W pół roku po wypadku Rysiak Pańczak obudził się z letargu-marazmu i postanowił “wziąć byka za rogi”. A że twardy był z niego chłopak i miał dobrą, wspierającą żonę to ułożył sobie plan i ni stąd ni zowąd odwiedził Karolów w aptece.

– Panie Karolu – oznajmił – my Pańczaki swój honor mamy! Jak ja panu dałem słowo, że tę kasę otworzę to ją otworzę. Już jestem w porządku. Co było to było. Teraz mam już robotę i niedługo wrócę do kasy!

I rzeczywiście Rysiak dostał robotę w spółdzielni inwalidów, a jednocześnie zaczął chodzić do wieczorówki, bo tak sobie umyślił, że jakaś szkoła będzie mu potrzebna. Chciał bowiem zostać nauczycielem w zawodówce. Mówił, że “Pańczaki to są honorowe ludzie” i zaraz zaczął swój pomysł wcielać w życie. A Lonia chodziła jak nowonarodzona. Wszystkich zaś trzymał w kupie śmiech tłuściutkiego Andrzejka!

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Karol ani słyszeć nie chciał o jakichś ponownych próbach otwierania “wściekłej kasy” i formalnie i oficjalnie zwolnił Ryśka z danego słowa.

– Dosyć Rysiu zrobiłeś! Wystarczy! Nie kuśmy Pana Boga!

Ale Rysiak wiedział swoje…

 

Rozdział V

Carskie imperiały

Koniec lat pięćdziesiątych pokazywał już wyraźnie, że żadnych wielkich zmian nie będzie ale i powrotu do dawnego stylu też nie. Wyglądało na to, że u progu 1960-go tylko jeszcze jedna osoba wierzyła w dobrą wolę i szczerość Władysława Gomułki. Tą osobą była mama Karola – pani Wanda. Pomimo przeżyć, chorób i podeszłego wieku ciągle trzymała się blisko życia i chociaż miała okresy słabości i nawet pewnej apatii to w ważnych momentach wracała jej zadziwiająca świeżość umysłu. To odradzanie się starszej pani miało w sobie coś cudownego i wyglądało na to, że pani Wanda będzie żyła tak długo jak ważne wydarzenia będą wymagały jej obecności. W tej sile i umiejętności przezwyciężania ciężaru lat podobna była do swojej papugi Mory, która mimo sędziwego – rzec można matuzalemowego wieku – cały czas skrzeczała w swojej klatce, przedrzeźniała domowników w różnych językach i śpiewała piosenki. A tych domowników było coraz mniej i przyszedł moment, że Fela musiała opuścić mieszkanie na górze i zamieszkać wraz z mamą i Karolami na dole. Górę trzeba było odstąpić lokatorom bo w przeciwnym razie wydział kwaterunkowy miasta miałby tam umieścić kogoś według własnego uznania i wtedy mogłaby się zrealizować zmora “pijaka z pięciorgiem dzieci”.

W tym też czasie Jackowie Woźniakowie zostali przeniesieni służbowo do Warszawy. Jacek dostał awans i przeniesiono go do ministerstwa. Jednak stara znajomość z Mietkiem Moczarem na coś tam się przydała. Dusia była w siódmym niebie bo w stolicy dostali służbowy domek na Mokotowie, służbową wołgę i kierowcę. Jacek był teraz pełnym pułkownikiem na stanowisku wicedyrektora departamentu. Widząc go w wielkim gabinecie z palmą nikt by już w nim nie zobaczył chłopaka od koni na folwarku Dornickich w Dorniewie! Tego samego roku – na imieniny Romy – przyszła od Jacka skromna kartka z życzeniami! Niespodzianka bo Jacek nigdy wcześniej tego nie robił. Kartka z warszawską Syrenką. Na odwrocie napisane było:

“Wszystkiego najlepszego z okazji imienin! Zawsze pamiętający – J.”

Roma trzymała kartkę w ręku i nie wiedzieć dlaczego przypomniała sobie dziwne przesłanie dla teścia, które w zamierzchłej przeszłości usłyszała od Jacka, gdy kładła się spać w ich rzeszowskim mieszkaniu.

Ela Tarska i Staszek wyprawili wesele, jak “za dawnych czasów”, na którym Roma wypiła o “jeden” za dużo i zaczęła tańczyć trochę zbyt frywolnie co mimo jej niewątpliwej urody i wdzięku nie zostało chyba przyjęte ze zbyt wielkim entuzjazmem. To co kiedyś było dobre to dziś, gdy Roma dobiegała sześćdziesiątki wyglądało, z lekka mówiąc, śmiesznie.

Po tej przygodzie Roma przeleżała parę dni z kacem moralnym, psychicznym i niewiadomo jeszcze jakim. Na domiar złego najmłodszy synek Musi – Witek, który także był na weselu – powiedział wtedy na głos: “Babcia się chyba upiła, bo tak dziwnie tańczy!”.

Te słowa, które mimo alkoholu Roma wyraźnie usłyszała tętniły jej teraz w głowie jak parowe młoty!

Katowała się więc i zaklinała, że do końca dni swoich nie ruszy wódki ani Karolowych nalewek – jałowcówki, wiśniówki a nawet dereniówki – chociaż co do tej ostatniej to nie była tak zupełnie pewna… “Ale nie, nie – poprawiała się natychmiast. O czym ja myślę? To ja – żona, matka, babcia, synowa i już nie wiem kto jeszcze – zamiast być stateczną matroną, mater familias to ja piję po kryjomu, upijam się na weselu, wygłupiam i urządzam pośmiewisko! Matko Częstochowska – co ja wyprawiam? To się musi skończyć!” .

I na czwarty dzień pobiegła do spowiedzi, a zaczem postanowiła zmienić swoje postępowanie! Na pewno! Biła się w piersi, łkała w sercu swoim i po raz tysięczny przysięgała, że nawet nie popatrzy w tę stronę gdzie stoją butelki!

Ale ileż takich przysiąg składano i ileż razy je łamano?! No cóż – Roma przysięgała po raz pierwszy. Ale przecież nie ostatni!

I cały ten czas – wśród rodzinnych i krajowych wydarzeń i zawirowań – w głębokiej piwnicy dorniewskiej apteki – stała niewzruszenie zamknięta kasa. “Wertheim Kassen”!

Karol ciągle jeszcze słuchał Wolnej Europy, ale w 1962 stracił swojego najbliższego w tej materii przyjaciela i dyskutanta – dorniewskiego proboszcza od sześćdziesięciu lat – prałata Nogę! Co to się działo, co to się działo! Na pogrzeb przyjechało trzech biskupów, przeszło stu księży i niezliczona ilość zakonnic i zakonników. Jak mówił mały, siedmioletni już syn Loni Pańczakowej – Andrzejek – “aż się czarno zrobiło od tych księdzów!”.

Prałat był znany i lubiany przez wszystkich. Ludzie szczerze płakali żegnając swojego prawdziwego pasterza i opiekuna – świadka niezliczonych chrztów, pierwszych komunii świętych, bierzmowań, ślubów i pogrzebów. W całym Dorniewie nie było jednej rodziny, która nie zawdzięczałaby czegoś dobremu księdzu!

Nawet wtedy gdy Karol wybrał się do niego z dziwaczną prośbą czy ksiądz nie znałby kogoś, kto kupiłby złoto i biżuterię – prałat Noga potrafił pomóc.

To było jeszcze na pięć lat przed jego śmiercią – zaraz po tym jak pani Wanda zadecydowała podzielić swoje kapitały pomiędzy potrzebujące dzieci. Którejś niedzieli po mszy świętej Karol odwiedził księdza na plebani.

– O pan magister – witam, witam – co tam nowego w szerokim świecie?

– Drogi księże prałacie – przychodzę z trochę nietypową sprawą.

– Proszę, proszę – a czymżesz mogę służyć?

– Wie ksiądz – matka moja w swej dobroci rozdzieliła fundusze pomiędzy nas…

– O – to widzę, że udało się tę kasę jakoś otworzyć!

– Nie, nie – nic podobnego – kasa stoi tak jak stała. Szkoda o niej mówić. Tylko kłopoty! Te pieniądze od matki to fundusze rodziców – jeszcze z przed wojny.

– A tak tak. Pamiętam, pamiętam – ojciec pana – świętej pamięci pan Franciszek zamożnym człowiekiem był. Zawsze miał taką opinię. Podobno i jego rodzic – dzięki łasce naszego Pana – też do ubogich nie należał. Ale co tam panie magistrze – jakżeż ja mogę pomóc w tych ziemskich sprawach – czyżby pan chciał ofiarować te kwoty na kościół święty – Matkę naszą?

– No nie wiem jeszcze księże prałacie – Karol wił się jak piskorz w więcierzu – trudno mi powiedzieć…

– No dobrze już dobrze – tak tylko żartowałem – niech pan śmiało mówi o co chodzi.

– Chodzi o to drogi prałacie, że, że – wie ksiądz – może zna ksiądz kogoś kto chciałby i mógłby to kupić? Raczej dyskretnie…

– Tak – czasy już zelżały i jak słyszę – można teraz posiadać złoto i dolary ale sprzedawać wolno tylko w państwowym skupie. Jak to mówią – handlować nie wolno. Zresztą pewnie, że lepiej w dyskrecji bo zawiść ludzka to dość powszechna przywara – wiem coś o tym. To co by to miało być? Jakieś złoto?

– Tak. Monety i biżuteria ale biżuteria niekoniecznie. Najważniejsze te monety.

– Taaak – proboszcz przesunął dłonią po siwej głowie. Taaak – widzi pan – o ile wiem to dentysta Lutowski jest zawsze zainteresowany – ale to by było tu w Dorniewie – a jak to mówią czego oczy nie widzą tego sercu nie żal! Lepiej sprzedać gdzieś dalej… Poczekaj pan – dam panu list do znajomego księdza w Przemyślu. On pomoże.

W ten sposób nawiązano kontakt i w krótkim czasie Roma wzięła ze sobą parę monet i wybrała się w drogę do Przemyśla. Karol jechać nie mógł bo apteka trzymała go jak psa na łańcuchu. Ostatecznie nie był u siebie. Był pracownikiem w państwowej aptece i wypad na parę dni w ogóle nie wchodził w rachubę. Urlop trzeba było anonsować na dużo wcześniej żeby dyrekcja miała wystarczająco dużo czasu na zorganizowanie zastępstwa. W takim stanie rzeczy nie było wyjścia i Roma musiała jechać. Co by nie powiedzieć jechało się dużo wygodniej niż wtedy gdy PKS dysponował starymi GM -”pakami”. Teraz Roma jechała jak królowa wygodnym Sanem. Droga do Przemyśla nie była jeszcze perfekt ale już o niebo lepsza niż na przykład ta do Rzeszowa w 1951. No i nikt już w autobusie nie robił sobie zastrzyków z morfiny! Nie, nie – tamte sprawy były tak inne – jakby należące do innego świata.

Z dworca na wskazany adres wzięła fiakra. W starym, przedwojennym mieszkaniu czekał na nią starszy, dystyngowany mężczyzna. Kazimierz Plater.

– Oo – Roma zdziwiła się z kokieteryjnym szacunkiem – pan Plater – bardzo mi miło – moja prababka była z Platerów! Można wiedzieć z których pan stron pochodzi? – zapytała trochę naiwnie. Czy może z Broel-Platerów ?

– O nie, nie łaskawa pani dobrodziko – nic z tych rzeczy – to wojna, wie pani, pozmieniała ludzi i nazwiska. Nowe czasy, nowe nazwisko – rozumie łaskawa pani – ja się przed wojną nazywałem Szyfman. Izaak Szyfman pani dobrodziko… Ale niechżesz pani siada – proszę, proszę… gdzież mi tam do arystokracji?! To tylko taka mała konspiracyjka szanowna pani – cha, cha, cha… Ale, ale – miałem wiadomość, że mogę czymś służyć. Ścielę się do nóżek pani dobrodziki…

– No właśnie – podjęła ściszonym głosem Roma – mówiono mi, że reflektowałby pan na parę złotych monet – czy tak?

Serce jej biło i na szyi wystąpiły nieregularne wypieki – takie jak zawsze gdy Roma była zdenerwowana albo czymś poruszona. Co by nie powiedzieć była sama z obcym mężczyzną w obcym mieszkaniu. Nie to żeby Roma bała się mężczyzn! Co to to nie! Ale to złoto, przewidywana transakcja, konieczność podejmowania decyzji – wszystko to wytrącało ją z równowagi.

– Parę? Sądziłem, że będzie mowa o większej ilości ale jeśli pani dobrodzika mówi “parę” to może być “parę”. Co to będzie?

– Proszę spojrzeć. Oto one.

– Taaak… Pan Plater-Szyfman wziął monetę i zaczął ją dokładnie oglądać ze wszystkich stron.

– Taak – czworak, dukat austriacki – widzę, że nowy… a że to się udało przechować w takim stanie! Pogratulować! To ile by sobie pani dobrodzika winszowała za ten pieniążek?

– No nie wiem – Romie aż wyschło w gardle i wiele by dała za możliwość umoczenia ust w jakimś alkoholu ale nie śmiała prosić – naprawdę nie wiem… Co pan proponuje?

– Czy ja wiem pani dobrodziko – to takie pieniążki dobre na plomby czy koronki dla dentysty – dam tysiąc złotych…

– Tysiąc złotych? – Roma aż się zająknęła – pan raczy żartować – mąż wspominał o co najmniej tysiącu osiemset!

– No nie wiem szanowna pani skąd szanowny małżonek był łaskaw wziąć sobie taką cenkę! Przecież ja tego dla siebie nie kupuję droga pani – też muszę coś tam zarobić – rozumiemy się?

– Naturalnie, że się rozumiemy ale tysiąc złotych to stanowczo za mało!

– Jak za mało to ja tego szanowna pani zrealizować nie mogę.

– Jak to? Przecież nasz ksiądz zapewniał mnie, że pan jest rzetelnym kupcem – Roma w zdenerwowaniu, naiwności i z powodu wyschniętego gardła mówiła coraz większe głupstwa. A pan Plater popatrzył na nią jakby z politowaniem i rzekł:

– Ksiądz?