Pruszyński: Wojna, cz. I

Na lato 1939 r pojechaliśmy do Rohoźnicy, majątku Dziadków dziś na Białorusi a w sierpniu zaczęto poważnie mówić o wojnie z Niemcami i poczynać przygotowania. Polegały one na oklejaniu okien na krzyż paskami papieru, gdyby w okolicy spadły bomby, to by szyby nie wyleciały. Mama pojechała do Wołkowyska i przywiozła sporo bawełnianej grubego materiału, z czego zrobiła nam ciepłe koszule nocne, które przetrwały całą wojnę.

Po rozpoczęciu wojny nic się nie zmieniło, a tylko Mama uczyła mnie, że nazywam się Aleksander von Pruszyński, co miało oznaczać, że jestem szlachcicem i  powinni Niemcy mieć do mnie jakiś respekt.

Gdy dotarła do nas wiadomość o napaści Sowietów, to szybko spakowaliśmy się i kilkoma wozami ruszyliśmy w na północ w kierunku Litwy, ale ci  odcięli nam drogę. Zawróciliśmy do Rohoźnicy gdzie potem oni zawitali. Pamiętam jak poszedłem pod stajnie gdzie brali konie.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

25 września nagle przyjechał swą dwukółką proboszcz. Uprzedził Dziadka, że przyjdą zaraz czerwoni milicjanci go aresztować i prosił go, by z nim odjechał, ale on odmówił.

Gdy przyszli milicjanci, dał się aresztować, choć miał pistolet i mógł ich jak kaczki wystrzelać. Zawieźli go potem do odległej o 15 km Zelwy gdzie zrobili parodie sądu i wraz z lokalnym księdzem, zawiadowcą stacji, aptekarzem i popem rozstrzelali. Ktoś, kto woził mleko do miasteczka zabrał ich ciała i wrzucił do lejów po niemieckiej bombie w lesie z 3 km od Zelwy.

Dodam, że komunistyczne białoruskie bandy mordowały zasadniczo tylko mężczyzn, a ukraińskie bandy całe polskie rodziny

Po aresztowaniu Dziadka Mama kazała naszej wychowawczyni pannie Kurze i swej najmłodszej siostrze Basie iść w kierunku Warszawy.

Po paru dniach przyszli sowieci zabrali nam całe zastawy srebrne i zainstalowali się w pałacu komunistyczni milicjanci, którzy lubili śpiewać, ku memu utrapieniu, parodie polskiego hymnu narodowego – Jeszcze Polska nie zginęła:

Jeszcze Polska nie zginęła, póki kura w garnku.

Jak się kura ugotuje, zjemy po kawałku.

Potem Babcie, przeniosła się do nas do oficyny, a z niej nas znów wyrzucono i zamieszaliśmy w jakiejś chacie we wsi.

Gdy zaczęły się wykopki kartofli, Babcia zaproponowała, by kobiety z sąsiednich chałup poszły je kopać, a ona dla wszystkich zrobi obiad, a kobiety nie mogły się nadziwić, jak „dziedziczka”, czyli właścicielka majątku, potrafi smacznie gotować, a przecież nie gotowała, bo miała kucharkę.

Aleksander Pruszyński