Od pojawienia się wojsk rosyjskich na granicy z Ukrainą minęły prawie dwa miesiące. Jednak już wyraźnie widać, że ani w tym roku, ani w przyszłym nie będzie szeroko zapowiadanej rosyjskiej agresji na Ukrainę. Również nie będzie militarnej próby odzyskania kontroli Kijowa nad zbuntowanymi republikami, Doniecką i Ługańską. Taka próba teoretycznie mogła być pretekstem dla pojawienia się na obszarze Ukrainy wojsk rosyjskich, w ramach pomocy obrońcom zbuntowanych republik.

        Niedawnym sygnałem dla Ukrainy do powstrzymania się od działań wojskowych było oświadczenie państw zachodnich, że w razie konfliktu zbrojnego Ukraina nie uzyska wsparcia wojskowego ze stron państw NATO, ponieważ nie jest członkiem tego paktu. Zarówno Antony Blinken, sekretarz stanu Stanów Zjednoczonych, jak i Jens Stoltenberg, szef NATO oficjalnie poinformowali o tym, że w przypadku rosyjskiej agresji Kijów może liczyć wyłącznie na nadzwyczajnie ostre sankcje skierowane przeciwko Moskwie. Bez wojskowej pomocy ze strony NATO Ukraina szybko by wojnę przegrała.

        Ponieważ gorący konflikt został zażegnany, można na spokojnie przedstawić teoretyczne spekulacje na możliwy przebieg niedoszłej rozgrywki. Mogły w nim wziąć udział trzy podmioty, Ukraina, państwa NATO i Rosja. Przy czym zaangażowanie członków paktu wojskowego byłoby bardzo zróżnicowane, od zerowego do udziału w pełnym wymiarze.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Przygotowanie do konfliktu ze strony NATO, które rzucały się w oczy, to przebazowanie do Europy Wschodnie samolotów wojskowych F-15, których zadaniem jest przenoszenie rakiet typu Tomahawk. Do Europy również przyleciały bombowce amerykańskie przeznaczone do przenoszenia rakiet typu Tomahawk. Tego typu rakiety mogą być uzbrojone w ładunki jądrowe, ale jest oczywiste, że pomysł na tego typu ładunki nie przyszedłby politykom czy wojskowym do głowy.

        Rosja czyniła przygotowania na swój sposób. W pierwszej kolejności zaobserwowano, że wszystkie rosyjskie okręty podwodne o napędzie atomowym opuściły porty i ukryły się w morzu na dużych głębokościach. W dalszej kolejności następowały akty dające „dużo” do myślenia. Rosyjska rakieta zestrzeliła starego sputnika, jeszcze z czasów ZSRR. Był to sygnał, że rosyjskie wojsko jest w stanie zestrzelić amerykańskie satelity, które przeciętnym zjadaczom chleba zapewniają usługę w postaci nawigacji GPS, a amerykańskim rakietom możliwość precyzyjnego trafiania w wyznaczone cele. Brak GPS-u w pewnym sensie oślepiłby część rakiet przeciwnika.

        Najbardziej rzucającym się elementem rosyjskich przygotowań była postępująca koncentracja wojsk przy granicy z Ukrainą. Była czyniona w sposób demonstracyjny, bez śladów maskowania. Ze zdjęć satelitarnych zamieszczanych w Internecie przeciętny zjadacz chleba mógł policzyć liczbę zgromadzonych helikopterów, samolotów wojskowych, czołgów, jednostek artylerii, a na podstawie liczby samochodów przeznaczonych do transportu ludzi oraz liczby namiotów, liczbę skoncentrowanych żołnierzy. Liczbę żołnierzy nad granicą szacowano na 90 tys. do 110 tys. Podobno w styczniu lub lutym przyszłego roku ich liczebność miała się zwiększyć do 170 tysięcy.

        Równie łatwo można było rozpoznać i nasz „udział” w przygotowaniach. Prezes rządzącej partii, oficjalnie ogłosił stan wojny hybrydowej na granicy z Białorusią, i zapowiedział powiększenie naszej armii do 300 tysięcy żołnierzy. Przez nasze i światowe media przelała się niespotykana fala histerii i dramatycznych relacji z granicy. Od momentu ogłoszenia wojny hybrydowej rosła w oczach liczba imigrantów chcących nielegalnie przekroczyć granicę, aby w kulminacyjnym momencie osiągnąć wartość ok. 3- 4 tysięcy. Pomimo faktu, że duża część potencjalnych imigrantów to były kobiety i dzieci, na terenie przygranicznym z Białorusią rozmieszczono cztery polskie dywizje zmechanizowane, standardowo wyposażonew czołgi, artylerię i rakiety. Przez Internet przemknęły krótkie filmy pokazujące transporty przez nasz kraj ciężkiej artylerii amerykańskiej oraz słowackiej, podobno zmierzające na manewry w okolice Orzysza. Czyli w okolice, gdzie od dłuższego czasu przebywają dwie amerykańskie brygady ciężkich czołgów.

        Informacje o ukrytych w lasach mazurskich ciężkich czołgach niemieckich raczej należy włożyć między bajki. Najprawdopodobniej była to celowa dezinformacja mająca zmylić potencjalnego przeciwnika. Podobnie jak wiele innych dezinformacji takich jak ta informująca o dacie rozpoczęcia rosyjskiej agresji zbrojnej na Ukrainę, w styczniu lub na początku lutego 2022 roku.

        Dzisiaj można spekulować o możliwych scenariuszach niedoszłego konfliktu. Armia ukraińska, zapewniona o politycznym i wojskowym wsparciu państw NATO, mogłaby zaatakować zbrojnie dwie enklawy będące częściami Ukrainy, które wypowiedziały posłuszeństwo rządowi w Kijowie. Jest na tyle silna, że bez problemu przerwałaby obronę Donbasu.

        Według pierwszego scenariusza, wojska rosyjskie wkroczyłyby na teren Donbasu w celu wsparcia obrońców.

        Według innego scenariusza, silniejsza amia rosyjska, zamiast pomagać obrońcom Donbasu powtórzyłaby manewr, jaki wykonała w 1943 roku pod Stalingradem. Otoczyłaby wojska ukraińskie będące już w Donbasie, tworząc tzw. kocioł. W przypadku obu scenariuszy, wojska rosyjskie, wkraczając bezprawnie na terytorium suwerennego państwa, stałyby się usprawiedliwionym celem ataków rakietowych państw NATO. Wojska lądowe zachodnich sojuszników na pewno nie wzięłyby udziału w walkach, więc wynik rozgrywki nie byłby łatwy do przewidzenia.

        Gdyby działania zbrojne przebiegały według przedstawionego scenariusza, niezależnie od tego, kto „wygrałby w polu”, największym przegranym okazałaby się Rosja. Wprowadzając wojska na obszar innego, suwerennego państwa skazałaby się na wieloletnie potępienie, sankcje i wykluczenie ze społeczności światowej.

        Wielkim „wygranym” okazałaby się Ukraina. Jako państwo walczące z agresorem, uzyskałaby wsparcie prawie całej światowej społeczności i najprawdopodobniej zostałaby wynagrodzona szybkim przyjęciem do NATO oraz Unii Europejskiej.

        Pozostaje odpowiedzieć na możliwą przyczynę niespodziewanego wycofania poparcia wojskowego dla Ukrainy przez pakt NATO. Prawdopodobne dowódcy amerykańscy zorientowali się w tym, że rosyjska koncentracja „inwazyjnych” wojsk na granicy z Ukrainą to blef, kosztowny, ale tylko element wojny dezinformacyjnej.

        Pomimo przerwania obrony Donbasu przez wojska ukraińskie ani jeden żołnierz rosyjski nie wszedłby na terytorium Ukrainy. NATO nie miałoby, kogo i co atakować swoimi rakietami, ponieważ atak rakietowy na cele położone na terytorium Rosji nie wchodzi w rachubę. Za to pojawiłoby się niebezpieczeństwo rosyjskich ataków rakietowych na stanowiska dowodzenia armii ukraińskiej, czy inne strategiczne cele.

        Również wojska Białorusi nie wysłałyby ani jednego żołnierza na teren Ukrainy, przez co „użycie” wojsk NATO skoncentrowanych na północy Polski przeciwko Białorusi, byłoby bezpodstawne. Bardzo prawdopodobne, że koncentracja wojsk NATO przy granicy z Białorusią miała na celu powstrzymanie białoruskich wojsk od udziału w możliwym konflikcie.

        Po oszacowaniu możliwych zysków i strat zbrojnego konfliktu, USA i Rosja postanowiły kontynuować „grę” przy „zielonym stoliku”.

        Co mogło skłonić zwaśnione strony do rozpoczęcia rozmów? Rosji zależy na poprawieniu relacji z Zachodem.

        W USA  do kongresu odbywają się, co dwa lata. Wybory do senatu odbywają się, co sześć lat i będą już w lecie przyszłego roku. Tymczasem inflacja w USA jest najwyższa od 40 lat i w listopadzie wyniosła 6.7%. W sektorze przemysłowym doszła, do 20%, ale są też obszary gospodarki, gdzie inflacja sięgnęła 40%. Z takimi fatalnymi „wynikami w gospodarce” rządzącym demokratom trudno będzie liczyć na sukces w wyborach do senatu. Złagodzenie napięcia w stosunkach międzynarodowych może ułatwić prezydentowi Bidenowi skoncentrowanie się na problemach wewnętrznych.

        Rozmowy pomiędzy Rosją i USA nie są czymś nowym. Odbywały się i w czasach zimnej wojny. Te najważniejsze odbyły się w latach siedemdziesiątych, w których zagwarantowano sobie nieużywanie broni jądrowej przeciwko sobie, oraz stworzono system zapobiegający przypadkowemu wybuchowi wojny. A w 1987 roku, w Waszyngtonie podpisano traktat, wtedy jeszcze ze Związkiem Radzieckim, o całkowitej likwidacji pocisków rakietowych średniego zasięgu. Ten traktat zdjął z Europy widmo wojny jądrowej. Również dzisiaj Rosja próbuje przedstawiać się, jako państwo, które nie chce wojny, a jedynie chce zabezpieczyć swoje bezpieczeństwo.

        Najbardziej spektakularnym wydarzeniem po kilkumiesięcznym prężeniu muskułów była kilkugodzinna rozmowa prezydenta Bidena z prezydentem Putinem. Ten drugi nad wyraz szybko skontaktował się z Narendranem Modi, premierem Indii, a następnie z Xi Jinping, prezydentem Chin.

        Wszystkie trzy rozmowy były wielogodzinne. Nie znamy treści tych rozmów. Prawdopodobnie ich tematem mogła być Ukraina, ale nie był to główny temat. Można się domyślić, że rozmowy mogą mieć na celu pokojowe uregulowaniem napiętych relacji pomiędzy najważniejszymi państwami na światowej arenie. Nie umknęła uwadze obserwatorów wypowiedź premiera Chin,  w której po raz pierwszy w historii Pekin stanął oficjalnie po stronie Rosji w jej sporze z NATO.

         Powstrzymanie się od wojennych działań obecnie, nie oznacza, że wojna już nie wybuchnie w przyszłości. Taki wniosek można wysnuć po krytycznej wypowiedzi prezydenta Rosji na temat planów rozszerzenia NATO dalej na wschód. Prezydentowi Putinowi, bez wymieniania nazwy państw, najprawdopodobniej chodziło o byłe republiki radzieckie, Ukrainę, Gruzję i Mołdawię. Obecnie nie bardzo wiadomo, jak powinno się interpretować wypowiedź prezydenta Putina. Czy jako prośbę, czy też, jako groźbę skierowaną do Zachodu?

        Dodatkowo sprawę komplikuje przemilczany przez lata fakt, przypomniany ostatnio przez Kreml i którego prawdziwość nie podważają Stany Zjednoczone.

        Podobno w 1997 roku, USA ustnie obiecały Moskwie, że NATO nie będzie rozszerzane na państwa takie jak Bułgaria, Rumunia i Polska czy byłe republiki sowiecki. Byłe państwa socjalistyczne oraz państwa bałtyckie uważają, że przyjęcie do NATO zagwarantowało im bezpieczeństwo od strony agresywnej Rosji. Tymczasem Rosja zaczyna formułować tezę, że rozszerzenie na wschód zwiększyło zagrożenie jej ze strony NATO, ponieważ potencjał wojskowy Zachodu został zbliżony do jej terytorium. Putin oświadczył, że rozmieszczenie natowskich rakiet na Ukrainie spowodowałoby, że czas ich lotu do Moskwy byłby w granicach od 7 do 10 minut.

        Niby „pokojową” atmosferę po „spotkaniu” prezydenta Putina i prezydenta Bidena zepsuł sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg, sprzeciwiając się idei zorganizowania konferencji z Rosją dotyczącej sfer wpływów. Uznał, że “pomysł zorganizowania takiej konferencji, na której ponownie dyskutowano by o strefach wpływów, w ramach których wielkie mocarstwa mogłyby kontrolować to, co mogą lub nie mogą robić ich sąsiedzi, byłby dla wszystkich mniejszych państw krokiem wstecz”.

        Wydaje się, że kluczowe znaczenie dla światowej polityki w nadchodzących dniach będzie miała odpowiedź administracji Stanów Zjednoczonych na zgłoszone rosyjskie pretensje, oraz na krytyczne uwagi sekretarza NATO.

Mikołaj Kisielewicz