Robota przy odbudowie wsi była pilna, bo do zimy było tylko dwa miesiące, a brakowało właściwie wszystkiego. Wszyscy byli gotowi pracować dzień i noc, ale  co robić z rodzinami, kobietami, dziećmi? Przecież trudno mieszkać pod gołym niebem!

I właśnie wtedy, w chwili smutku i rozpaczy pojawił się „kocia wiara” i dla wszystkich potrzebujących otworzył bramę swojego domu za żywopłotem. Chorych i najmniejsze dzieci przyjął do domu a innych rozlokował w budynkach gospodarczych.

Przeszło dwieście ludzi, których jedynym majątkiem było ubranie na grzbiecie i to co zdołali unieść z pożogi. Niektórzy przyprowadzili uratowane zwierzęta, inni pościele, jakieś statki i to chyba wszystko. „Kocia wiara” zorganizował spanie, kuchnię, podzielił pogorzelców na grupy i każdemu zadał pracę. Wszyscy poczuli opiekuńczą rękę. Odetchnęli. Tak jakby ich ktoś mocarny i wszystkomogący wziął pod swoją opiekę. We wszystkich wstąpił nowy duch. Każdy miał co robić. Kobiety prały, gotowały, chorzy mieli opiekę, a dla dzieci „kocia wiara” zorganizował wspólne odrabianie lekcji. Organizatorski zmysł gospodarza czynił niesłychanie trudną sytuację łatwiejszą. Przede wszystkim jednak jego obecność  działała uspokajająco i kojąco. Nie było kłótni, zwad, narzekania i płaczów.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Na Boże Narodzenie, większość  chałup zostało już jako tako „zrychtowanych” i wielu mogło wrócić do siebie.  Nawet i wtedy jednak, nie wszyscy opuścili posiadłość „kociej wiary”! Niektórzy – ci najsłabsi i najmłodsi zostali u niego aż do wiosny.

Przyjmować i żywić przez parę miesięcy taką gromadę ludzi, to nie było coś nad czym można było przejść obojętnie. To prawda, że cała okolica pomagała, każdy dawał co mógł i ludzie związali się ze sobą jak nigdy wcześniej, ale tak to już jakoś bywa, że żar serc z biegiem czasu wystyga i ludzkie dramaty powszednieją.

Zaraz po kataklizmie, gdy krew i łzy są świeże, każdy dałby poszkodowanym ostatnią koszulę, ale po jakimś czasie wszystko powszednieje, blaknie, płowieje i słabnie. Nawet ludzka ofiarność. A może ta przede wszystkim?…

Tak też było z pomocą dla pogorzelców. Wojsko pojechało, bo miało inne zadania, śmiertelnie pomęczeni chłopi ustali, a dla niektórych trud i zmartwienie okazało się ponad siły i ci wpadali w choroby, odrętwienie i rozpacz. „Kocia wiara” nie ustał. W końcu tylko on ciągle pomagał nieszczęśnikom tak jak zaraz po pożarze. Tylko on niestrudzenie wysyłał Józia Niemowę do miasta po prowianty, tylko on organizował życie i opiekował się swoimi „gośćmi”.

Wiele rodzin z miasta i okolicznych, nie dotkniętych pożarem wsi, przyjęło pogorzelców, ale to były pojedyncze przypadki, bo kto miał na to miejsce?

Władza wypłaciła zapomogę, ale to była kropla w morzu potrzeb. Więcej nie było, bo wszystko było nowe, biedne i wymęczone niedawną wojną.

Proboszcz Noga wziął na plebanię dwie rodziny, ale na więcej naprawdę nie miał miejsca, bo plebania była skromniuteńka  i ledwo mieściła dwóch  księży, kancelarię i  kuchnię. Inna rzecz, że ludzie jakoś nie kwapili się do mieszkania na plebanii i woleli przenieść się do „kociej wiary” mówiąc, że wolą być w gromadzie. Trudno się było dziwić. Kobiety nie czuły się za swobodnie w księżowskim towarzystwie, a poza tym jakoś to w ludzkich oczach nie brzmiało… Dzieciaki na plebanii?…

Mniejsza z tym.

Zdawałoby się więc, że tak ogromna, niespotykana pomoc, jakiej Wiktor Ullman – „kocia wiara” udzielił, przez prawie pół roku, pogorzelcom powinna być zachowana we wdzięcznych sercach po wsze czasy.

A jednak tak się nie stało!

Gdy dla wszystkich już gości domu „kociej wiary” przyszedł czas powrotu do własnych, świeżo odbudowanych chałup i gdy latem 1947 roku życie wróciło jako tako do dawnego trybu – wdzięczność dla dobroczyńcy uleciała jak zapach zwiędłych kwiatów.

Pamiętano – to prawda, ale jednocześnie chciano jak najszybciej zapomnieć.

Jakby chciano zapomnieć, że było się kiedyś w potrzebie i  „na łasce”. Zwłaszcza  na łasce „kociej wiary”.

-Bajka co było – mówiono – grunt, że się skończyło i chałupa stoi… Tak mówiono!

Takie stwierdzenia słyszało się dość często – zwłaszcza od tych, którzy pół roku przemieszkali u „kociej wiary”.

Pewnie, że byli i tacy, którzy Bogu dziękowali, że w czasie wielkiej potrzeby, Wiktor Ullman  ich przyjął, dał dach nad głową i utrzymanie, ale z biegiem czasu było ich coraz mniej.

Nastał jakiś dziwny czas, kiedy jedno słowo ciągnęło sto innych. Teraz, gdy pożar był daleką przeszłością, byli tacy, których to, że byli zmuszeni korzystać z czyjejś pomocy upokarzało i raniło dumę gospodarzy i obywateli.

A co było najgorsze to to, że Ullman był obcy, nie katolik, chyba nawet nie Polak – jednym słowem – „kocia wiara”, a tu masz(!)  – otoczył opieką tych, którzy byli w potrzebie, przyjął pod swój dach i karmił!

I to bolało. Dlaczego właśnie on? Dlaczego?

Niby doceniano co zrobił, bo jakżeż nie doceniać, ale chciano zapomnieć! Och, jak chciano!

Takie myślenie burzyło krew, oblewało twarz rumieńcem wstydu czy upokorzenia i powodowało, że zaczęto szukać jakichś ciemnych stron tej pomocy, dobrego serca i wyciągniętej ręki.

Podnosiły się zatem głosy, że jaki to musi być bogacz z tej „kociej wiary” skoro „tyla narodu” przez pół roku karmił i przyodziewał. A jeśli taki bogaty, to dlaczego dał tylko tyle? Czemu nie więcej?

-Skąpy psiajucha, żydowska jego morda! Wiadomo – „kocia wiara” – antychryst!

I w miarę upływu czasu, takich uwag, czy może oskarżeń, było coraz więcej.

A dom za żywopłotem stał cichy i po paromiesięcznej ruchliwości i gwarze, jakby znowu oddalony od świata i życia.

Wraz z wyjazdem ostatnich pogorzelców brama zamknęła się tak jak kiedyś i wszystko wróciło do stanu z przed kataklizmu.

-Siedzi w tej swojej norze jak szczur i liczy pieniądze – słyszało się tu i ówdzie, a z biegiem czasu było ich tak wiele, że w końcu doszły do uszu proboszcza Nogi, który słysząc je poczerwieniał swoim zwyczajem jak indor i w czasie niedzielnego kazania powiedział drżącym od hamowanej wściekłości głosem tak:

-Dochodzą mnie słuchy, że wielu z tych, którzy stracili swoje mienie w czasie pożaru, i których w swoim miłosierdziu przyjął do swojego domu pan Ullman, okazują wobec niego czarną niewdzięczność, wygłaszają krzywdzące opinie i  rozsiewają kłamstwa i oszczerstwa! Zaprawdę powiadam wam – to nie są chrześcijanie! To nie są katolicy!

Ten, który was w potrzebie, biedzie i udręce przyjął pod swój własny dach, żywił, poił i przyodziewał – ten jest prawdziwym wzorem chrześcijanina! On jeden nie załamał rąk i podał wam pomocną, miłosierną dłoń! Póki waszego życia – póty wdzięczności dla niego! Pamiętajcie, że Bóg widzi i każdemu odda taką miarą na jaką zasługuje!

Ludzie zaniemówili. Nikt nie powiedział ani słowa. Nie było „Bóg zapłać”, nie było „Amen”! Była cisza. Jak parafia parafią nigdy nie słyszano tu tak ostrych słów.

Proboszcz zszedł z ambony i wrócił do ołtarza. Widać było, że jest ponad miarę wzburzony. Msza święta  dobiegła końca, ale czuło się napięcie, słychać było szepty i niespokojne szuranie nogami.

A zaraz po mszy, w zakrystii nastąpił sądny dzień.

Najpierw wkroczył, blady z wściekłości stary Odymiak, gospodarz na parunastu morgach, ojciec czterech córek.

-Księże dobrodzieju – wysapał ze źle ukrywaną złością – to tak się mówi do tych, którzy wspierają parafię? Do obywateli?! Do katolików?!

-To dobrodziej broni jakiegoś lutra??? Dobra – my wiemy i pamiętamy, że przyjął ludzi – nikt mu tego nie odmawia, ale bogacz był i jest! Bogacz! Jego psi obowiązek było pomóc, przyjąć i wesprzeć w potrzebie! Nie tak jest w Piśmie świętym dobrodzieju? Nie tak???

A za plecami Odymiaka syczała stara Kokunicha:

-„Kocia wiara” – przybłęda… będzie nam tu rozkazywać i ludziom mówić co mają robić…        Powiesić by go na rynku! Na rynku!

A mówiła tak dlatego, że miała do Wiktora Ullmana złość dawną, zapiekłą, cieknącą jak cuchnąca ropa ze starej rany. Złość jeszcze z przedwojennych czasów, gdy swoją pasierbicą – Józią – orała jak burą suką i była dla niej diablicą z piekła rodem.

Dziewczyna nie miała dokąd iść, harowała jak niewolnica, szturchańce zbierała i bokami robiła, a nie było się komu ująć za nią. Wreszcie uciekła i słuch po niej zaginął.

O pomoc w tej ucieczce obwiniano „kocią wiarę”, do którego zrozpaczona Józia miała się jakoby zwrócić o pomoc.

Skąd taka plotka – nie wiedziano – ale musiało coś być na rzeczy…

-Spod rodzicielskiej władzy córkę wykradł! – darła się wtedy Kokunicha.

-Spod rodzicielskiej władzy!

-Już ją policmajstry ciupasem do chałupy przywloką! Do starostwa pójdę!

I rzeczywiście poszła, ale niewiele z tego nie wynikło, bo dziewczyna miała już osiemnaście lat i dzieckiem nie była.

Kokunicha wrzeszczała, klęła, a nawet poleciała z pazurami do „kociej wiary”, ale furtkę zastała zamkniętą, a spoza wielkiego żywopłotu usłyszała tak wściekłe ujadanie psów, że trochę ją gorączka opuściła. Wracała do swojej chałupy z opadłą na ramiona chustką, rozczochranymi włosami i pianą w kącikach ust.

Klęła przy tym na czym świat stoi, aż ją stojący koło gospody policjant głośno napomniał:

-A nie klnijcie tak gospodyni, bo aż uszy więdną! Nie przystoi to kobicie!

Szarpnęła się na niego jak ranna rysica, ale też trochę uspokoiła, bo władza to władza. Splunęła więc i poszła zamaszystym krokiem, kołysząc spódnicą – zła na cały świat, mrucząc coś o „kociej wierze”, co to „władzę rodzicielską” za nic ma…

To było dawno – zaraz po tym sławnym napadzie pod Birczą, który  w pierwszym rzędzie zajął powszechną uwagę.

I od tego czasu – całe piętnaście lat – Kokunicha pielęgnowała złą krew, która w wojenne dni kazała jej wyklinać na „kocią wiarę”, że jest folksdojcz i że trzeba by go na rynku powiesić!

No więc teraz, w zakrystii, pokazywała swoją złą twarz z za pleców Odymiaka i judziła głośnym szeptem tak zajadle, że wreszcie nawet on odwrócił się i warknął:

-A uspokójcie się gospodyni jak z dobrodziejem gadam!

I to rozładowało sytuację. Ksiądz Noga machnął ręką i powiedział cicho, ale ze znaczącym naciskiem:

-Idźcie ludzie do domu i nie róbcie karczmy z kościoła! Weźcie sobie do serca to co powiedziałem, przychodźcie do spowiedzi i zacznijcie żyć w zgodzie ze wszystkimi!

I to powiedziawszy zabrał się i poszedł.

A po jego wyjściu, dłuższy jeszcze czas, stojące pod kościołem grupki mężczyzn rozprawiały o tym co usłyszano na kazaniu. Baby szumiały między sobą, a wśród nich rej wodziła Kokunicha, która czerwona  jak burak wymachiwała rękami i cały czas plotła o tym wieszaniu!

I wszystko to mąciło spokój, mierzwiło nastroje i emocje.

Ostatecznie to już był rok 1947, a nie sanacja! To były inne czasy! Teraz każdy miał głos, każdy – a szczególnie ten najbiedniejszy – mógł „żądać i wymagać”, bo tak to ludowa władza przedstawiała.

Do tego wszystkiego dochodziło coś jeszcze. I to było bodaj najważniejsze. Dochodziła zazdrość!

Otóż przez te kilka miesięcy przebywania na terenie gospodarstwa „kociej wiary” zobaczono  różnicę dzielącą je od ich własnych gospodarek w Jaworówce, Woli, czy gdzie tam mieszkali.

Ujrzano wzorowo urządzone miejsce, gdzie panował wojskowy porządek, wszystko było zadbane, czyste i użyteczne.

I w porównaniu z tym, nowocześnie zorganizowanym domem, obejściem i folwarkiem, ich domy i gospodarki wydały się mizerne i biedne.

Dlaczego on tak ma, a my nie? Dlaczego wszystkie narzędzia i urządzenia są czyste i działają? Dlaczego zwierzęta są dobrze odpasione i lśniące?

Takie pytania wypaczały logiczne myślenie.

-Co mi tam – sarkano – jak taki mądry, to dlaczego tu u nas osiadł?

-Dlaczego to on przyszedł w nasze strony, a nie my do niego, co?

-Co tam gadać?! Do kościoła nie chodzi – ot co!

Mimo to powoli się uspokajano,  a czas wygładzał wzburzone myśli, plotki i złe słowa.

Roboty było co niemiara, a wiadomą jest rzeczą, że na wszelkie smutki i złości nie ma nic lepszego niż rzetelna praca. Taka od świtu do nocy. Ostatecznie cały czas urządzano się niemal od nowa.

Ale po wytężonej harówce przyszła zima, a zima na wsi – zwłaszcza jak nawieje śniegu – to czas odpoczynku, bo co tu robić?

Jeszcze w grudniu gacono chałupy, zwożono pastewne buraki i wykańczano co było do zrobienia, ale gdy napadało śniegu – wszystko ustało – tym bardziej, że zima przełomu 1947 i 48-go rozsrożyła się ponad miarę i skuła mrozem miasto i okoliczne wsie. Ludzie przycupnęli w chałupach, poodkopywali wąskie ścieżki do obór i stodół i trwali w oczekiwaniu wiosny. Szatkowano kapustę, próbowano ściągać sankami drzewo z lasu, ale akurat to dawało marne rezultaty, bo śnieg był kopny, głęboki, a w  wielu prześwitach zaległy wielkie zaspy.

Pamiętano straszny pożar, ale jak na ironię – teraz ognia brakowało, bo drzewa było tyle ile nazbierano w jesieni, ale nie więcej. Marznięto więc tu i ówdzie, otulano kożuchami i starano siedzieć jak najbliżej kuchni.

Taki czas i warunki sprzyjały gadaniu, wspominaniu, a czasem – zwykłym plotkom. Wtedy też jakoś samoistnie odżyły wspomnienia paru miesięcy spędzonych „na łasce”.

Przyznawano jakoś niechcący i mimochodem, że ciepło tam było i jedzenia pod dostatkiem, ale gdy te wspominki doszły to starej Kokunichy, ta rozsierdziła się jak wściekła kocica:

-Tera wszystko nasze – chrypiała siedząc okrakiem na desce i szatkując kapustę.

-Dość już krwiopijców i wyzyskiwaczy! Tera nasze na wirzchu!

-Wstydu nie macie, żeby chwalić tego żyda!

Ale tym razem nie trafiła na dobry grunt, bo Hanka Kulikowa, wielka kobita, która w czasie pożaru nie uratowała z pożogi nawet pierzyny, ale własnoręcznie wyciągnęła spanikowanego konia, powiedziała ostro:

-Nie żołądkujcie się ciotka, nie żołądkujcie! I byle czego nie gadajcie!

-Wszyscy wiedzą, że złość macie na „kocią wiarę”, za to że wam dziewuchę zabrał i wysłał we światy. I to wam powiem, że dobrze zrobił, bo przytwarda z was gospodyni i oraliście nią jak ostatnią wywłoką. A przecie dobra była i robotna…

A w Kokunichę jakby piorun strzelił! Jak nie ciśnie główką kapusty! Jak nie wydrze się na cały głos:

-Ty mi tu Hanka nie pyskuj cholero jedna, bo jak cię machnę to się nogami przykryjesz!

I zaczęła się szamotanina, wrzaski, wycie na całą wieś, aż chłopy musiały rozdzielać dwie rozjuszone kobiety.