się od innych. Teraz Paweł spotyka się z innymi osobami z podobnymi problemami i jest dla nich i otuchą, i nadzieją, świecąc przekładem własnego życia.
Jeśli chcecie zobaczyć i usłyszeć mężczyznę, który odpiął protezy, bo mu przeszkadzają, to link do wywiadu z nim jest poniżej:
Ale wybiegłem w przyszłość.
14 stycznia to dla naszej rycerskiej społeczności dzień szczególny.
Trzynaście lat temu powstał, zaczyn tego co dzisiaj skupia wokół Świętego Jana Pawła II-go Wielkiego prawie dwa tysiące chłopa i przynajmniej drugie tyle rodzin i sympatyków w ośmiu krajach.
Świętujemy fakt, że trzynaście lat temu, przy katedrze Warszawsko-Praskiej powstała pierwsza rycerska Chorągiew, a dekret legalizujący rycerską działalność na terenie diecezji podpisał ówczesny biskup diecezji, Henryk Hoser. W ten dzień Bracia gromadzą się tu na Pradze. Przy dźwiękach Bogurodzicy wchodzą do świątyni, aby dziękować Panu za dar naszego papieża.
Dzień, a w zasadzie wieczór wcześniej, spotykamy się, również z Małgosią i Sławkiem, w domu Generała i jego małżonki Ani. Sławek zjawia się paletą apetycznych jabłek, bo jego brat dalej mieszka w Grójcu i hoduje jabłka. My też dostajemy trochę na drogę.
Noworoczny Koncert Jasnogórskiego Zespołu Instrumentów Dętych to tradycja rozpoczęta jeszcze w 2001. W ostatnią sobotę stycznia jedziemy na Jasną Górę.
Namówiła nas Ela, koleżanka Pani Basi z Rybnika. Wstęp wolny, kościół pełen. W repertuarze kolędy, pastorałki i to co nazywamy muzyką dawna. Nad całością od lat panuje kapelmistrz Marek Piątek.
Przy okazji, pani Basia zamawia mszę na 45-tą w rocznicę naszego ślubu, na 7-go lipca. Franciszkanie z Rybnika, u których nasz ślub się wtedy odbył, zaproponowali nam mszę o 6-tej rano. Widać, że tu, na Jasnej Górze mamy więcej szczęścia. Powiadomimy znajomych i całą Rycerską Brać. Zobaczymy, ile osób się zjawi.
Pod bokiem kościoła jasnogórskiego, w części ogrodowej, wielka ruchoma szopka z setami figurynek, całym miasteczkiem średniowiecznym. Podobne rzeczy widzieliśmy też w Hiszpanii. Wracamy wieczornym pociągiem do Katowic.
Pani Basia jest na wizycie u „naczyniowca”. Zator dwa lata temu i żylaki to ciągła groźba wisząca jak miecz Damoklesa. Trzeba się pilnować. Pani Basia wychodzi od lekarza „cała w skowronkach”. Żadnych zakrzepów nie ma, wszystkie arterie drożne. Interesujące, że lekarz używa podręcznego Dopplera naczyniowego jakiego nie znamy. Grzebiemy w Internecie. Można takie cudo kupić nawet poniżej tysiąca złotych. Parametry techniczne to inna sprawa, trzeba się znać.
Pod koniec stycznia przychodzi długo oczekiwana paczka z Paryża. Oprócz kilku drobiazgów, których nie udało się upchnąć w bagażu w czasie naszej wizyty w listopadzie, dwie skrzynki Vouvray z winiarni J-M Gilet. Wszystko pięknie spakowane przez Małgosię i Andrzeja.
Od ponad roku jesteśmy na listingu partii Polska Jest Jedna (PJJ). Tym razem udaje się nam załapać na spotkanie gliwickiej grupy. Przychodzi kilkadziesiąt osób, które chcą się skupić na nadchodzących wyborach samorządowych. Są chętni do pracy u podstaw, a tej jest sporo. Nie jest to temat bezpośrednio dla nas, bo jesteśmy z Katowic.
Czas na WOŚP. Niedaleko kościoła olbrzymia podświetlana reklama. W niedzielę przed kościołem jakiś dorosły osobnik, ale i młodzież z puszkami.
Tylko nieliczni deklarują się jawnie przeciw tej gigantycznej akcji reklamowej, która już od wielu lat przelewa się przez kraj o tej samej porze roku.
Agitatorzy podsyłają młodzież pod kościoły. Księża nie zabraniają, może i słusznie, bo istnieje spore prawdopodobieństwo, że młodzi nie zrozumieją o co chodzi, a przy okazji zniechęcą się do kościoła. Co prawda gdzieniegdzie duchowni podejmą walkę. I jest to walka, bo Owsiakowa kampania się skończyła a na moim telefonie ciągle pojawia się nazwisko Żaba. To ksiądz z Limanowej, który poprosił „janosików” od Owsiaka, aby nie ustawiali się pod jego kościołem. A wtedy trzeba włożyć wiele energii, aby wytłumaczyć wszystkim, a jak potrzeba to i każdemu z osobna jak to jest.
On-line, przynajmniej Pan Gadowski przychodzi z pomocą, bo wyjaśnia, dlaczego na Owsiakowe apele pozostaje nieczuły.
Leszek Dacko