Jak już z tego covidu tak trochę wydobrzałam, na tyle, że mogłam nie tylko czytać, ale i siadłam do komputera, i zaczęłam odpisywać na zaległą korespondencję, zaświeciło za oknem słońce i rozjaśniło buro zimowy ogród. Nawet zieleń zimozielonych krzaków i choin była jakaś taka stonowana na buro. I nagle w tym rozświetleniu promieniami słonecznymi, tuż pod oknem na samosiejce dzikiej wiśni pojawiła się para ptaszków.

        Wesołych.

       Tak sobie świergotały, że nawet za zamkniętym oknem było słychać, tak przeskakiwały z gałązki na gałązkę, że i mnie raźniej się zrobiło w schorowanym jestestwie. Tak jakby promyk słońca przeszył mój ciągle zamglony covidem umysł, a dusza westchnęła z radosną ulgą. Tak, to niewątpliwy koniec jednego. Zaczynamy inne.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Wyciągnęłam lornetkę, żeby bliżej się przyjrzeć parze wesołków. Jakież to dziwne ptaki! Niby wróble, ale większe. Niby wróble, ale jakieś takie podkolorowane. Sparrow (wróble po naszemu), nie sparrow, wróble, nie wróble – obojętnie jak je zwał, przyjemnie było je podglądać. Komputer mam przy oknie, i często jak tracę natchnienie do pisania, albo gubię wątek, to spojrzenie na głęboki ogród dodaje mi weny i sił. To wielkie szczęście, żeby w środku wielkiego miasta mieć takie przyjemności. Długa lota – mówi moja siostra; ciągnie po nogach, narzeka córka, która czasem siada za moim komputerem. Fakt. Komputer przy oknie, widok ładny, ale zimą ciągnie. Ogród długi, a ile z nim roboty! Ale wiecie co?

        Nie można mieć wszystkiego, więc należy się cieszyć z tego co się ma. Przy komputerze mam taką lunetę, przez którą podglądam ptaszki, i różne inne zwierzątka. Wiewiórek jest od groma. Do niedawna były szopy pracze (racoons), ale je wirusowa choroba mózgu (distemper) zmiotła z mojej okolicy.  Kiedyś były wrony i jaskółki amerykańskie (blue jays), ale je zdziesiątkował black Nile virus. Blue jaye powoli wracają, wrony są rzadkością. I my z virusem covida. Czy czeka nas także redukcja gatunkowa?

        Odpędzając posępne myśli próbowałam oznaczyć przy pomocy różnych przewodników moje wróble. I za nic mi to nie wychodziło. Żadne przewodniki, ani książkowe, ani on line (polecam witrynę ‘all about birds’) mi nie pomogły. Zadzwoniłam do rodzinnego ornitologa. Posłałam zdjęcia z komórki. I dowiedziałam się. To są wróble amerykańskie, które są nieco inne niż te, które znamy z Polski. Są nieco większe i upierzenie mają bardziej wyraziste, często z zaczerwienieniem na główce. Tak, tak, to jeden z moich ptaszków był taki rdzawy na główce.  Poza tym wysłuchałam ile to gatunków i rodzajów wróbli jest w Europie, ile w Ameryce Północnej, i wiele innych. Takie dobrodziejstwo inwentarza, tak zwany ‘package deal’. Chcesz dowiedzieć się co to za ptaszek, ale w zamian za odpowiedź, musisz wysłuchać wykładu o wróblach.  Ale wiem!  Moje wróbelki poskakały i frrrr! Odleciały. Pewnie wrócą niedługo zakładać gniazdo, bo w tym krzaku często są gniazda kosów, drozdów i wróbelków.  A na razie muszę skontaktować się z moim arborystą od drzew, żeby zrobił inspekcję drzew zanim ptaki się w nich zagnieżdżą. Pewne prace w drzewostanie muszą być zrobione pod koniec zimy, albo pod koniec lata, aby nie zakłócić delikatnej równowagi przyrody w moim wielkomiejskim ogrodzie. Szkoda tylko, że covid zakłócił moją równowagę. To już trzeci tydzień, a ja dalej nie w sosie.

        MichalinkaToronto@gmail.com