Wybory do Parlamentu Europejskiego, jakie odbyły się w Polsce w ostatnią niedzielę maja („ta ostatnia niedziela, więc nie żałuj jej dla mnie…”) są rodzajem rozpoznania walką przed jesiennymi wyborami do tubylczego Sejmu i Senatu.

Parlament Europejski, wbrew swej nazwie, nie jest parlamentem w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, to znaczy – nie jest organem władzy ustawodawczej. Tak naprawdę, to nie jest żadnym organem władzy, bo pierwotnie był pomyślany jako „organ opiniodawczy”, czyli taki demokratyczny kwiatek do unijnego kożucha, ale dla powagi dodano mu kompetencje w postaci możliwości odrzucenia w całości albo  przyjęcia w całości unijnego budżetu i możliwości odrzucenia albo zaakceptowania składu Komisji Europejskiej in corpore.

Poza tym posłowie do PE mogą wygłaszać dwuminutowe, gniewne przemówienia i uchwalać rezolucje, nawet przeciwko trzęsieniom ziemi lub lodowcom.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Prawdziwe w tym wszystkim są tylko pieniądze, dzięki czemu poseł, nawet po jednej kadencji, jest ustawiony na resztę życia. Dlatego też większość partii rozpartych w poszczególnych krajach UE w centrum politycznej sceny, traktuje PE jako rodzaj politycznej emerytury. W Polsce też – o czym świadczą kandydatury posłów zarówno z PiS, jak i Frontu Jedności Narodu,  skupiającego PZPR, ZSL i Sicherheitsdienst Polen (SD) z satelitami w rodzaju epigonów Nowoczesnej, będącej następczynią Ruchu Palikota i poprzedniczką „Wiosny” – partii najsłynniejszego sodomity w Polsce, czyli pana Ryszarda Biedronia.

Parlamentrzystą europejskim z Koalicji został m.in. Włodzimierz Cimoszewicz, Leszek Miller i  Marek Belka, a w obozie przeciwnym – pan Jacek Saryusz-Wolski, który też z PZPR-owskiego komina wygartywał. Można by zatem powiedzieć, że beneficjentem tych wyborów została PZPR, gdyby nie to, że do Parlamentu Europejskiego Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński zesłał sporą część ekipy „dobrej zmiany”. Oznacza to, że jeśli wybrańcy nie zrezygnują  z mandatów na rzecz uprzednio upatrzonych kandydatów, nastąpi kolejna rekonstrukcja rządu, a na podstawie personaliów można będzie dedukować, w jakim kierunku będzie on popychał nasz nieszczęśliwy kraj.

PiS uzyskało najlepszy wynik, w postaci 45,38 procent głosów. Obóz zdrady i zaprzaństwa uzyskał 38,47 procent, „Wiosna” Roberta Biedronia – 6,06 procent.  Konfederacja z wynikiem 4,55 procent nie przekroczyła progu, podobnie jak Kukiz 15, który dostał tylko 3,69 procent, a „Razem” pana Zandberga – 1,24 proc. Jeśli jednak obóz zdrady i zaprzaństwa  jeszcze bardziej się skonsoliduje, to znaczy – wchłonie „Wiosnę” i „Razem”, to może uzyskać wynik lepszy od obecnego rezultatu PiS, bo 45,77 procent. PiS w tej sytuacji będzie bezlitośnie zwalczało Konfederację, a zwłaszcza – Ruch Narodowy, który zwraca się do elektoratu pogranicznego. Już teraz telewizyjni funkcjonariusze zdemaskowali Konfederację jako „ruskich agentów” – co na jesieni zapowiada prawdziwą jatkę. Chodzą słuchy, że już teraz do walki zostały włączone „służby”, a skoro tak, to kto wie, czy jesienią nie dostaną zadania, również w zakresie „mokrej roboty”.

Kukiz 15 istnieje, jak sądzę, już tylko siłą inercji, bo przez ostatnie 4 lata nie potrafił na falę „antysystemowości”, która wepchnęła go do Sejmu, nałożyć żadnego sensownego programu, ani nawet czegoś powiedzieć. Może zatem podzielić los Akcji Wyborczej „Solidarność”, która okazała się formacją jednorazowego użytku.

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na  jeszcze jeden wątek.  Otóż zarówno rząd obozu zdrady i zaprzaństwa, jak i obecny rząd „dobrej zmiany” przyznały kilkadziesiąt tysięcy polskich paszportów Izraelitom. Pan prezydent Lech Kaczyński osobiście wręczył polskie paszporty potomstwu stalinowskiego zbrodniarza Oskara Szyi Karlinera. Jest oczywiste, że jeśli ci świeżo upieczeni obywatele polscy wzięli udział w głosowaniu, to raczej poparli PiS, ze zrozumieniem puszczając mimo uszu tromtadrackie deklaracje Naczelnika Państwa, że nie odda im ani guzika.

Na ten trop naprowadza nas deklaracja Forum Żydów Polskich, które zwróciło uwagę, że antysemityzm „nie popłaca”, natomiast popłaca „łagodny filosemityzm”. Skoro tedy „łagodny filosemityzm” zapewnił PiS-owi  najlepszy wynik, to jest prawie pewne, że już wkrótce ten filosemityzm rozgorzeje pełnym blaskiem serca gorejącego. Przybierze to postać szkalowania właśnie Konfederacji, o ile oczywiście przetrwa ona w tych warunkach aż do jesieni.


Dodatkową poszlaką, że na nią właśnie wskazuje nieubłagany palec, jest dowcip Naszego Najnowszego Przyjaciela, pana sierżanta sztabowego Jonatana Danielsa, który zażartował (Jak wam się żyje – zażartował towarzysz Chruszczow.  Znakomicie – zażartowali kołchoźnicy), że Konfederacja uzyskała 4,47 procent. Kropkę nad „i” postawił pobożny wicepremier Jarosław Gowin, któtremu jacyś święci pańscy – no bo któż by inny? – podszepnęli, że politycy Konfederacji będą smażyć się w piekle politycznym z powodu swojego antysemityzmusa.

Widać wyraźnie, że w obozie „dobrej zmiany” zapanowało przekonanie,  że łagodny filosemityzm stanowi przepustkę do politycznego nieba, a stąd już blisko do „judeochrześcijaństwa”, którego znamiona widziałem w katedrze w Essen, gdzie naprzeciw głównego ołtarza wystawiono okazałą menorę, której nie powstydziłaby się nawet świątynia zbudowana przez Heroda.

Nawiasem mówiąc, właśnie w Niemczech dowiedziałem się o pewnym przejawie filosemityzmu łagodnego, który stopniowo będzie rozgrzewał się aż do białości. Otóż będzie to „ofensywa dyplomatyczna”, której celem będzie „przekonanie” amerykańskiego sekretarza stanu, by w jesiennym raporcie dla Kongresu Polskę pochwalił i zwolnił od obowiązku zaspokojenia żydowskich roszczeń.

Obawiam się,  że ta „ofensywa” pana Pompeo nie przekona i zakończy się ona tak samo, jak nowelizacja ustawy o IPN – i o to właśnie chodzi, bo wtedy Naczelnik Państwa, który wie, że jego władza wisi na cieniutkiej nitce amerykańskiego poparcia, powie swoim wyznawcom: walczyliśmy jak lwy, ale trudno – trzeba Żydom zapłacić haracz, bo inaczej nie będziemy mogli sfinansować Fortu Trump i w ogóle.

Jestem pewien, że znaczna część wyznawców, a może nawet wszyscy w to uwierzą, tak samo, jak uwierzyli, że pan prezydent Lech Kaczyński „musiał” ratyfikować traktat lizboński, bo w przeciwnym razie zostałby przełożony przez kolano i dostałby strasznie dużo klapsów.

Ostatnie wybory pokazały, że w Polsce umacnia się system dwupartyjny, a scena polityczna została zdominowana przez dwa ugrupowania socjalistyczne, które pięknie różnią się między sobą tym, że jedno, to znaczy – obóz zdrady i zaprzaństwa – jest bezbożne i po staremu „gryzie proboszcza”, może nie aż tak zażarcie, jak pan Biedroń, niemniej jednak, podczas gdy drugie – to znaczy – obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm – jest pobożne i do proboszcza się łasi.

Jest to całkowicie zgodne z linią polityczną UE, która oficjalnie zadeklarowała, że będzie zwalczała „ekstremizm” i „populizm”, a więc wszelkich konkurentów partii establishmentu – również przy pomocy bezpieczniaków.

W ten sposób IV Rzesza stopniowo ujawnia swoje faszystowskie oblicze, bo socjalizm – wszystko jedno: internacjonalnym czy narodowy – musi być wszędzie taki sam.

Stanisław Michalkiewicz