Solec-Zdrój w czasie II Wojny. Córki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Wtedy mamusia i Stefan dostali przepustkę do Krakowa jako spóźnieni kuracjusze i wyjechali.
Jachur sam zajął się koniem. W każde rano wracając znad rzeki podjeżdżał pod okienko swojej pani, czyli moje, i prezentował się na wierzchowcu. Potem regularnie szedł do swojego gabinetu leżącego z dala od organistówki. W swojej praktyce oglądał przedziwne obrazy. Na przykład przyszedł wysiedlony z raną na ręce, do której dostała się mucha i zniosła w niej jajka. Wylęgnięte larwy rozmnożyły się w takiej ilości, że oczyszczenie rany przy użyciu środków dezynfekcyjnych trwało dwie godziny, a larw uzbierał Jachur pół wiaderka. Asystującej siostrze zrobiło się słabo, a ile wycierpiał chory za życia zjadany przez robaki…
Albo zgłosiła się dziewczyna do zmiany opatrunku. Wszy było na nim tyle, że gaza zmieniła kolor na popielaty. Jachur był zawsze bardzo opanowany, ale czegoś takiego jeszcze nie widział, nie potrafił ukryć zdumienia. Pacjentka tłumaczyła mu, że spała z drugą, a wszy ciągną do czystego, więc znęciła je białość bandaża. Tak w różny sposób wojna dawała się ludziom we znaki.

Od listopada 1944 do stycznia sypialiśmy zupełnie ubrani oprócz butów, w gotowości do schronu. Żyliśmy w ciągłym napięciu. W każdej chwili mogła być rewizja, aresztowanie, niespodziewane pociski przenosiły linię frontu i rozrywały się w ogrodzie. Mężczyźni bez przerwy pełnili dyżury; wtedy Jachur dotąd niepalący ze zdenerwowania zaczął palić różne skrętki.

Wspólnymi siłami wykuli w ile w ogrodzie przepisowy schron, bo wiadomo było, że wojna musi tędy przejść w całej swojej bezwzględności. Na wypadek alarmu każdy miał wyznaczone obowiązki. Ja oczywiście niosłam dziecko, Ewa z Maryną szły za rękę, a że Maryna spała bardzo mocno, Ewa miała ją budzić. Pewnej nocy Ewa szarpie Marynę ze słowami „wstawaj, bo nie w porę strzelili”. Mimo grozy trudno się było nie roześmiać. Bardzo smutny byłby świat, gdyby na nim nie było dzieci. Jachur czuwał nad całością, Irena zabierała picie i żelazną porcję żywności. Serdeczność Ireny okazywała się w różnych okolicznościach. Gdy pierwszy raz biegłam do schronu, zaskoczona strzelaniem przy czesaniu dziewczynek, biegłam boso, Irena zjawiła się z moimi butami i w schronie włożyła mi na nogi.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Młodzi ludzie w ciągu dnia siedzieli ukryci w piwnicy. Dopiero, gdy na noc zamykano drzwi na wszystkie spusty, bo o tej porze nie wzbudzało to podejrzeń, i zasuwano okiennice, młodzi wychodzili ze schowka. Na odgłos pierwszego stukania do drzwi gotowi byli wrócić.

Solec-Zdrój. Na pierwszym planie, po prawej, dr Jan Anyszek. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Nadchodziły Święta Bożego Narodzenia 1944 roku. Żołnierze niemieccy mówili coś o ofensywie, że niedługo, ale kiedy ma nastąpić, nikt nie wiedział. Żołnierze przychodzili czasem do naszej kuchni, zmęczeni, stęsknieni za swoimi, a może nawet głodni, bo chętnie zjadali podaną im zupę, jeśli to było w czasie obiadu. Jeden nawet na św. Mikołaja zrobił naszym dzieciom zabawki z drewna, słoń był tak solidny, że chyba jeszcze Piotr na nim jeździł.

Najprzyjemniej upływały wieczory przy pieczeniu opłatków, których nierówne brzegi obcinane nożyczkami wolno było nam zjadać. Organiścina nazywała te frykasy „lipcygoje” i tak już zostało. Pozbawieni wszelkich łakoci, uważaliśmy je za wielki przysmak.

Na to Boże Narodzenie chciałyśmy Jolę pierwszy raz ubrać w sukienkę, a miała osiem miesięcy. Ale skąd wziąć materiał? Wybrałam dwa fartuszki Ewy i Maryny nadające się na ten cel, a Maryna sama od siebie zaniosła je do organiściny krawcowej i poprosiła o uszycie sukienki dla Joli obiecując to odrobić, bo słyszała, jak ludzie pożyczali u nas pieniądze „na odrobek”. Krawcowa przyszła do mnie zapytaniem, jak ma tę propozycję potraktować (wszystko działo się w jednym domu). Oczywiście, że poważnie, odpowiedziałam. Sukienka została uszyta, a Maryna jako odrobek pocerowała krawcowej bardzo podarte rękawiczki, ale tak dokładnie, że tamta nie mogła się nadziwić i innym pokazywała. Dziewczynki pomagały mi często naprawiać bieliznę, musiały mieć przecież jakieś rozrywki.

Wigilia przeszła spokojnie, za to Niemcy urządzili nam hucznego Sylwestra.
Napełnione nadzieją, że wojna zbliża się do końca, postanowiłyśmy usmażyć pączki, wielki to był luksus, a Jachur pod nieobecność żołnierzy wszedł do mieszkania cioci Mani i przyniósł butelkę wina, której nie dosięgła ich zaborczość. Gospodynie ze swoich skromnych spiżarni dostarczyły po trochu produktów, pączki usmażyła organiścina. Gdy jubel miał się rozpocząć, nagła strzelanina zmusiła nas do siedzenia w schronie. Toast za pomyślność w Nowym Roku wznieśliśmy dopiero nad ranem, gdy Jachur wrócił z opatrunku. Na drugi dzień Edek, syn organisty układał epopeję o wojennej nocy sylwestrowej, w tekście nikt nie został pominięty:
Biedna siostra Frydolina o pończoszkach zapomina, sweterka też nie znalazła i na ganek tak wylazła…
Klimka swoimi skokami tłucze się ponad głowami, myślimy, że to armaty, a to trzeszczą Klimy gnaty.

Wreszcie, po dwóch miesiącach naszego czuwania, przyszła wolność. Dnia 12 stycznia 1945 r. Sowieci przerwali linię frontu i pognali Niemców na zachód. Działo się to w niesamowitej scenerii. Morze ognia i straszliwy huk armat trwał przez trzy godziny, tak zwany ogień zaporowy, od świtu. Pociski padały wkoło, najbliższy chyba z 5 metrów od naszego schronu, dzięki Bogu nie wypalił, inaczej nie czytałybyście tego pamiętnika.
Tak, dzięki Bogu, bo ludzie bardzo modlili się o ocalenie i pan Bóg okazał swą opiekę. Pocisk wrył się w ziemię i choć się nie rozerwał, odwalił w zmarzniętej grudzie kawały wielkości stołu, taką miał siłę, był metrowej długości. Niektórzy mieszkańcy organistówki nie zdążyli do schronu, między nimi Jachur, siedzieli w piwnicy pod domem. Dom chodził w posadach. Na szczęście pocisk trafił w drugą jego połowę, a ta strona została cała. Sytuacja była wielce dramatyczna. My w schronie nie wiedzieliśmy, co się dzieje z tamtymi, oni martwili się o nas. Niemcy uciekali na przełaj przez łąki, ale obawialiśmy się choćby i w ostatniej chwili jakiegoś psikusa z ich strony.

Żołnierze radzieccy zjawili się o godzinie trzeciej po południu, atak rozpoczęto o trzeciej nad ranem. Siedzieliśmy w schronie już tyle godzin, a oni sprawdziwszy, że nie ma wśród nas ukrytego Niemca, kazali nam siedzieć dalej, tak, że nasz pobyt w schronie trwał wtedy około 30 godzin. Na drugi dzień upchaliśmy się jakoś do rozbitej organistówki. Najważniejsze, że wszyscy przeżyli, tylko biednego konia, trafionego w biodro, trzeba było zastrzelić.

Sypialiśmy wszyscy pokotem na słomie w kuchni. Rano zesuwało się słomę do kąta i zaczynało codzienną krzątaninę. Pcheł było tyle, że koszulki Joli miały miejsce w miejsce czerwone cętki, a mimo to dziecko spało wszędzie razem ze wszystkimi i nikt na nie nie narzekał. Wszyscy upajali się życiem.

Po kilku dniach Jachur obmyślił dla nas pomieszczenie w starym dworku opuszczonym przez właścicieli zwanym „Domem mojej babki”; bardzo miła nazwa. Wolny był w nim tylko pokój z kuchnią i olbrzymia sala jadalna, w której mieszkańcy składali swój dobytek. Ponieważ pocisk upadł w ogrodzie, dach domu podziurawiony był jak sito, ale to okazało się dopiero, kiedy nastała odwilż i w całym pokoju woda kapała z sufitu. Natomiast w kuchni było odwrotnie. Pod kuchnią była piwnica pełna wody i jak dziewczyna wieczorem bała się iść do studni po wodę do mycia podłogi, to schodziła do piwnicy z wiadrem i po kłopocie. Taki to był komfort. Nam się zdawało, że jesteśmy w pałacu. Przede wszystkim to, że byliśmy sami, mogliśmy się umyć i położyć spać normalnie. Przedtem myć można się było tylko na raty, zawsze w gotowości i teraz dopiero zauważyłam stratę złotej, ciężkiej bransolety, którą miałam wszytą do pasa od podwiązek; pękła jedna niteczka i to wystarczyło. W naszym położeniu finansowym był to duży ubytek, ale wobec tego, że wyszliśmy zdrowo z tych ciężkich opresji, nietrudno było nam przejść do porządku nad jeszcze jedną stratą. Oczywiście, że Jachur z organistą przeszukali schron i podwórko, wszędzie pełno było mierzwy, rozdeptana ziemia, zresztą nie wiedziałam, kiedy to się stało, po prostu przepadło.

Krystyna Kramarska-Anyszek, autorka Książki Babci, z dziećmi.

Nie mieliśmy wielu niezbędnych rzeczy, a że pocisk w organistówce rozniósł właśnie pokój będący wspólną spiżarnią, wszystko obróciło się w niwecz. Chleb, upieczony z mąki zmieszanej z piaskiem i gruzem, nie dawał się zjeść pomimo głodu, gdy chodziły człowiekowi dreszcze po plecach z powodu zgrzytania zębów. Z pierwszej wizyty u chorego we wsi, której ofensywa tak nie dotknęła, przywiózł Jachur bochen chleba prawie jak koło od wozu i to był chyba największy przysmak, jaki jadłam w życiu.

Dom wyglądał bardzo miło i stylowo, miał trzy werandy, wkoło ogród. Umeblowanie było urozmaicone; co komu zbywało, to wstawił. Zepsuty piec zastępował żelaźniak zrobiony z puszki po karbidzie, ale najważniejsze, że działania wojenne już się tutaj skończyły. W całym domu byliśmy w posiadaniu dwóch łyżek, więc pożyczaliśmy sąsiadom. Chłopi przychodzili prosić o jakiś sprzęt, bo z misek po minach siorbali bez łyżek jak zwierzęta, ale nie mieliśmy się już czym dzielić, wcześniej rozdaliśmy potrzebującym, nawet smoczki.

Na dodatek wichura obaliła stodołę organisty, w której zakopaliśmy skrzynię z porcelaną i jedna z belek wbiła się w środek skrzyni. Co Jachur sięgnął ręką, wyciągnął skorupę. Służąca Irena i ja miałyśmy wspólną parę półbutów (oprócz drewniaków). Na wszelkie uroczystości czyściłyśmy je sadzami z pieca i zadawałyśmy szyku bijącym od nich blaskiem. Z domu wychodziłyśmy na zmianę. Najpierw trudno było coś kupić, a potem pieniądze straciły wartość i jakąkolwiek sumą kto rozporządzał, dostawał przy wymianie jedynie 500 zł z potrąceniem manipulacyjnego.

W źle ogrzanym mieszkaniu Ewa zaczęła zapadać często na anginę. Od bliskich nie przychodziły wieści. Kraków został oswobodzony od Niemców 18 stycznia. Żołnierze sowieccy kwaterowali w mieszkaniu mamy i na mapie pokazali, którędy szli, stąd wiedziała, że jesteśmy już poza frontem. Jeden młodzieniec z Solca zdecydował się wyruszyć do Krakowa na zwiady, obładowany korespondencją miejscowych.
Po kilku dniach wrócił i tak mi referuje: W Krakowie, proszę pani, nie ma żadnych ludzi. Aż mnie zatkało z przerażenia. Jak to, wywieźli ich? A on odpowiada: Nie, tylko teraz wszyscy są obywatele. Nie wiem, czy mu to tak zaimponowało, ale możecie sobie wyobrazić, jaki był mój stan, że we wszystko gotowa byłam uwierzyć i ciągle spodziewałam się czegoś złego. Jeszcze przez wiele miesięcy na odgłos warkotu samolotu chowałam głowę w ramiona i patrzyłam, gdzie się schować, a dzieci sprawdzały, czy mama się boi, gotowe robić to samo.

Trudno było podjąć decyzję, czy zaczynać od początku tu na miejscu, czy już lepiej wyjechać do Krakowa na stałe. Mama nawet zarezerwowała mieszkanie przy al. Krasińskiego, ale sumienie lekarskie nie dało Jachurowi spokoju. Jakże mógłby opuścić to stanowisko, gdzie w promieniu 40 km był jedynym lekarzem, a życie jeszcze teraz nie było bezpieczne. Wprawdzie wojska przeszły, ale pozostały zaminowane tereny, na których zdarzały się wypadki po kilka razy dziennie. Ludzie z pośpiechem wracali do opuszczonych domów nie wiedząc, że tam czeka na nich śmierć w postaci miny ukrytej pod progiem albo pod rusztami pieca. Od rana do wieczora słychać było odgłosy detonacji i do Jachura cały czas ciągnęły wozy z kalekami bez rąk, nóg, a czasem były to zupełne strzępy ludzkie związane w prześcieradło, aż krew kapiąc z wozu znaczyła drogę.
Jachur dwoił się, opatrywał, cerował, ostrzegał, aby ludzie zachowywali ostrożność.

To znowu chłopaki z ciekawości robili wybuchy robiąc siebie kalekami. W tę wiosnę i lato więcej było huku, niż w czasie pięciu miesięcy, gdy byliśmy tak blisko frontu. Grzmiało ciągle, bez przerwy, a nas napełniała groza, bo każdy wybuch to jeden więcej trup, albo kaleka. Mogłabym przytoczyć wiele okropnych tragedii, a i tak nie opisałabym wszystkich nieszczęść mieszczących się w słowie wojna.

Na przykład pewnego wieczora przyjechało dwoje ludzi tylko z przednią częścią wozu, bo resztę urwała im mina, a tam właśnie siedziało ich dwoje dzieci. Po wybuchu przeważnie nie było co zbierać, a raczej zbierano rozwleczone cząstki i resztki kilku ludzi mieściły się w dziecinnej trumience. Kiedyś przyjechał do wsi pierwszy traktor. Oczywiście kilkoro dzieci musiało go obejrzeć, więc biegły za nim. Nikt nie wiedział, że na drodze zakopana była mina. Pod ciężarem traktora wybuchła, wszystkie dzieci zostały zabite, dwoje z jednego domu. Albo młodzian wziął do kieszeni granat i poszedł trochę potańczyć. Jachur zbudzony w nocy nic nie mógł już poradzić wobec spustoszenia dokonanego przez granat we wnętrznościach młodego człowieka.

Przy tej krwawej praktyce miał się również zacząć sezon, ubogi, kulawy, ale przecież nie obszedłby się bez doktora, a z czegoś trzeba było żyć. Jachur orzekł, że zostajemy do jesieni. Tak więc, w „Domu mojej babki” przemieszkaliśmy dziewięć miesięcy. Życie polega na zwalczaniu przeszkód, więc ruszyliśmy do ataku. Gabinet lekarski oddalony był od domu, Jachur znikał prawie na cały dzień. Ja starałam się wiązać koniec z końcem przy bardzo skromnym budżecie, do wyżywienia było sześć osób, bielizna dawno nie uzupełniana, rozłaziła się, dzieci rosły. Poszłyśmy z Zosią Dzianottową na jarmark do Korczyna, zakupiłyśmy trochę kretonów i wysiedlona krawcowa uzupełniła trochę braki w ubraniu, ale trzeba ją było wyżywić i oczywiście wynagrodzić. Środkiem płatniczym najczęściej było zboże.

Solec-Zdrój. Od lewej: Maryna Anyszek, Krysia Dzianott, Ewa Anyszek, Basia Dzianott. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.