Pewnie da się zauważyć, że coś kręcę na tę swoją Kanadę nosem… proszę tylko nie pytać„ to dlaczego tutaj siedzisz? Droga wolna. Powiem tyle – jest w życiu taki szach.  To jest mój trzeci kraj i dla mnie właściwie okazał się najgorszy. Żyję w jakimś reżimie. Już tak beztrosko się nie śmieję, jak kiedyś.

        Gdyby ktoś nie miał czasu słuchać tego, co chcę przekazać o kraju, w którym obecnie przebywam,  zapytał: – To jak jest w tej Kanadzie, Jaki to jest kraj? W prowincji, w której mieszkasz? Jak się tam żyje w ogóle? Jak sobie radzisz z wielokulturowością, językami? Czy Polonia wspiera się nawzajem? Nie czujesz się wyobcowana?  Najkrócej, jak to  tylko możliwe, odpowiedziałabym: – Ano tak, jak kraj ten pokazał całemu światu całą swoją krasę parę lat temu – jak obchodzą się na lotnisku w Vancuver z emigrantami z Europy, nie znającymi języka angielskiego.

        Zapewne wszyscy pamiętają ten „wyczyn” kilku stróżów prawa, którzy w efekcie pozbawili życia syna, który po latach rozdzielenia z matką, przyleciał do niej, gdy ta z utęsknieniem wyczekiwała go tego dnia  na lotnisku, żeby go radośnie powitać.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Historia trwale wpisała się w moją pamięć. Historia pana (Dziekańskiego).  Emigracja przetrzymywała go na tym lotnisku około dziesięciu godzin. Matkę poinformowano, że samolot nie wylądował, lub też syn nie przyleciał … W efekcie nakazano jej wracać  do domu.

        A tam na tym całym lotnisku rozgrywały się prawdziwe tortury dla dorosłego mężczyzny, który pierwszy raz leciał samolotem, który nie był w stanie z kimkolwiek się porozumieć.

        Był tak zwany weekend, nie mieli tłumacza, kazano czekać. Po tych długich godzinach wyczekiwania na opuszczenie lotniska, po godzinach spędzonych wśród umundurowanych, po nieudanych próbach komunikacji,  zmęczony i zwyczajnie zdenerwowany mężczyzna zaczął okazywać zniecierpliwienie, aż w końcu chyba podniósł krzesełko jakby we własnej obronie. Był jak szczuty pies, który nie wiedział co go może spotkać.

        Natychmiast po uznaniu go za agresywnego, gdy tak trzymał to krzesełko w ręku, nastąpiło zgłoszenie  do Mounties (policja)o obecności „ trudnego”   emigranta przebywającego – bagatela – dziesięć godzin na lotnisku.

        Został  otoczony przez czterech „heroes’s „  stróżów prawa, którzy w brutalny i nielogiczny sposób zaatakowali bezbronnego człowieka, nie wiedzącego co się z nim dzieje, dlaczego matka nie jest przy nim, dlaczego przetrzymują go. Po męczącej podróży, każdy pragnie coś przekąsić, a w efekcie położyć się spać.

        Nie znalazł się pracownik, człowiek dobrej woli, rozsądny, który umiałby zaradzić tej sytuacji. Nikt nawet nie poinformował matki, zgodnie, która mogłaby wspomóc oczekującego na opuszczenie lotniska syna. A przecież mieli stosowne dokumenty dotyczące celu podróży jak i wszelkie dane  o sponsorującej matce. Informacje kto jest odpowiedzialny za tego mężczyznę były – prawda?

        Nikt nie postarał się o ściągnięcie chociażby tłumacza! A matki obecność w tym momencie była nieodzowna.

        Cóż za bezduszność systemu, ludzi podpierających się prawem.  Jesteśmy dla nich już od dawna tylko numerami.

        A działo się to w 2007 roku, kiedy właśnie ten Polak przyjechał do tego  kraju na łączenie rodzin.  Były inne sposoby, żeby zażegnać dezorientację zaszczutego Polaka na tym wielkim lotnisku.

        Z psem tak nie wolno postąpić, a co dopiero z człowiekim. Sam pies zacząłby  w końcu warczeć, gdy otoczony byłby obcymi, bez wody i strawy.

        Po uśmierceniu nowego emigranta z Polski na terytorium wolnego, cywilizowanego kraju,  w obronie przed odpowiedzialnością karną, ci czterej muszkieterowie składali fałszywe korzystne dla siebie zeznania. Zostali ukarani za ten „bohaterski czyn” – kiedy ich czwórka uzbrojona po zęby, rzuciła się i powaliła na grunt kompletnie zdezorientowanego i bezbronnego mężczyznę.

        Niektórzy z nich twierdzą po dzień dzisiejszy, że „they were simply doing their job“.

        I To jest ta Canada w wielkim skrócie.

        Moimi oczami, po moich doświadczeniach i innych, którzy odważyli się mówić prawdę.  Jestem  zapewne nie jedyna, która nie posiada zbyt inspirujących doświadczeń w tym kraju, która zapewne nie chciałaby oddać życia za ten kraj, prowincję w szczególności.

        Zdaję sobie sprawę, że każdy będzie miał odmienne zdanie, inne doświadczenia, ale wiem, że nie jestem osamotniona w swoich  opiniach.

        Jak żyje się w „bańce mydlanej”, dobra praca, podróże, wakacje, wyjazdy weekendowe, pieczyste na tyłach swojego domu, przyjaciele o podobnej mentalności, poczucie, że się osiągnęło to, co się chciało itd.  to nie widzi się zbytnio realiów, które są obok nas, lub czyhają, żeby się urzeczywistnić.

        Tak jak ta znajoma – mężatka z długoletnim stażem, w momencie procesów rozwodowych otwiera oczy szeroko na świat zdumiona, że może z nią jest coś nie tak. Świat adwokacki, zależność od adwokata i ślepa wiara, że to jest reprezentant sprawiedliwości.

        I wtedy zaczyna zauważać, że ci, co wczoraj byli przyjaciółmi, dzisiaj są obcymi ludźmi. Znajomi przeszli na drugą stronę, a ona pozostała sama; że nie liczy się dobro człowieka, żeby wesprzeć w stanie, w jakim się znajduje osoba szukająca wsparcia w kancelarii adwokackiej,  ale  tylko i wyłącznie… kochane pieniążki …

        Osoba popada w stan depresyjny, ponieważ myślała, że żyje w pięknym świecie kanadyjskim, francuskim, gdzie ludzie się uśmiechają – nieszkodzi, że nieszczerze, ale jest ten uśmiech przylepiony do twarzy.

        Swój kraj wspominam jeszcze za czasów komunistycznych. To były trudne czasy, a jakże łatwiejsze,  porównując te czasy z obecnymi. Gościnność, raczej prawdomówność – zdarzały się wyjątki … ale ludzie w moim kraju byli honorowi. Społeczeństwo wykluczało ze swojego grona jakiegoś, powiedzmy, niebezpiecznego krętacza.

        Podało się rękę, na znak że dotrzyma się słowa … i wykonało się daną pracę, czy zadanie. Ludziom zależało na dobrej opinii.

        A krętacz i nie dotrzymujący słowa, zaczynał mieć złą opinię i wszyscy mieli się na baczności, unikali takiego typa.  Ludzie byli dokładni w swojej pracy. Zależało im na uznaniu i starali się, jak tylko mogli. Byli fachowcami.

        W tych czasach, kiedy kawa i mięso były  na kartki, ludzie gościli jedni drugich. Ktokolwiek kto pojawił się  w  czyimś domu –  był ugoszczony. Już na wstępie osoba taka, często niezapowiedziana, była pytana, ale w sposób, nie znoszący sprzeciwu – czy nie napijemy się kawki?

        – Ale żeby  kawy nie zaproponować w ogóle, zasłaniając się ograniczeniami kartkowymi? Lub też pytać dopiero po półgodzinnym posiedzeniu? – to był tak zwany obciach towarzyski … A szarlotka była dopełnieniem picia kawy.  Często zalewana w przezroczystej szklance, z mleczkiem od krowy, z cukrem. Jaka to była pyszna kawa!   Było miło. Było swojsko. Nikt nie udawał, że jest kimś innym.

        Nie był potrzebny psycholog.

        Trudno było w owym czasie o produkty, ale każdy jakoś radził… Kwitł handel wymienny. Każdy zdobyty produkt, mógł też stać się prezentem dla kogoś. Taka obdarowana osoba nie posiadała się z radości.

        Tak było.

        Pamiętam wracałam z siatką zakupów i napotkana ciężarna – wcale nie aż taka koleżanka, zatrzymała się i z ciekawością zaglądnęła do mojej siatki, pytając jednocześnie – „ co tam masz? – A ja uśmiechając się – No mam.

– Masz kakao pyta, musisz mi je dać. Jestem ciężarna.

– Bierz powiadam, roześmiana od ucha do ucha.

        Nikt nie proponował, że zapłaci, nikt się nie upominał, że chce tej zapłaty.  I było fajnie. Nikt sie nie obrażał i nie osądzał, że może jego prywatność została naruszona.

        Z milicjantem można było jakoś się dogadać – jak to się mówi … Ludzie byli bardziej ludzcy.

        Domowa kuchnia, te pierogi, pyzy, nawet naleśniki – ich smak odczuwam po dzień  dzisiejszy. Inni, obcy też zachwycali się tym smakiem i podziwiali zdolności kulinarne gospodyni.

        Niewątpliwie, gdyby żyła w późniejszych czasach, mogłaby mieć nieźle prosperujący biznes, a może gdyby jednak opuściła swój kraj, zaraz po wojnie , i znalazłaby się z rodziną na tak zwanym zachodzie, niewątpliwie prowadziłaby swoją działalność  gastronomiczną.   Ale, o tym nikt nie myślał na ówczesne czasy. – To nasz kraj ! „ Na poniewierkę nie chcę „

        – A  może ja miałabym łatwiejszy start …

        Pamiętam to jedzenie:  owoce, warzywa nieskażone, kury od gospodyni, mleko również. Przecież to mleko było prosto od krowy i kto się przejmował, że nie badane, nikt nie robił problemu.

        Jedzenie pachniało jedzeniem, a chleb chlebem.

        Te ryby o nazwie kargulena. Do dziś mam przed oczami pełny półmisek usmażonych, wyglądających jak nasze schabowe.  Teraz – tutaj, jak pisze że coś jest ekologiczne, płaci się za to więcej i to jest takie „ Wow „, ale te tutejsze owoce i warzywa aż tak nie pachną jak te z lat dzieciństwa i młodości.

        Jako młody jeszcze człowiek opuściłam ten swój komunistyczny kraj i znalazłam się w Grecji, jako turystka tygodniowa.  Jeszcze przed  wyjazdem rodził się zamysł pozostania. Tak się stało i kraj ten okazał się być  przejściowym krajem, żeby znaleźć się na tym kontynencie, gdzie przebywam obecnie.

        O paszport składało się prośbę. A bilet na wykupioną wycieczkę miał pomóc.

        Pamiętam, że nawet celnik znajomy znajomych powiedzmy, bez ceregieli przystawił swoją pieczątkę którą wyciągnął ze swojej pracowniczej torby zamkniętej na kłódkę. A to w celu uzyskania uzasadnienia, skąd posiadamy dewizy. Mimo, że nie był za tą granicą. Niemożliwe stało się możliwym.

        Na lotnisku w Polsce musiałam oddać pościel do spania – nie wolno. A pracownica na lotnisku w Grecji kazała otworzyć walizkę, po czym dziwnie na mnie popatrzyła, gdyż zobaczyła tyle ciuchów. Było trochę „strasznie” na lotnisku w Polsce. Pamiętam, że agentka kazała otworzyć mi  walizkę. Z jakiś nerwów nie mogłam znaleźć kluczyka. Powiedziała – „ nie odzywaj się, bo jeszcze nie  wyjedziesz „

        Czułam się, jakbym wyjeżdżała gdzieś do strefy dla uprzywilejowanych, nie do końca pewna, czy aby wyjadę. To było pierwsze moje i ostanie zetknięcie z „władzami” Wtedy poczułam, że jest niezbyt ciekawie. Musiałam żyć w bańce mydlanej i byłam bardzo młoda.

        W Grecji żadnych obozów, wsparcia finansowego nie było, jak pamiętam. Ludzie znajdywali mieszkania na własną rękę, a Grecy zacierali ręce, że biznes się kręci.

        Brak znajomości języka dawał się we znaki. Inni Polacy byli skłonni pomagać, tłumaczyć. To byli smutni ludzie, którzy przebywali tam już 1,5 roku, będąc na programie rządowym i oczekiwali na wezwania do ambasad danych krajów, gdzie mieli możliwość wyjechania do tych krajów. Myślałam – są półtora roku i nie wiedzą, kiedy wyjadą … – Jak oni wytrzymują tę tułaczkę?

        Okazało się później, że ja sama spędziłam wśród Greków przeszło sześć lat. Mniej więcej ile trwała druga światowa.

        Wydostałam się z tej mojej bańki mydlanej w Polsce, i rodziłam się na nowo. Inna kultura, jedzenie – wiadomo.  Te owoce – soczyste i  pachnące brzoskwinie, nektaryny, już banany nie były taką atrakcją.

        Soczyste i pachnące pomarańcze, które jadałam raz w roku na święta w swoim kraju, tutaj były na wyciągnięcie ręki. Robiło się soki z pomarańczy.  Atrakcją były suflaki – jakie smakowite! Można było mieć szybki obiad po drodze, wracając z pracy.

        Ale ten suflak, nie jest tym suflakiem, co tutaj.

        Od razu, gdy tylko noga moja postała na tej ziemi, gdzie obecnie przebywam, szukałam greckich restauracji, żeby właśnie zjeść takiego dobrego suflaka. Niestety rozczarowanie. Ten suflak nie pachnie, jak ten prawdziwy grecki.

        Przetrwałam przebywając na czarno w tym greckim świecie. Tutaj nie sądzę, że taki wyczyn byłby możliwy do zrobienia.

        Grecy – otwarci, ciekawi, wciąż zadawali pytania. – Skąd jesteś? – jak długo jesteś? Ile masz lat? Jesteś może Greczynką? A to dlatego, że opanowałam ten język do takiego stopnia, że gestykulowałam rękoma jak oni, ruszałam  głową jak oni… i też się potrafiłam drzeć się  jak oni, kiedy wymagała tego sytuacja.

        Nikt, nigdy nie zarzucił mi, że jestem niepoprawna politycznie, że jestem pyskata, a już w ogóle, że agresywna. Wręcz przeciwnie chętnie rozmawiali, służyli informacją.

        Ale były i ciemne strony, więc należało  być czujnym.

        Przez pierwsze dwa lata mieliśmy oficjalne zezwolenie na pobyt w tym kraju. W latach 90 tych sytuacja się zmieniła, przestali dawać nam zezwolenie, bo mówili, że rząd nawołuje Polaków do powrotu, że nas potrzebuje w kraju,  a to chyba zasługa naszego Lesia … który wygłosił taką przemowę… wracajcie…

        Kanada przystopowała emigrację na program rządowy, a Grecy zaczęli wyłapywać z ulicy takich jak ja i odstawiali do granicy z Jugosławią po przetrzymywaniu w więzieniach. Aż się dziwiłam, że tacy otwarci na turystów, szczęśliwi, że takowych mają, a potrafią być również bezwzględni.

        Wyglądem jak mi mówiono  przypominałam Niemkę, lub Angielkę, nie miałam problemów na ulicy. Grecy właśnie tak myśleli, że jestem turystką.  Zaczęłam siebie dodatkowo chronić, mówiąc, że jestem pracownicą ambasady, że jeszcze tutaj popracuję.

        Ale otwartość i spontaniczność gospodarzy, słońce, zdrowe i pachnące jedzenie rekompensowały strach. Znajomość języka była coraz lepsza. Siedząc tam tak na „czarno„ przetrwałam jakoś i doczekałam się w  końcu przesłuchania  w ambasadzie kanadyjskiej. Miałam sponsorów prywatnych.

        Na ulicach greckich czułam  się  bezpieczna, że nie zostanę napadnięta na ulicy. Bez plastyków, identyfikacji mogłam nawet posiadać konto w banku.

        Porównując tamte dwa światy (a może nie należy w ogóle porównywać) z tym światem: Niebo a Ziemia.

        Pamiętam, że po wylądowaniu na lotnisku już w Kanadzie w Toronto – poinformowałam, że ściągam swojego dzieciaka. Zaskoczona Oficer powiedziała, „zastanów się, czy chcesz to zrobić? Podpisujesz sponsorstwo na dziesięć lat. Jeśli nie będziesz mieć pracy, będziesz miała dług, będziesz płacić za dzieciaka.  Zmroziło mnie ta rada bezduszna.   Przecież to moje dziecko ! –  Co ona do mnie mówi? Byłam zaskoczona jej myśleniem. Nie rozumiem. Podpisuję papiery. Na dziesięć lat i biorę odpowiedzialność.

        Pierwsze kroki stawiałam w małym miasteczku ontaryjskim. Wydawało mi się takie małe, takie nie tętniące życiem, nie widziałam spacerujących ludzi, centrum nie widziałam pomimo, że miejsce to uchodziło za centrum.

        Chciałam Europy. Miasto europejskie. Drapacze  chmur w centrum robiły wrażenie. To właśnie był  Montreal w prowincji Quebec.

        Było lato i  dużo kolorowych kwiatów, dużo  zieleni. Ptaki śpiewały w parkach. To było najfajniejsze w tym momencie.

        Od razu zwróciłam uwagę, (a dało się zauważyć w miejscach przepełnionych ludziskami) na te nieruchome twarze w środkach komunikacji miejskiej, te twarze niczym nieuśmiechnięte maski. A jeśli się pojawiał to był sztuczny jakiś uśmiech, jakiś grymas twarzy w rodzaju uśmiechu, a oczy przymrużone, że tworzyły widoczną sieć zmarszczek.

        Jedzenie jakieś inne. Nic nie smakowało, jakieś sztuczne wytwory udające kiełbasy / parówki. Owoce nie były owocami z Polski, Grecji w ogóle. Ani to soczyste, ani pachnące.Będąc z zawiązanym oczami, nie umiałabym określić, jaki owoc trzymam przed swoim nosem.

        Urzędnicy okazali się być bezdusznymi wykonawcami prawa, bez empatii, a może mieli też niechęć do Europejczyka. Dużo jest tutaj ludzi, mających intratne stanowiska, którzy po dzień dzisiejszy twierdzą, że doznali krzywd od naszego narodu.

        Podczas procesu sponsorowania mojego dzieciaka, urzędniczka nie pozwalała nawet skorzystać z jej biurowego telefonu, a trzeba zadzwonić do innego urzędu, żeby dopełnić tego procesu. Odesłała mnie na ulicę, żeby zadzwonić.

        Mówię – udostępnij swój proszę, nie znam ulic, gdzie są telefony … a co jeśli nie uda mi się dodzwonić? – To jest mój telefon, rzekła i nie dam. Odsunęła nawet ode mnie. Była niegrzeczna.  Tylko mówiła o pieniądzach, ile jeszcze mam dopłacić.

        Mdleję gdzieś na schodach. Nie jestem w stanie iść o własnych siłach.

        Natknęłam się na Polkę z biura podróży.

        Pytałam o pewne rzeczy.

        A ta rodaczka na której właściwie widok się ucieszyłam – chwyciła się za głowę patrząc w dół na stół i rzekła: „pani nic nie wie, pani dopiero co przyjechała, ja nie mam czasu, jestem zajęta. – niech pani idzie do biblioteki polskiej, do kościoła … – nie wiem  gdzie jest Polska biblioteka rzekłam

        – To  pani nic nie wie. Nie mam czasu tłumaczyć.

        Dało się zauważyć, że jestem kompletnie w innym świecie. Nieprzyjaznym, zimnym, wręcz lodowatym.  A Grecy okazało się, nie są Grekami z Grecji. Telekomunikacja była jedna i miała wyłączność. Płaciło się krocie za rozmowy z krajem. Oszczędności topniały w ekspresowym tempie.

        Byłam młoda i energetyczna. Latałam chętnie po szkołach, robiłam kursy językowe, zetknęłam się z innymi emigrantami z różnych stron świata.  Żeby nauczyć się języka należy praktykować ten język i się z nim osłuchać. Ale tutaj trzeba było od razu być gotowym – przy czym język francuski był i jest dominującym językiem.

        Znając już ten angielski w jakimś tam stopniu, ale wciąż małym, żeby sobie radzić wystarczająco, kontynuowało się naukę w tym właśnie języku.

        Do najprostszych prac trzeba umieć porozumiewać się we francuskim, bo jak mówiono: „jak porozumiesz się ze swoimi francuskimi kolegami”. Śmiechu warte. Ile niewykwalifikowanych ludzi pracuje, nie mających pojęcia co robią. Ale ich atutem jest zazwyczaj znajomość języka.

        Potrzebują ludzi do tak zwanych gorszych prac, których „czysty québécois”  nie chce podejmować. Znają swoje prawa, są u siebie.

        Do dzieciaka będącego wówczas w tak zwanej szkole językowej dla emigrantów, co tydzień przychodziła jakaś nauczycielka, pytając ich o plany na przyszłość. Wszyscy prawie chcieli się kształcić na wyższych studiach. A ona wówczas zaczęła agitować tych studentów, ażeby nie zapisywali się na wyższe uczelnie. Mówiła, że potrzebują elektryków, ludzi do sprzątania ulic, ot – po prostu pracowników fizycznych.  Dodawała „a kto będzie pracował, jeśli pójdziecie na studia „ – A tak przynajmniej będziecie szybko mieli pieniądze i będziecie niezależni. Były to częste praktyki powtarzane regularnie. No – myślę sobie, rodzice mają dziecko z potencjałem, a tu szkoła mówi, że wykształcenie jest nieważne. Jakiś  rebeliant, nie wiedzący co robić, zrobi jak mu szkoła radzi i rodziców nie posłucha. A wiadomo, że w naszej kulturze kładło się nacisk na wykształcenie.

        Jest część Francuzów dwujęzycznych, że gdy mówią w tych językach, to trudno odgadnąć czy są anglofonami, czy też frankofonami. Natomiast inni Francuzi jak mówią po angielsku, nie można ich zrozumieć. Przepraszają, że nie mówią po angielsku, są zawstydzeni. Przeważnie są ci, którzy udają że nie mówią w ogóle po angielsku.  Jak zobaczą że człowiek się stara, to przechodzą na język angielski. Są też  tacy wdzięczni, którzy mówią „Merci Madame. – Pytam – Za co mi dziękujesz? – Odpowiada – za to że mówisz do mnie po francusku. Jest mi miło, ale do końca nie jestem pewna, czy nie jestem przypadkiem zbyt śmieszna z tym „ Kali jeść, Kali pić”.

        W jednym ze sklepów renomowanych z pieczywem, wypiekami, kawą, obsługiwał młody Francuz, który powiedział sumę dwucyfrową po francusku.

        Gdy poprosiłam, żeby powiedział po angielsku – odpowiedział – jesteś w Quebecu, powinnaś mówić po francusku. Powiedziałam – jesteś młody i powinieneś być dwujęzyczny dla dwujęzycznej populacji, pracujesz w usługach. Nie szkodzi – odpowiedział – to jest Quebec. – Nie wiesz kim jestem. – Mogę być turystką …

        Pełno ludzi w sklepie w milczeniu przyglądało się tej scenie. Kierownik sklepu nie zwrócił uwagi pracownikowi, że powinien być może – bardziej elastyczny? Nikt się nie odezwał. Nikt nie skomentował. Patrzyli, jakby człowiek się zerwał z jakiejś choinki w pretensjach, że nie rozumie.

        Miasto jest generalnie brudnawe i wiecznie  rozkopane. Od początku, jak tylko sięgam pamięcią, konstrukcje i pomarańczowe trójkąty stanowiły jakby urodę tego miasta. Jest to normalnością.

        Początkowo nie zwracałam  aż takiej uwagi, ale w pewnym momencie, ten widok stał się rażący. Nie ma końca prac. Każdego roku blokady dróg, niesamowity trafik, a widok pracowników w pomarańczowych ubraniach i te trójkąty stały się jakby normalnością.

        Rowerem udaje się pokonać trasę wzdłuż drogi szybkiego ruchu szybciej, aniżeli samochodom ciągnącym, jak podczas czyjegoś pogrzebu.

        To samo dzieje się w przypadku dróg rowerowych. Niespodziewana niespodzianka w postaci blokady, głębokie rozkopane doły odgrodzone siatkami.

        Takie oznakowania, że można się pogubić. Najgorzej jest w przypadku długich dystansów, kiedy przebywa się w innej miejscowości.  Trzeba pokonać most łączący dwa miasta, które odgradza rzeka. Zdarzało się, że taki zwodzony most był zamknięty, trzeba było znaleźć inne rozwiązanie.

W sklepie sprzedawca francuskojęzyczny więcej czasu spędza z francuskojęzycznym klientem.  Otrzymuje się bardziej ubogi serwis. Natychmiast widzi się tą  różnicę, kiedy pracownik ożywa na widok klienta – Francuza.

        Zdarza się, bo i takie mamy przypadki, że ktoś przymilnie  podczas konwersacji po angielsku pyta nagle: „ A może twój francuski jest lepszy?

        – Po co pytasz pytam? – nie rozumiesz co mówię? – Oh nie, tak tylko myślałam …

        Nawet tacy, którzy opanowali ten język, czy  przybysze z Francji nie są rozumiani przez tutejszych. Quebecy nie rozumieją Francuzów z Francji, takiego emigranta po świeżych naukach językowych  również nie rozumieją. Trzeba bardzo dużo czasu i praktycznie codziennie rozmawiać, żeby posiąść tą sztukę mówienia po francusku.

        Ta ich policja językowa jest dla nich jak dla katolika Kościół, jak modlitwa dla wierzącego i praktykującego. Pracownicy rządowi chodzą z linijkami i mierzą, czy napis na biznesie po francusku jest odpowiednio duży w stosunku do napisu po angielsku umiejscowionego zgodnie z prawem pod  francuskim napisem.

        Jeśli tak nie jest, trzeba zdjąć i zmienić napis pod groźbą kary pieniężnej.

        Byłam świadkiem sceny w czasie godzin  pracy, kiedy francuska / urzędniczka robiła z każdej strony  zdjęcia takiego napisu. Nasza kierowniczka pokiwała jej ręką, witając ją chyba ….

        Szkoły prywatne i kursy drogie. Zachęcające ogłoszenia w pamfletach, że kurs jest dwujęzyczny. A w praktyce okazuje się, że nauczyciel nie mówi na tyle dobrze, żeby prowadzić zajęcia dla populacji angielskiej.

        Na moją skargę – dowiaduję się w dyrekcji: – że dlaczego nie dać jej szansy?- urodziła się z tym francuskim we francuskiej (quebeckiej) rodzinie i nie  zdążyła się nauczyć.  I trzeba dać jej szansę. Kiwam głową ze zrozumieniem, bo jestem życzliwa i przyjacielska.

        W sądzie też już byłam. Podałam do małego sądu tutejszą quebeczkę – właścicielkę prywatnej szkoły – tam zapisałam się na kurs techniczny. Wszędzie informacje, że kurs jest dwujęzyczny. Okazało się, że tylko na broszurach był. Ona sama ledwie dukała i na moją prośbę o angielski – powiedziała, że ona mi wszystko wytłumaczy  na koniec lekcji w tym języku i da w końcu materiał po angielsku. A teorii było dużo.

        Przesiedziałam  cały dzień słuchając lekcji po francusku z innymi Francuzami – ja jedyna angielka i obca. Właścicielka szkoły zniknęła tłumacząc się  pilnym spotkaniem. Okazało się później, że sędzina jest znajomą tych ludzi biznesu i tak prowadziła sprawę, królując  na sali sądowej, przerywała  mi, (a przecież też nie mówię w swoim języku) stosując wszystkie sędziowskie techniki, żeby mnie onieśmielać. I to się nazywa być u siebie i mieć znajomosci.

        – Jak to się nazywa? Dyskryminacja.

        Wszędzie można ją napotkać w momentach, tak zwanych podbramkowych, jak się załatwia różne sprawy.

        Mieszkania / Apartamenty nie były i nie są mocną stroną tej prowincji.

        Stare budynki z tymi mieszkaniami wymagają  remontów.  Właściciele nie chcą inwestować. Niekiedy utrudniają wynajmującym, bo chcą ich się pozbyć. Zmęczeni lokatorzy wyprowadzają się, a właściciel robi jakieś szybkie malowanie, naprawi coś i zawyży cenę takiego mieszkania.

        Nie każdy ma siłę, lub ochotę na dochodzenie swoich praw. Jest tutaj trochę tych klinik adwokackich z adwokatami, którzy bronią praw lokatorów. Ale myślę, że przepisy nie nadążają za wprowadzaniem ich w życie.

        Widać zaniedbania i bylejakość usług.

        Pralnia potrafi oddać kaszmirowy szalik – spalony częściowo bez sporej końcówki.

        Na wieszaku zawieszony i okryty folią – nie wzbudza podejrzeń.  Należy zapłacić i tak się praktykuje, a patrzy dopiero w domu, lub gdy chce się założyć taką rzecz. Ja robię po swojemu. Akurat odwrotnie. Po  kilku takich różnorakiego rodzaju usługach  – jestem czujna.Oglądam rzecz przed zapłaceniem. Nie płacę, a patrzę. I tak zobaczyłam piękny szalik bez  sporej końcówki. Jestem bardziej sfrustrowana tym oszustwem niż utratą szalika. – Jak można tak  chcieć załatwić klienta w renomowanej pralni w centrum handlowym?

        Szpitale – zawsze były zapełnione, na emergency czekało się wiele godzin, żeby zobaczyć lekarza.

        I tak było w moim przypadku, kiedy miałam zakażenie palca. Niech mój przykład będzie przestrogą. Zwykłą igłą ukłułam się między paznokciem, a opuszkiem palca. Wyjątkowo nie zdezynfekowałam tego miejsca, pomimo że otoczona zawsze jestem takimi produktami. Towarzyszył mi niesamowity ból, nie mogłam ruszyć palcem, a jak czegoś dotknęłam, chciał odpaść.

        Po sześciu godzinach oczekiwania, zaczęłam się dopytywać, kiedy zobaczę lekarza.Dowiedziałam się od jakiejś pielęgniarki, że im więcej będę pytać, tym dłużej posiedzę. W efekcie, po siedmiu godzinach jakiś pielęgniarz podał mi zastrzyk w ramię. Nakazano dalej czekać.

        Po kolejnej godzinie, weszłam do dużego pokoju, gdzie byli jacyś lekarze. Pytam, jak długo mam jeszcze czekać, palec boli, nie mogę nawet trzymać jedzenia oraz jaki rodzaj zastrzyku otrzymałam.

        Kobieta o czarnej karnacji skóry w szpitalnym fartuchu, pokazując mi palcem, nakazuje rozkazującym tonem wyjść i mówi, że nie muszę wiedzieć, jaki zastrzyk mi wstrzyknięto.

        Staję się uparta i odmawiam posłuszeństwa. Mówię „moje ciało i mam prawo wiedzieć co mi podano w ciało. Ona „wystarczy że lekarz wie„  że to nie jest dla mnie ważne.

        Nadal odmawiam akceptacji takiej odpowiedzi, po czym sam kierownik tego emergency przystąpił do akcji. Poprosiłam o nazwę na papierze, którą otrzymałam. Ale już byłam na celowniku. Później oczyszczono mi palec, ale niemile doświadczenia pozostały.

        Zawsze czekało się długo na lekarza w sytuacjach z problemem zdrowotnym. Sami Amerykanie, których spotkałam podczas takich posiedzeń, dziwili się, że tak jest w Kanadzie. Mówili, że u nich tak nie ma.

        I taka ta Kanada – Quebec – Montreal.

To jest prawdziwe quebeckie państewko.

        Ludzie nie mówią prawdy. Zwyczajnie   kłamią. To jacyś profesjonalni kłamcy.

        To poraża. Na początku nie zwróciłam szczególnej uwagi, ponieważ ludzie są na ogół jakby mili, niby uśmiechnięci, zapewniają, przekonują. Prawie każdy jest psychologiem. Stosowana technika to „reverse psychology“

        Przeinacza się treść rozmowy. Nie ma szans na konfrontację i wtedy mamy problem.

        Posłużę się przykładem: jeśli powiesz rozmówcy, że zaginął pies sąsiada,  zerwał się z linki, chciałeś pomóc, dogonić, to w efekcie może okazać się, że chciałeś uśmiercić tego psa, bo hałasuje za dużo i nie możesz odpoczywać.

        Nie do pomyślenia. Ja jeszcze w to nie wierzę, że tak jest. Sama między innymi jestem ofiarą takiej misinterpretacji.

        Pewnie da się zauważyć, że coś kręcę na tę swoją Kanadę nosem… proszę tylko nie pytać„ to dlaczego tutaj siedzisz? Droga wolna.

        Powiem tyle – jest w życiu taki szach.

        To jest mój trzeci kraj i dla mnie właściwie okazał się najgorszy. Żyję w jakimś reżimie. Już tak beztrosko się nie śmieję, jak kiedyś.

        Nigdy nie wolno było zbyt dużo pytać, lub mieć swoje zdanie odmienne od ogółu. Człowiek czuje się stłamszony tym nowym światem.

        Innym się podoba –  nawet bardzo. Chwała  im za to, są wdzięczni losowi, że ich tu przygnał.

        Inni, niekoniecznie wyłącznie rodacy szykują sobie w ich kraju gniazdo, na tak zwane złote lata. Tutaj chcą zwyczajnie dobić do emerytury i wyjechać stąd na zawsze, ale mają punkt zaczepienia i swoje rodziny. Odnoszę wrażenie, że dla mnie ani tu, ani tam. Może gdzieś pomiędzy, jeśli coś takiego jest.

        Dotrwałam do czasów, że jest jeszcze gorzej.

        Ani równości społecznej tutaj nie zauważałam. Lepiej są traktowani ci z odmiennym kolorem skóry. Już mi publicznie  wykrzyczano kiedyś na ulicy, że pochodzę z kraju antysemickiego, że jestem rasistką. Po czym poznajesz pytam – z jakiego kraju jestem? – Po akcencie, jest odpowiedź. U was nie lubicie kolorowych… – Poczytaj tej prawdziwej historii, powiadam.

        Skandalem jest, że w prywatnych szkołach, gdzie czesne jest spore, dzieciaki uczące się na poziomie collegeu,  dowiadują się, że byli tak zwani Naziści, ale nie Niemcy.

        Pytam – kim byli, z jakiego kraju się wywodzili? No – byli nazistami. Mówię – Niemcy byli nazistami, zapoczątkowali horror dla ludzi.Nie. –  Niemcy nie byli tacy, to byli naziści.

        Quebec zawsze myślał o separacji od pozostałych prowincji.  Pewien polityk kiedyś zarzucił, że przegrał przez emigrantów… którzy nie chcą tej separacji.

        Obecnie ta prowincja coraz bardziej poddusza. Wzięli się za miłośników kupujących ulubione trunki jak i miłośników zażywających zielsko w każdej postaci.

        Często zza szyb samochodów dochodzi mnie zapach trawy. Ponoć to relaksuje. Zatem społeczeństwo jest bardzo zrelaksowane.

        Moje prawa w obecnym kraju/Quebecu już dawno były naruszane, nie miałam swobody wypowiedzi myśli, ta poprawność polityczna i mówienie białe na czarne okazało się być męczące..

        Posługiwanie się tylko angielskim ogranicza dostęp do wielu innych dziedzin życia. Trzeba przyznać, że Francuzi lubią się bawić, wydawać pieniądze. Jest wiele rozrywki,  spektaklów, w większości po francusku. Francuzi lubią się śmiać. Wszystko „easy”, żeby było.

        Tutaj trzeba być kooperatywnym. Co oznacza donosić.

        To przeczy moim zasadom i odstręcza mnie od tej integracji. A jak się milczy, to nie współpracuje się i jest się dziwnym.

        Nie wiem, gdzie mnie jeszcze losy rzucą, to nie jest mój dom.

        Zima jest tutaj zbyt długa i uciążliwa. Dla uprawiających sporty zimowe – narty, to jest frajda. Tyle miesięcy chodzimy w szalach, prawie do końca kwietnia. Zimno przeszywa na wskroś. Lidzie okapturzeni, widać tylko te ciemne oczy wystające spod czapek i tych kapturów.

        Nie ma wiosny.

Natomiast jesień jest piękna i kolorowa, ale taka krótka, że trzeba „łapać”  te dni.

        Chętnie słucham niezależnych. Tam dowiaduję się prawdy. Słucham o swoim kraju. Lubię społeczności, które trzymają się razem i wspierają, zwłaszcza w tych trudnych czasach.

        Niedawno znajoma stwierdziła, że tęskni za swoją ziemią – a miała jej kawałek. Przyniosła drewna, rozpaliła ogień, wydoiła krowę, porozmawiała z sąsiadami… Że ta komuna aż taka zła nie była.

        A tu – pewna pani felietonista Polka,  miłośniczka historii, pisze i publikuje swoją pracę oskarżając nas  o czyny „niegodne”, bo z innym historykiem robili dochodzenie… wyszło, że jesteśmy sprawcami mordu ma pewnej grupie etnicznej podczas wojny.

        Pociągnęła za sobą innych czytelników, którzy w komentarzach poparli ją mówiąc: „tak pewnie robili  to dla pieniędzy …”

        Na moje dostarczone materiały dotyczące tej sprawy łącznie z filmikiem, jak prawdziwi Polacy manifestowali w tym miasteczku,  żeby położyć kres tym szkalującym nas oskarżeniom, wyłączono mnie z grupy, usunięto moje materiały, a felieton tej pani pozostał.

        Okropność. Przecież mogła ta pani wspomnieć o rocznicy wydarzeń i upamiętnienia tych wydarzeń,  ale jako Polka żeby tak oszkalować rodaków i to podczas kiedy ostatecznie  prac nie zakończono i kiedy dostarczane sa nowe dowody uniewinniające Polaków.

        Jak inni Polacy pozwalają na zaistnienie w ogóle takich materiałów dziennikarskich na forach społecznościowych. Uważam to za skandaliczne. Nikt specjalnie nie oponował. Ja na pewno nie mam ochoty na słuchanie wywodów takiej pani.

        No cóż – i  takie osoby można spotkać na tej  ziemi.

        Ale pocieszam się, że jest grupa niezłomnych Polaków, dziennikarzy, którzy walczą o Polskę, o jej dobre imię. Pan Piotrek S, którego podziwiam za odwagę. Niezłomny, odważny, wytrwały w swej walce.

        Nie jest sam. Ma dużo zwolenników. Jestem pełna podziwu. Czy on aby czasem ogląda się za siebie?

        A nasz Quebec znowu się wyróżnia.

        Właśnie premier/król naklada kary pieniężne dla osób, które są niezaigłowane tym preparatem. Podczas gdy inne prowincje m.in. Alberta nie partycypują w przymuszaniu do igły..

        Jest zbyt dużo dezinformacji na temat całej sytuacji, a ludzi traktuje się jak pionki na szachownicy.

        Jestem zastraszona chyba bardziej dyktaturą i metodami obecnego rządu, aniżeli samym wirusem. Nie wiem co jest gorsze..

        To tak jakby siedzieć w jakimś unowocześnionym obozie – dostęp do internetu, ciepłej wody… oczekując  na kolejny wyrok.

        Zima nie sprzyja tym warunkom. Wielki mróz. Okna pozamarzane. Syberia?

        Jakoś nigdy ten Quebec nie był dla mnie przyjazny. Tak, jakbym miała kontakt z oprawcami. Nie jestem poprawna politycznie.

Mariola