Rozdział 5

Kokunicha

Było już koło Gromnicznej i nowy, 1949 rok, dobrze się zdołał na świecie zadomowić, gdy nagle, ku zdumieniu wszystkich, wróciła do swojej chałupy w Jaworówce, stara Kokunicha!

Jeszcze większe zdumienie sprawiło to, że z Rzeszowa do Jaworówki przywiózł ją końmi Józio Niemowa – ten od „kociej wiary”. Całe czterdzieści kilometrów! Na taką drogę konie potrzebowały zazwyczaj dobrych 3-4 godzin, ale tym razem sanna była całkiem znośna i zeszło  krócej.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

– Józio???! Jakżeż Józio? Przecież on sam, z dobra woli nie pojechał, bo robił dla Ullmana, a zaczem Ullman musiał go wysłać, a jak mógł wysłać skoro Kokunicha  gębę na niego wydzierała, wieszać go chciała, a za okupacji folksdojczem nazywała?! Przecie złość na niego miała, a tu masz – Józia z końmi po nią wysyła??? Tyli kawał drogi?!

Takie pytania zadawali sobie wszyscy – tak w Jaworówce jak i w mieście – ale narazie nikt nic nie wiedział.

Tak po prawdzie to już się jej nawet nie spodziewano. Teraz, gdy bezpieka faktycznie nie owijała niczego w bawełnę i aresztowała kogo chciała i kiedy chciała,  wiedziano, że powrót z jej kazamatów jest prawie niemożliwy. Nienasycony potwór pochłaniał coraz więcej i więcej ofiar.

Opowiadano sobie o tym różne krwawe historie, ale opowiadano po cichu, bo nawet wśród znajomych i sąsiadów pojawiła się nieufność i dziwna podejrzliwość.

Jakżeż mogło być inaczej skoro cały czas mówiono o „wrogu”?

„Dziennik Rzeszowski” pełny był informacji o zagrożeniu, imperialistach, reakcji i konieczności nieustannej czujności.  Ta obywatelska czujność była najważniejsza i co ciekawe, wielu wzięło ją sobie tak głęboko do serca, że „wszechobecnych wrogów” szukało nawet wśród najbliższych.

Na drugi dzień po jej powrocie przyszło do Kokuniszej chałupy parę sąsiadek. Była niedziela.

Przyniosły chleb, trochę kiełbasy, garnczek białego barszczu i litr wódki. Kokunicha leżała w łóżku.

Pierzyna piętrzyła się na niej, a nad łóżkiem pochylał landszaft przedstawiający Jezusa idącego przez pole dojrzałego zboża. Za obrazem widać było zatkniętą, zeszłoroczną palmę.

Niby wszystko wyglądało jak zawsze, znane i znajome, ale sama Kokunicha była inna. To już nie była dawna Kokunicha! To był cień kobiety z wylęknionymi oczami i prawie półłysą głową. Chustka  zsunęła się jej z głowy na poduszkę odsłaniając placki łysin powstałych po powyrywanych włosach. Trzęsące, szukające czegoś na pierzynie ręce, upstrzone były małymi rankami, jakby po przypalaniu papierosem.

O, to już nie była dawna Kokunicha! To już nie była baba na schwał, wrzeszcząca i ujadająca przy każdej okazji, czerwona na gębie i w szerokich namarszczonych spódnicach. To nie była dawna Kokunicha!

Widać było, że przeszło półroczne siedzenie w wilgotnej piwnicy rzeszowskiego urzędu bezpieczeństwa przygięło ją do ziemi. Do samiutkiej  ziemi!

Widząc tę zmianę, niedolę i cierpienie, sąsiadki aż się za głowy brały. W obliczu takiej biedy i cierpienia wszelkie niechęci i złości wyparowały i w oczach kobiet pojawiły się łzy.

Kokunicha nie wyrzekała, nie klęła, nie rzucała się jak dzika kocica – jednym słowem była cicha, łagodna i jakby zrezygnowana. To był wypatrujący za śmiercią wrak człowieka.

-Ciotka, ciotka! Co une wama zrobiły?? Powidzcie jeno, boli was gdzie? Może trza dochtora?

I podsuwały szklankę z wódką, podawały na talerzu świeżo upieczony chleb, kwaszone ogórki, kiełbaskę i w ogóle starały się, jak mogły, ale  Kokunicha była jakby nieobecna.

Starały się. Nie żeby ją jakoś nadzwyczajnie lubiły, bo Kokunicha niejednej z nich sadła za skórę zalała, ale co tam, „wszystko bajka”, bo przecież to była swoja kobita, sąsiadka, gospodyni!

A teraz? Teraz była w takiej biedzie, że babom włosy jeżyły się na głowach, zaczynały pochlipywać i fartuchy do oczu przyciskać.

-Kryminał trochu przycinszki dla kobity – mówiły przez łzy.

-Już to, że  piwnica, to nie własne łóżko!

-Piwnica piwnicą, ale tłukli ją i mordowali! Sami widzicie! Że też kary boskiej na tych diabłów ni ma?

Dziwiły się jednak trochę, bo w Jaworówce miano Kokunichę za twardą i niebojaźliwą, a tu masz – parę miesięcy i popatrz jak ją przydusili!

-To gdzieście ciotka byli, że was tak męczyli?

A Kokunicha popatrzyła wyblakłymi oczami, usta jej się zaczęły trząść i powiedziała cichym głosem:

-W piekle byłam… w piekle!

A wtedy cisza zaległa izbę. Baby nic nie mówiły tylko z przestrachem patrzyły na leżącą.

-W piekle… odezwała się wreszcie Weronka Chodziaczka – Matko Przenajświętsza! W piekle była… w piekle!

I żegnała paroma szybkimi krzyżami na piersiach.

Zaraz też  zaczęły się rozchodzić, bo poczuły, jakby groza tego piekła wypełniła izbę.

A z Kokunichą nie było za dobrze, a nawet coraz gorzej i chociaż wypoczywała i nic nie musiała robić, to widać było, że gaśnie.

W chałupie marnie się już działo. Mieszkający z nią pasierb – Walek – obrabiał gospodarkę jak mógł, ale wiadomo, że bez baby kiepsko idzie. Za swoich dni, Kokunicha przy całej swojej złości i diablego języka, była gospodynią, że lepszej nie trzeba, ale … już nie teraz. Nie teraz.

Mijały dni i zaczął się paskudny czas przednówku, a z Kokunichą było coraz gorzej. Siedziała tylko w oknie i dumała. O czym? Bóg to raczył wiedzieć.

Siedziała i patrzyła na pokryty jeszcze śniegiem świat, na zmarnięte pola i niedaleki skraj lasu. I nie trwało to długo, bo tuż przed Wielkanocą, tak zaniemogła, że przestała już wychodzić spod swojej pierzyny.

Leżała coraz bledsza i słabsza, mało co jedząc i pijąc, aż któregoś dnia, a był to czwartek Wielkiego Tygodnia, zawołała do siebie Walka i kazała mu lecieć do domu „kociej wiary” z pokorną prośbą, żeby ten zaszedł do niej, bo ona ma mu coś ważnego do powiedzenia, że może zemrzeć, i że  nie ma już za wiele czasu.

Błoto było i ślisko, bo mimo tego, że wiosenne słońce połowy kwietnia dobrze już przygrzewało, to ziemia  nie zdążyła jeszcze obeschnąć.

Walek drałował co sił do promu, żeby jak najszybciej przeprawić się przez San i przez miasto dobiec do „kociej wiary”, a potem  zdążyć na  ostatni przewóz  z powrotem, bo jak się nie zdążyło, to trzeba było czekać do następnego dnia .

W taki, wczesnowiosenny  czas woda była wielka i sięgała nabrzeżnych urwisk. „Rzyka w brzygach” mówiono i  przewoźnicy odmawiali czasem kursu, bo chociaż z jednego brzegu na drugi  przerzucona była stalowa lina i prom miał jakie takie ubezpieczenie, to pomimo tego obawiano się  – całkiem słusznie – że silny prąd i wysoka fala może go porwać i unieść na zatracenie.

Z rzeką żartów nie było! Właśnie na wiosnę topniejące lody i śniegi wzbierały wody i San huczał groźnie, niebezpiecznie i zdawał się być podobny do dzikiego zwierza, który ryczy i szuka ofiary.

„Sun w brzygach” powtarzano bez przerwy i żegnano się trwożliwie, bo wiedziano, że jak jest „w brzygach” to może się przez te „brzygi” przelać i zalać pola, nabrzeżne łąki, a co najważniejsze  pobliskie gospodarstwa.

Walek szedł więc śpiesznie błotnistą drogą, od czasu do czasu wyciągając gumiaki z grząskiej mazi, a gdy wreszcie doszedł, okazało się, że na przystani nic się nie dzieje. Zastał paru chłopów, którzy dłuższy już czas czekali na przeprawę, ale jak na razie beznadziejnie.

Bolek Wrąć, który wraz ze szwagrem obsługiwali prom nie chciał płynąć.

-Ka ci pojede? Coby prom urwało? – tłumaczył zdenerwowanym chłopom.

-To nie widzisz, co rzyka w brzygach? – powtarzał.

A chłopi nawet się za bardzo nie szarpali, bo gołym okiem było widać, że przeprawa jest niemożliwa. Nawet teraz, gdy prom stał przycumowany do brzegu, woda szarpała nim jak małą łódeczką, a przecież to był prom, który spokojnie brał cztery pełne wozy i ze dwudziestu ludzi.

Wracał więc Walek do chałupy tą samą błotnistą drogą co przyszedł, ale szedł wolniej, bo nie wiedział co umierającej macosze powiedzieć. Wiedział, że nic nie może zrobić, bo rzeki nie przeleci, a innej przeprawy niż prom nie było.

Co prawda, w pogodny, letni czas oprócz promu był jeszcze przewóz  krypą, którą Martynowski przewoził ludzi z jednego brzegu na drugi, ale teraz – przy takiej wodzie – nie można było nawet o tym marzyć.

Zaraz po powrocie do chałupy zorientował się jednak, że co by nie zrobił to i tak było już za późno. Kokunicha ciężko oddychała i widać było, że nie doczeka wieczoru.  Zwróciła na niego pytający wzrok, a gdy powiedział, że prom nie jedzie, bo duża woda, i że trzeba czekać następnego dnia, łzy jej popłynęły po policzkach, zaczęła coś chrapliwie mówić i odwróciła głowę.  Walek nie wiedział co robić, więc pobiegł po Hankę Kulikową.

Zebrało się parę kobiet, ale co można było zrobić? Poprawić poduszkę? Podać kubek wody?

A Kokunicha zebrała jakoś resztkę sił, która się gdzieś w niej kołatała i cicho zaczęła mówić tak jakby ciągnęła jakąś wcześniej rozpoczętą opowieść:

– Posłał po mnie konie… Tyli świat drogi! A ja go złością karmiłam i ludzi na niego szczułam… Gdzie taki drugi człowiek?! Jeszcze mi siennik do wozu dał… I kożuch, żebym zaś w drodze nie zmarzła.

Zacięła się odrobinę, ale po chwili mówiła dalej:

-Myślałam, że wzieny mnie za moją Józkę, że złość na mnie miały za tamto, com ją za młodu poniewierała, ale to nie za to. I to nie Józka mnie mordowała… Nie ona. A te zbóje cygarami mnie parzyły i włosy mi z głowy darli…

Ona przyszła i przykazała im co by mnie ostawili i dobrej kawy dała, a potem mówiła, że to nie za tamto i ona nijakiej złości ni ma.

-Gadała, że trzymają mnie za co inne… że uny wiedzą o jakimś napadzie na kumunistów, i że chłopakom, co tam jakisik dwóch milicjantów zabiły, ja jeść dawała i spali u mnie…Może tak i było… A czy kto wiedział? Chłopaki z lasu były, ale przecie nasze, mojego męża nieboszczyka bratanki. To miała ja im jeść nie dać? Dałam. I spali w stajni. A czy ja wiedziała, kogo uny zabijały, albo jakie napady robiły?

Widać było, że mówienie ją męczy i że śmierć już nad nią stoi i tylko czeka.

-Józka gadała – ciągnęła coraz cichszym głosem – że on prosił za mną, co by mnie puściły, no ale coś tam było i una nie mogła i tyla czasu zeszło, aż jakaś wielga osoba kazała puścić… Bogu dziękować! Tak i mogę zemrzeć w chałupie, w łóżku, a nie tam… I ja chciała mu podziękować i o wybaczenie prosić, ale prom tera nie idzie i przeprawy ni ma…

-I nie zobaczę już Wiktora…dodała cicho i zakryła rękami twarz.

-A Józka to mi nawet dobrej kawy dała – powtórzyła trochę bez związku.

Zamilkła. Cisza była. Walek stał koło pieca. Hanka przysiadła na łóżku i wzięła Kokunichę za rękę. Inne poklękały na ziemi i zaczęły jękliwie śpiewać, bo wszyscy czuli, że to już ostatnie chwile i niedługo już Kokunisze na świecie.

„Przebacz mnie przy śmierci, błagam umierając, Dozwól jak najprędzej ujrzeć Ciebie w raju. Jeśli męka czyśćca mnie i nie ominie,

Lecz obcować z Tobą nadzieja nie ginie.”

Ciemno się już robiło. Ktoś przyniósł gromnicę i postawił wedle łóżka. Jej płomień migotał i rzucał tańczące po ścianach cienie. Kobiety ciągle śpiewały, ale trochę ciszej, bo powaga śmierci nie lubi hałasu. Walek zdjął czapkę i ukląkł koło pieca, a Kokunicha oddychała coraz ciszej.

I nagle chłód powiał, gromnica silniej załopotała płomieniem i zdawało się, że drzwi skrzypnęły i ktoś obcy, niewidzialny wszedł do izby.  Wtedy też, jakby na czyjeś wezwanie, Kokunicha nagle usiadła wyprostowana na łóżku!