Nie chwal dnia przed zachodem słońca. Nie chwal prezydenta Dudy na wszelki wypadek. Nigdy.

W czym rzecz?

W tym, że ewentualne pojawienie się w Yad Vashem pana prezydenta Dudy Andrzeja, a następnie jego milczenie, co prawda wymuszone, wszelako z wiedzą o fakcie wymuszenia zarezerwowaną dla nielicznych, z pewnością autoryzowałoby bzdurzenia Putina. Który, nota bene, mógłby wówczas powiedzieć to i owo znacznie ostrzej, niż ostatecznie powiedział. Mógł też, kto wie, przemówić brutalniej niż kiedykolwiek wcześniej wyrażał się o Polsce.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Tym razem prezydent Duda, nasz pan, czy tym razem lepiej: nasz pan prezydent, ominął pułapkę na zające. Co więcej, pojawiające się tu i tam pytania o nieobecność prezydenta państwa, którego miliony obywateli zniknęło w wyniku działań zbrodniarzy, umożliwiło udzielanie odpowiedzi „po naszej myśli”, a co ważniejsze: zgodnych z naszym interesem.

Ktoś powie: zwariowałem. Chwalę prezydenta Dudę? Trzymajcie go. Czy tam mnie. Zatem dosyć tego niedobrego. Koniec chwalenia. Czy tam chwalby. A mówię przez to również, że każda idea ma swoje konsekwencje.

Przykład: jeżeli za powód wybuchu II wojny światowej uznać (z rosyjska) pakt monachijski z 1938 roku, a za sprawców bezpośrednich Polaków, czy szerzej (z niemiecka) „bękarta traktatu wersalskiego”, czyli Polskę – zapytajcie pana Putina, pana Żyrynowskiego zapytajcie, pytajcie zaczadzonych putinadą rosyjskich „dziennikarzy” (rosyjskiej opinii publicznej nie pytajcie, rosyjska opinia publiczna nie różni się od dowolnej innej publicznej opinii: każda wyciera twarz ścierką medialnych przeinaczeń zwanych „koniecznymi uogólnieniami”). Jeśli więc uznać ideę, konsekwencje widać wyraźniej. One nie nadchodzą, one łapią nas za gardła i puścić nie chcą.

„Sytuacjo, sytuacjo!” – chciałoby się w tej sytuacji zakrzyknąć. Nie krzyczmy wszelako, raczej zauważmy milcząco, że dzieje się i dzieje, i tempa nabiera,  najwyraźniej nie zamierzając przestać. Zresztą powiedzmy to prozą: że dzieje się i tempa nabiera, i że przestać nie zamierza, dobrze to czy źle, licho jedno wie. Oraz profesor Hartman Jan oczywiście, ale ten jeden akurat pan profesor wie wszystko. A czego nie wie, zaraz weźmie i sobie wymyśli. Czy tam spod pazurka sobie wydłubie. I już wie. I już ze światem całym wiedzą swoją wydłubaną dzielić się chce, ze światem i z nami. A jakże. Kto wie, co gorsze. Uciekajcie, uciekajcie?

Przy czym to tylko uwaga na marginesie. Dziś albowiem pana profesora grillować nie będziemy. Nie ma takiej opcji. Nie w okolicach Dnia Transplantacji. Czy tam dnia kanibala, jak chcą niektórzy. Taki jeden co chciał, niczego nie owijał w bawełnę, gdy wyjaśniał o co z tą transplantacją chodzi tak naprawdę: „Dopaść człowieka przed czasem, o to toczy się ta ohydna gra. Złapać za gardło nieszczęśnika, w którego żyłach płynie jeszcze krew, odżywiając mózg i członki, ale który nie już zaprotestuje, gdy rzezak zacznie oprawiać mu narządy” („Trupojady”). Autor, autor, wołamy? Mniejsza z autorem.

Skoro jednak przy bawełnie jesteśmy, czy tam przy owijaniu, niczego we wspomnianą włókninę nie owijał także Piotr Mateusz Andrzej Cywiński, pan  właściciel Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu. Czy tam pan dyrektor sprawiający niekiedy wrażenie właściciela. Ten ci to nam, że posłużę się taką oto frazą, więc ten ci to nam pan, w okolicach Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu, ładnie pozawijał temat główny w sreberko pt. „politykom wstęp wzbroniony”. Czyli żadnych przemówień ze strony polityków, głów koronowanych, przywódców państw czy rządów, a tylko usta dwustu Ocalałych będą mówić. Symbolicznie, symbolicznie. „Oni będą przemawiać, a my, powojenni, będziemy ich słuchać” – jakoś tak to brzmiało.



Po mojemu: dla polityków światowych „wporzo” jest Yad Washem, zaś do Ocalałych należy Muzeum Auschwitz. Dla prezydenta państwa, które w ubiegłym wieku Niemcy do spółki z Rosjanami spopielili bezpowrotnie, mordując – na niespotykaną dotąd skalę i niespotykanymi wcześniej metodami – miliony, miliony jego obywateli, czyli dla prezydenta Dudy, została figa z makiem. Proszę bardzo, stań szanowny Andrzeju, o tutaj, w tym kącie, właśnie tak, ruki po szwam, i słuchaj, co mamy ci do powiedzenia. Co do was mówimy. Słuchaj nie brykając. Kto wie, może w nagrodę zaprosimy cię do Jerozolimy?

W kącie.

Słuchać.

Pozamiatane.

Co prawda to ostatnie, mianowicie zaproszenie do Jerozolimy, to nie Cywiński Piotr wyartykułował. Duży jest pan Cywiński, może nawet olbrzymi, ale nie aż taki, prawda, wielki. Taki wielki pan dyrektor jeszcze nie urósł. Na ręce naszego pana prezydenta, czy tam prezydenta, naszego pana, zaproszenie złożył prezydent Izraela. Przy okazji rosół nam dosolił i dopieprzył, całkiem nieproszony: „Chcemy dziś podać rękę narodowi polskiemu, byśmy wrócili na drogę ku budowaniu wspólnej przyszłości” – tak powiedział. Wszyscy słyszeli? Powrót na drogę budowania wspólnej przyszłości. Ergo: coraz lepiej, coraz jaśniej, coraz bezczelniej, coraz bardziej wprost. Wspólna przyszłość. Ho-ho, tak-tak. Więc.

Jest więc czego się czego? Nie ma się czego bać? Odpowiem odwołując się do klasyki, powszechnie znanym dialogiem.

– Babciu, boję się! Skąd u ciebie takie złe zęby? I duże, i takie ostre, i tak wiele?

– Ależ wnusiu, nie ma się czego bać…

– A gadaj zdrów, tylko krótko. Przejrzałam cię! Tutaj, panie leśniczy, prędko, tu chowa się ta gadzina!!!

Tak. To chyba byłoby dziś na tyle.

O koronawirusie z Wuhan będzie jeszcze okazji wiele, nie wyłączając krytyki dobrego samopoczucia wiceministra od zdrowia Polek i Polaków (wirus? Owszem, lecz polski system ochrony zdrowia jest przygotowany – dobre sobie!), podobnie o praworządności i relacjach z Komisją Europejską (tylko niektóre wojny zaczynają się, kiedy bardzo tego chcesz, ale żadna wojna nie skończy się dlatego, że bardzo o to prosisz – Machiavelli), podobnie o sondażach nie dających szans kandydatowi Konfederacji na prezydenta Rzeczypospolitej (uwaga, uwaga: sondaże nie opisują rzeczywistości, sondaże mają rzeczywistość kreować). Kończymy?

A nie, prawda, jeszcze pan od spraw obywatelskich. Znaczy, Bodnar Piotr Adam. Prawnik, niegdysiejszy wiceszef Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, a zaraz potem, to jest od 2015 roku, nadwiślański rzecznik praw obywatelskich. Przy okazji, i proszę to sobie tylko wyobrazić, doktor habilitowany nauk prawnych. O matko moja. Ten to dopiero wykwitł. Czy tam zakwitł. Niczym Bałtyk latem. Sinicą, można powiedzieć. Na obu policzkach. Zakwitnąwszy zaś, zawarczał był groźniej od psa Cywila: żądanie zwolnienia dziecka z lekcji tak zwanego „wychowania antydyskryminacyjnego”, wykracza poza granice uprawnień rodziców.

Pan Bodnar nie ogarnia: dowolne wskazanie powoduje, że nie wskazane cierpi. Łagodniej: każde wskazanie zakreśla jednocześnie obszar wykluczenia. Oczywistość powyższego spostrzeżenia skutecznie przełamuje jedynie tak zwana „dialektyka mądrości etapu”. Ale jak utrzymują ludzie przyzwoici, a przy tym bogaci w wiedzę i doświadczenie, wśród rozsądnych człowiekowatych głupców nie znajdziesz nawet na lekarstwo. Czy jakoś podobnie. Dlatego wykwity pana rzecznika podsumuję tymi słowami: panie Bodnar, pan jesteś propagandzista oszukanych idei. A idźże pan, gdzie tam pan sobie chcesz, ale do nas pan nie wracaj. I kandelabr w końcu znajdzie się na pana, i psy trzy. Prawda że tak, mister Pasikowski? Więc.

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem:

widnokregi@op.pl