Wtedy też, zza pleców żałobników wysunął się Tadzio, czy może raczej pułkownik Tadeusz Pieńko i zaczął mówić. Tadzio brał udział w ceremonii  od samego początku, ale stał z tyłu kościoła, prawie w kruchcie. Był, jak zawsze spokojny, chociaż śmierć przyjaciela, niemal na jego rękach, wstrząsnęła nim. Nie mógł się uwolnić od widoku Witka osuwającego się na hotelowy fotel, od jego ledwo dostrzegalnego uśmiechu i tej nonsensownej,  żartobliwej prośby o duży winiak.

Tadzio umiał docenić zimną krew i pewną nonszalancję wobec śmierci. W swoim życiu widział niezliczoną ilość umierających. Najpierw w czasie przeprowadzanych egzekucji na gestapowcach i konfidentach,  potem w czasie wojny, na froncie, a jeszcze później podczas pracy w bezpiece. Widział niewyobrażalne dramaty tych, którzy stawali oko w oko z ostatecznością. Widział strach, rezygnację, pogodzenie się z losem, płacz i rozpacz, ale niezwykle rzadko, a może nawet nigdy nie widział kogoś kto by żartował w chwili konania.

W jego oczach, ten moment podniósł Witka na piedestał!

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Tak to oceniał jako oficer, żołnierz, a przede wszystkim przyjaciel.

Wtedy, gdy tuż po jego śmierci, przyjechała karetka i lekarz załatwiał formalności, a w hallu Europejskiego zebrał się tłumek gapiów, Tadzio podszedł do baru i rzeczywiście zamówił duży winiak. Trochę przez wzgląd na zmarłego przyjaciela, a trochę dlatego, że naprawdę potrzebował się napić.

Teraz wysunął się przed innych, odchrząknął i zaczął mówić.

Zazwyczaj cmentarne mowy tchną nudą i łzawymi wspominkami. Słuchający przystępują z nogi na nogę niecierpliwie czekając na koniec wystąpienia, myśląc o czekającej stypie i czymś na rozgrzewkę, ale w tym  przypadku, już po paru słowach wszyscy zamienili się w słuch, bo Tadzio mówił inaczej.

-Mój przyjaciel Witek Korona –  zaczął Tadzio – nie bał się śmierci i nawet wtedy gdy patrzył jej prosto w oczy, zażądał winiaku. Tak jakby się chciał z nią napić!

Ksiądz jakby z dezaprobatą pokręcił głową, ale nie przerywał.

– Byliśmy z Witkiem żołnierzami. W czasie wojny zabijaliśmy, ale też każdego dnia sami byliśmy na śmierć gotowi. Ale nawet w czasie tych trudnych, wojennych dni, Witek zawsze pamiętał o ludzkiej godności, o wartości życia, a także o konieczności osobistego poświęcenia w imię zwycięstwa. Potem nasze drogi rozeszły się, ale wojenna przyjaźń nigdy nie ustała.

-Obrońco Warszawy, Powstańcu, więźniu Pawiaka, Ojcu rodziny! Żegnamy Cię dziś i w drodze na tę Twoją ostatnią akcję salutujemy Ci i życzymy:

-Niech Ci Twoja ukochana, warszawska ziemia lekką będzie!

Mówił spokojnym, głębokim, miłym do słuchania głosem, który sprawiał, że zmarły stawał się ciepłą, bliską wszystkim postacią, i że nie umarł, ale jest pomiędzy zebranymi.

A gdy skończył, podszedł do Reni, podał jej rękę i wtedy gdy pochylił się do pocałunku, spytał półgłosem:

-Gdzie jest pani syn Romek? Chciałbym z nim pomówić.

Renia przybladła. Kiwnęła ręką na Romcia.

Pozwól Romciu, pan pułkownik chciałby z tobą porozmawiać.

Zebrani zaczynali się powoli rozchodzić. Grabarze kończyli zamykać grobowiec rozmawiając głośno i od czasu do czasu przerzucając się jakimś ordynarnym przekleństwem, ale nie przez brak uszanowania, tylko przez przyzwyczajenie. Mama Aniela chciała im zwrócić uwagę, ale Bożenka wzięła ją pod rękę.

-Niech się babcia nie denerwuje. To ich robota. Nie czują żałoby. Szkoda dla nich babci zdrowia.

A Tadzio z Romciem szli wolno i nic nie wskazywało na wagę ich rozmowy.

-Mają cię aresztować – mówił cicho Tadzio. Ciebie i wszystkich z tych waszych, pożal się Boże, drukarni! Miałem to powiedzieć twojemu ojcu, ale jak widzisz nie zdążyłem. Słuchaj co ci mówię. Za to co robicie możesz dostać co najmniej trzy lata. Nie szkoda ci? Zostaw to i uciekaj. Powiem ci jak i gdzie.

W tym momencie Romek wpadł Tadziowi w słowo:

-Nigdzie nie będę uciekać proszę pana! Nigdzie! Przeniesiemy drukarnie!

-Gdzie przeniesiecie?! Czy ty naprawdę nie rozumiesz, że jesteście pod stałą obserwacją?!

Jakby tego wszystkiego było mało, parę dni po pogrzebie jeszcze jeden grom uderzył w rodzinę zmarłego Witka. Okazało się, że siostra Romcia, szesnastoletnia Joasia, jest w ciąży!

-Z kim? Z kim? – pytała rozgorączkowana i tracąca zmysły i panowanie nad sobą Renia.

A Joasia odpowiedziała spokojnie:

-Jestem w ciąży z Tomkiem!

-Z Tomkiem??? – Renia aż straciła głos – Boże mój jedyny! Czyś ty dziewczyno rozum straciła??? Z Tomkiem??? Przecież to twój brat!

-Jaki brat mamo? Jaki brat? Czy ty w ogóle wiesz co mówisz? Przecież to syn Witka i tej zmarłej Elzy, a nie twój!!! Jaki brat?!

Akurat na te słowa do pokoju weszła mama Aniela, wyciągnęła do Joasi ręce i przytuliła ją do swojej obfitej, ciepłej piersi.

A Renia siedziała na łóżku i trzęsła się z emocji i pod wpływem usłyszanych słów.

Za dużo tego było! Naprawdę za dużo! Najpierw śmierć Marysi, potem Witka, a teraz to!

•••

Są ludzie, na których pogoda ma szczególny wpływ. Słońce daje im energię, a jego brak powoduje, że gasną, zaszywają się w kąt i cierpią. Przechodzą huśtawkę nastrojów, która wpływa na ich otoczenie, pracę i podejmowanie decyzji.

Taką osobą była Renia. Od czasu gdy jeszcze w 1958 roku jej ślubny mąż, zostawił ją z dwojgiem malutkich dzieci i wyszedł „po papierosy” żeby już nigdy nie wrócić, nie mogła dojść do siebie.

To prawda, że spotkanie Witka, pielęgnacja go po tym jego motocyklowym wypadku, przeprowadzka do domu na Zaciszu i wspólne życie w nowej rodzinie uważała za cud, los na loterii i samo szczęście, ale jednocześnie nie mogła wymazać z duszy dawnej rany zadanej jej przez ex męża.

To dawne, nigdy nie zagojone skaleczenie potęgowane przez złą pogodę, jesienny brak słońca i zbliżającą się zimę sprawiało, że Renia potrafiła być nieznośna. Na początku, tę zmienność nastrojów wygładzała nieco miłość Witka, ale prawdziwym balsamem okazał się dopiero malutki Krzyś, którego dziwny wpływ na ludzi, był dla niej szczególnie ozdrowieńczy. Zwłaszcza po narodzinach biednej Marysi, która swoim porażeniem wpędziła Renię w prawdziwą otchłań smutku i przygnębienia.

Teraz, po śmierci Witka, niedawnej śmierci Marysi i nieoczekiwanego oświadczenia Joasi o ciąży, potrzebowała tego Krzysia-„uzdrowiciela”, jak umierający z pragnienia łaknie wody.

Nie była już młoda i pierwsze objawy przekwitania chłostały ją zwariowanymi uderzeniami gorąca, w czasie których aż chlapała potem. Zrzucała z siebie wtedy wszystko co w danej chwili miała i siadała w samym tylko staniku przy otwartym oknie.

To wszystko, w połączeniu z poczuciem ponownego opuszczenia przez bliskiego mężczyznę było niemal nie do zniesienia.

Krzyś siedział koło niej na łóżku i gładził ją delikatnie po ramieniu.

-Mówię ci Krzysiu – mówiła drżącym głosem – taka jestem wściekła, taka zła na niego, że mnie zostawił, że umarł, że znowu jestem sama…

-Nie jesteś sama – Krzyś nie przestawał gładzić jej ramienia – jesteś z nami, masz dom i dzieci, a teraz będziesz miała wnuczka…albo wnuczkę – uśmiechnął się swoim rozbrajającym uśmiechem.

Renia trochę się uspokajała, ale nie przestawała cicho pojękiwać, jak ktoś kogo spotkała niezasłużona kara.

-Jak ona mogła mi to zrobić – ciągnęła – przecież to prawie jak z bratem…

-Co też mama mówi? – odpowiedział Krzyś

– Jaki brat? To prawda, że mieszkamy razem i jesteśmy rodziną, ale jaki brat? Przecież babcia była już u księdza i pytała. Żadnej, kanonicznej przeszkody nie ma! Żadnej! Ale, że mama nic nie wiedziała, że oni…- dodał ciszej, tak jakby mówił do siebie.

-A co miałam wiedzieć Krzysiu? Widziałam, że się lubią, ale ostatecznie to prawie jak rodzeństwo, to dlaczego nie mieliby się lubić. W tym samym wieku…

I nagle znowu wróciła do tego co mówiła wcześniej.

-Taka jestem zła na tatusia! Zła jak nie wiem co! Zostawił mnie samą! Tak jak tamten! Ale może nie, bo tamten pijus był i za innymi się oglądał… biadoliła bez zwracania uwagi na to, że Krzyś miał dopiero szesnaście lat.

Inna rzecz, że tak się już jakoś przyjęło, że Krzysia wszyscy traktowali jak całkiem dorosłego. Krzyś bowiem, oprócz swych dość tajemniczych właściwości  „uśmierzania bólu”, miał jeszcze coś innego – może równie cennego. Umiał słuchać.

Tak jak dobry spowiednik, umiał wysłuchać, poradzić i zachować tajemnicę.

Wśród domowników nikt sobie tego tak dokładnie nie uświadamiał. Jego kojący wpływ na otoczenie przyjmowano jako coś zupełnie naturalnego i zwykłego. Być może w myśl odwiecznej prawdy, że „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”. Wyjątkiem był stary Fonso, który od chwili przyniesienia Krzysia przez Zuzę i Leona, miał dla niego niemal religijny szacunek.

Fonso odzywał się bardzo rzadko, ale gdy już to robił, to do Krzysia zawsze zwracał się w trzeciej osobie.

Po odejściu Marysi i Witka dom na Zaciszu wydawał się prawie pusty. Co prawda Bożenka jeszcze mieszkała  i dojeżdżała do pracy w szpitalu Przemienienia Pańskiego, ale jej bliźni brat Andrzej był już na swoim,  zrobił papiery mechanika samochodowego i otworzył mały warsztat naprawczy w Elsnerowie. Wiodło mu się chyba dobrze i cały czas coś przemyśliwał o rozbudowie, a przede wszystkim – i to było najważniejsze – miał przy sobie miłą,  dziewczynę – Kasię – która pracowała razem z nim, pilnowała domu, gotowała i jak na razie nie parła do ślubu.

Oprócz Bożenki i Krzysia w domu Koronów mieszkał także Romek czy jak się dawniej mówiło Romcio, ale w gruncie rzeczy trudno to było nazwać mieszkaniem, bo rzadko w domu spał, wpadał jak po ogień, złapał coś z garnka stojącego na kuchni i już gdzieś pędził. Zawsze w ruchu, zaaferowany i milczący.

Od czasu gdy w 1971 roku przytaszczył do domu wielką pakę „wywrotowych” ulotek, w wyniku czego doszło do nieprzyjemnej rozmowy pomiędzy Witkiem, Renią i nim – nigdy więcej, nawet jednym słowem, nie wspomniał o jakiejś podziemnej działalności.

Wtedy był świeżo po maturze i dopiero zaczynał studia na anglistyce, na którą przy jego znajomości języków dostał się bez trudności. Teraz, już po magisterium, został lektorem na uczelni.

Kolportaż przemycanej  z Francji  paryskiej „Kultury” był jego pierwszym, poważnym, konspiracyjnym działaniem. Potem przyszła praca w tak zwanym drugim obiegu wydawniczym, druk wyjętych spod cenzury pism i ksiażek i wszystko co było tego następstwem.

Wiadomość, którą przekazał mu pułkownik Pieńko zmroziła go jak lodem. Graniczyła z katastrofą, której konsekwencje trudne były do wyobrażenia!

-Boże mój – myślał gorączkowo – tyle zachodu, organizacji, pracy po nocach, dystrybucji – i to wszystko miałoby zostać zniszczone???

Pierwszą jego myślą było jak najszybsze danie znać innym o niebezpieczeństwie, więc nie czekając, ile sił w nogach  wybiegł z cmentarza, na ulicy św. Wincentego złapał taksówkę i pojechał.

A mama Aniela zaprosiła wszystkich pozostałych  na „skromny, wdowi posiłek” z nieodzowną „kroplą alkoholu”.

Zaproszenie zostało przyjęte z nieukrywanym zadowoleniem, bo październikowy chłód przewiał żałobników do szpiku kości.

To, że przyjęta przez Gierka polityka gospodarcza zaczyna zgrzytać zauważono aż nadto wyraźnie, gdy właśnie jesienią 76-go, wprowadzono kartki na cukier.

Mama Aniela nie posiadała się ze złości i wzburzenia.

-Przeszło trzydzieści lat po wojnie i cukru nie mają?! A co to za dziadownia?! – mówiła przesuwając gwałtownie garnki na kuchni.

Rzeczywiście, takie posunięcie władz, wobec przeogromnych inwestycji, było szokiem! Przecież miało być prawie tak jak na Zachodzie! Pito już  Coca-Colę, palono Marlboro i w ogóle czuło się jakby powiew kapitalizmu, a tu taka niespodzianka?!

Wraz z tym pierwszym sygnałem, że nie wszystko idzie tak jak powinno, nastąpiło jednak pewne złagodzenie uścisku żelaznej ręki reżimu. Władze stały się bardziej pobłażliwe wobec prywatnych przedsięwzięć gospodarczych.

-Chcesz pracować na własny rachunek – proszę bardzo!

-Chcesz zatrudniać paru pracowników – nie ma problemu!

Byleś produkował na rynek i zwolnił socjalistyczną władzę od martwienia się o wszystko, bo ta władza nie może się przecież  zajmować  budową Huty Katowice z jednej strony i produkcją agrafek z drugiej.

O ile jednak władza stała się w miarę pobłażliwa w tej kwestii, o tyle w sprawach ideologii i tak zwanej „racji stanu” nie ustępowała nawet na milimetr. W tym temacie obrożę zaciśnięto nawet mocniej.

Najstarszy syn Witka i Elzy Koronów – Andrzej – mógł rozwinąć skrzydła i rozbudowywać swój warsztat, ale jego przybrany brat Romek – ze swoją konspiracyjną działalnością, musiał mieć oczy szeroko otwarte, żelazne nerwy i dużo szczęścia.

Służba Bezpieczeństwa bowiem była wszędzie, widziała wszystko, przenikała we wszystkie środowiska, kusiła, straszyła i dzieliła. Jej macki sięgały klasztorów, dyrektorskich gabinetów wielkich kombinatów, wojska, szkół, placówek naukowych, a także samej partii, co do której zastosowano nawet surowsze niż dotąd wymogi czystości jej szeregów.

Jak to z tą czystością było wiedzieli ci, którzy tam pracowali. Od czasów przyjęć i polowań, na które wzywano kiedyś do kelnerskiej  pracy Witka, zmieniło się tylko tyle, że teraz częściej podawano na nich zachodnie alkohole.

Romek, po otrzymaniu strasznej wiadomości o możliwości aresztowań jechał „co koń wyskoczy” taksówką,  żeby ostrzec kolegów. Był prawie w panice, a do tego okropna myśl wybuchła mu ogniem w głowie.

-Co powie, gdy koledzy spytają się skąd on to wie? Co powie? Czy powie, że powiedział mu to pułkownik SB? A jeśli tak, to jak odpowie na następne pytanie, skąd on tak dobrze zna wyższego oficera bezpieki, że ten przychodzi i go ostrzega?

Boże! Przecież jakiekolwiek tłumaczenia i pokrętne wyjaśnienia, że pułkownik to przyjaciel jego ojca mogą być potraktowane tylko w jeden sposób, a mianowicie, że jest wtyczką, donosicielem  i zwykłym zdrajcą!