Wspomina doktor Zdzisław Kryński (odc. 3)

W Szpitalu Dzieciątka Jezus pracował i mieszkał mój najbliższy kuzyn Zdzisław Łapiński był chirurgiem miejscowym, a ożeniony był z lekarką, dermatolog Janiną z domu von Sztolcman. Zostałem zaproszony do nich, by móc się raz w tygodniu wykąpać. Poszedłem pierwszy raz, ale okazało się, że w ten dzień nie mogę.

Sytuacja była raczej nieprzyjemna i postanowiłem więcej się tam nie pokazywać. Po paru dniach odwiedził mnie Zdzisław przeprosił i zaprosił na kolację. Od tej pory stałem się częstym gościem u nich z nocowaniem włącznie – ze względu na godzinę policyjną.

Zaraz po przyjeździe do Warszawy udałem się na Uniwersytet. Wchodziłem na teren tej Uczelni, jak do świątyni. Byłem oczarowany. Zostałem przyjęty przez dziekana, profesora Franc-Czubalskiego niezmiernie uprzejmie. Opowiedziałem mu o swojej chorobie. Powiedział, że jeśli nadrobię stracony okres wykładów i zdam egzaminy, to zgadza się, abym dołączył do reszty grupy. I semestr to były przedmioty: anatomia, histologia, chemia organiczna i nieorganiczna, biologia. Przysiadłem się do książek. Miałem już w tym czasie dobre warunki, bo zostałem przyjęty na mieszkanie do Łapińskich.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Po przekonaniu się Janeczki, że jestem bardzo zdyscyplinowany i utrzymuję pokój w idealnym stanie, mogłem się uczyć mając ciepło i światło elektryczne 24 h na dobę. Podciągnąłem się dobrze i na Boże Narodzenie zdałem wszystkie egzaminy i kolokwia. Czułem się już, jak w domu. Na dodatek zakochałem się na umór koleżance – Irence Dąbrowskiej. Niestety bez wzajemności. Gdyż jej podobał się mój kolega szkolny – Tadeusz Gontarski.

Czas płynął teraz szybko. Zajęcia na Uczelni, egzaminy, w międzyczasie ciągłe napięcia z powodu tak zwanych łapanek na ulicach i wywożenie ludzi do obozów pracy w Niemczech (Auschwitz).

Ciągłe (najpierw) niepokojące wiadomości z frontu wojny – Niemcy zwyciężają – a więc los nasz nieznany. Wreszcie klęska Niemców pod Stalingradem powoli zbliżający się front działań wojennych.

Od czasu do czasu zdarzały się bombardowania Warszawy przez bolszewików. Naturalnie, ginęła wtedy ludność cywilna przede wszystkim, bo wojska niemieckie były rozstawione po całej Warszawie.

Pamiętam straszną noc 13 maja 1943 roku. Wielkie bombardowanie trwające kilka godzin. W tym też roku – Niemcy zażądali studentów z naszej szkoły na wysyłkę do szpitali w Niemczech. Skontaktowałem się ze swoim kuzynem Janem Morze. Okazało się, że pracuje jako urzędnik w gminie Rembertów – chowając się przed Niemcami. Był z zawodu inżynierem, specjalistą od budowy okrętów wojennych. Został wysiedlony z Gdyni, a potem ciągle poszukiwany był przez Gestapo. Był przyjacielem burmistrza Rembertowa, który kazał mi przyjechać, bo być może uda się zatrudnić mnie w szpitalu miejscowym. Zdzisław i Janeczka Łapińscy bali się i wymeldowali mnie, jako że wyjechałem w nieznane.

W Rembertowie, w gminie zostałem przedstawiony burmistrzowi oraz dyrektorowi szpitala doktorowi Amalowiczowi. Po kilku rozmowach zostałem przyjęty na pozycję dezynfektora do szpitala. Kuzyn załatwił mi zameldowanie i zamieszkałem w niezagospodarowanym pokoiku dozorcy jednego z domów w Rembertowie. Okazało się, że praca i pobyt w szpitalu był zbawienny dla mnie i ocalił mnie przed dalszymi problemami. Miałem uposażenie – małe, ale musiało wystarczyć – i jedzenie. Kolejką elektryczną dojeżdżałem do Warszawy na kliniki – do Szpitala Dzieciątka Jezus. W szpitalu pracowało 3 lekarzy; dr Amalowicz – dyrektor, dr Stanisław Chyła – chirurg i dr Mikołaj Małachowski – ogólna medycyna.


 

Oprócz zajmowania się dezynfekcją asystowałem do operacji. Pielęgniarki, siostry zakonne – a było ich 5 – zajmowały się różnymi sprawami. Jedna z nich była kucharką i zajmowała się sprawami gospodarczymi, dwie inne siostry i siostra przełożona asystowały do chirurgii, jedna do medycznej opieki. Była poza tym Irena Wojciechowska – studentka, pielęgniarka i dwie pomocnice do prac porządkowych. Raymond Jarosz (też student) – zajmował się laboratorium; badaniem krwi i moczu. Wkrótce doszedł kolega Wacek Olczak, który był przed wojną na drugim roku medycyny w Poznaniu.

Po pewnym czasie siostry zakonne zwróciły się do mnie z prośbą, czy mógłbym objąć  dyżury nocne, aby zastąpić jedną z nich. Zgodziłam się natychmiast. Szpitalik był mały, miał tylko 40 łóżek. Zlikwidowałem mieszkanie w stróżówce i praktycznie zamieszkałem w szpitalu. Miałem bardzo dobre stosunki z całym personelem. Studiowałem w Warszawie, mieszkałem w Rembertowie. W tym czasie przyjaźniłem się bardzo blisko z Jerzym Albrechtem, który w późniejszych latach okazał się być bardzo nieciekawym charakterem.

 

Nadszedł rok 1944. Wiosna – odrabiałem ćwiczenia na Klinice Neurologii. W nocy obudził mnie kolega Jarosz, który przyszedł z butelką wódki. Wstawaj – krzyknął – Alianci wylądowali na Sycylii. Tam się bili, a ja miałem skutki tego na miejscu. Wypiłem za nich na pusty żołądek, popijając wódkę tylko szklanką mleka. Co się działo wolę nie wspominać, ale do dziś pamiętam to lądowanie.

Na froncie wschodnim Niemcy zaczęli wycofywać się „na z góry upatrzone stanowiska” do dawnych granic RP.

Zaczęły się bezmyślne bombardowania nocne „bratniej” Armii Czerwonej, które niszczyły miasta i zabijały masę ludności cywilnej, natomiast Niemcom może to tylko przeszkadzało w spaniu. Wojska niemieckie zaczęły się wycofywać za Wisłę. Tysiące żołnierzy i sprzętu przewalały się przez Warszawę na zachód.

Któregoś dnia straszny wybuch wstrząsnął Rembertowem. Do szpitala przybiegły dziesiątki ludzi posiekanych odłamkami szkła z wybitych wybuchem okien. Okazało się, że wysadzono składy amunicji. Wiem, że Bóg czuwał nad nami – przynajmniej w tym wypadku. W Warszawie wyczuwało się stan napięcia. Było tam dużo młodych ludzi poubieranych w kurtki, masa wojsk niemieckich wycofujących się w bezładzie. Czuło się upragniony koniec wojny.

Nadszedł dzień 1 sierpnia 1944 roku. Nagle od strony Wisły usłyszeliśmy strzelaninę, a w powietrzu widać było unoszące się samoloty nad Warszawą.

Wybuchło Powstanie.

Armia sowiecka była kilka kilometrów od Rembertowa. Rembertów został opuszczony przez Niemców. Przez kilka dni byliśmy pod ostrzałem artylerii sowieckiej – naturalnie ginęli tylko Rembertowianie. Sala operacyjna została przeniesiona do piwnicy szpitala. Amputowano rannym nogi i ręce, a ja zakładałem opatrunki i podawałem surowicę przeciwtężcową. Trwało to dzień i noc bez przerwy. W szpitalu zjawił się jeszcze dr Kusto. Do jedzenia mieliśmy jedynie rozgotowany włoski makaron i trochę marynowanego mięsa.

Powstanie trwało. W szpitalu przybywało rannych, których z braku miejsc układaliśmy pokotem w piwnicy. Zostałem wezwany przez doktora Amałowicza i mianowany dowódcą patrolu sanitarnego. Z dwoma sanitariuszami zajęliśmy szkołę na tej samej ulicy i czekaliśmy na dalsze rozkazy wymarszu wraz z Batalionem do Warszawy. W parę godzin później przyszedł rozkaz powrotu do szpitala. Do Rembertowa przybyła SS-Panzerdivision „Wiking”, naturalnie nie było mowy o żadnej akcji i kazano nam wrócić do domów.

Paru lekarzy padało ze zmęczenia, ja dostałem polecenie przeprowadzania zabiegów. Robiłem amputacje rąk i nóg prawie bez znieczulenia. Nasz szpital został zbombardowany, ale na szczęście bomba trafiła w narożnik budynku. Sam wstrząs był jednak tak silny, że ludzie w piwnicach zostali rzuceni na ziemię. Z odległości dochodziły huki bombardowań Warszawy. Noce były jasne od pożarów. Wojska bolszewickie stały na wysokości Wesołej i nie miały zamiaru zbliżyć się do Warszawy. W szpitalu ciągłe operacje rannych.

Do dziś pamiętam około dziesięcioletniego chłopca, z wielkości dłoni wyrwaną częścią klatki piersiowej. Pamiętam, okropną rozpacz jego rodziców i mój ból niemocy, kiedy zmarł w mojej obecności. Niewiele mogłem poradzić. Dzisiaj pewnie można by było go uratować, ale wtedy? Nie miałem jak, nie miałem czym, a poza tym chyba nie wiedziałem też, co można było zrobić.

Taka sytuacja trwała do chwili upadku powstania. Wówczas armia sowiecka ruszyła do ataku, a odbicie Rembertowa trwało trzy doby bombardowania przez „katiusze” i lotnictwo; coraz więcej rannych i zabitych.