Niespodziewanie przyśnił mi się natarczywy aromat parzonej kawy. Wtedy wiedziałam, że to przełom. Skoro we śnie dociera do mnie aromat kawy, to i w realu muszę go odczuwać. Nic prostszego niż sprawdzić. I tak było.

No cóż, niektórzy wygrywają w lotka, niektórzy mają pecha w życiu i wszystko im się nie udaje, niektórzy czekają, aż się koło fortuny odwróci i ich wywinduje. Nigdy do takich nie należałam. Zawsze wydawało mi się, że na wszystko należy zapracować i się przygotować. Żaden tam fatalizm, i że nie można siedzieć z założonymi rękami.

        Covid wszystko to pozmieniał, bo obojętnie co byśmy nie zrobili, to i tak nie przechytrzymy zarazy. Przez dwa lata chodziłam na zakupy co dwa tygodnie, przez 2 lata nie kontaktowałam się na lewo i prawo z nikim. Poza wyjątkowymi znajomymi i najbliższą rodziną  mieszkaliśmy sobie spokojnie, uprawiali ogródek z coraz lepszymi rezultatami, no bo w końcu można się było ogrodnictwu bardziej poświęcić. I czekaliśmy. Świat dookoła robił się coraz bardziej zwariowany i coraz bardziej nielogiczny. A my z nim też.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Tak to bywa w czasie wojny. Wojny nowego typu. Przyzwyczaiłam się do covidu i nauczyłam z nim żyć. Tak jak i wszyscy dookoła. I jak już poczułam się bezpiecznie, no to masz babo placek! Złapał mnie. Oczywiście wielu dookoła wie nie tylko gdzie, ale i dlaczego, a także z kim. Domysłom nie było końca. Bo niby to łaziłam bez celu i potrzeby. No co się będę tłumaczyć, że nie?  I to te, które co tydzień chodzą sobie na kawusię w miejsca publiczne, do fryzjera grupowo, itp. Ja im nie wypominam, ich sprawa, ich decyzja, ich ryzyko. A mnie jak i złapało to i rozłożyło.

        Na drugi dzień po ciężkim polegiwaniu prawie bez przytomności, córka zrobiła mi test domowy, choć oponowałam. No i stało się. Dowód namacalny. Covid. Zadzwoniłam do lekarki domowej. Przepisała mi puffer na kaszel, i inhalator na zatoki. Drogie, ale dobre. Pomogło i na kaszel i na zatoki. Zaleciła, żeby wezwać pogotowie jak będę miała zadyszkę. Zadyszki nie dostałam. Słońce zaczęło wyglądać zza chmur w dniu 5-tym, bo z rana zbudził mnie nieznośny aromat świeżo parzonej kawy. Poczłapałam do kuchni, a tu kawy nie ma. Smutek. Poszłam z powrotem spać. Potem mówię do męża, że zbudził mnie niebiański aromat świeżo zaparzonej kawy, tak żeby mu dać taką wskazówkę, a ten mi mówi, że przy covidzie nie ma się poczucia węchu i smaku. Co? Nie ma? To w takim razie ja już nie mam covida. Rozradowana tym najnowszym odkryciem, posłałam tekst do niego, żeby mi taką aromatyczną kawusię przyniósł do łóżka. Poskutkowało, i kawa przyszła, nawet miała taki niebiański wyśniony aromat. A smakowała mi jak nigdy przedtem. Jeśli już musimy przedzierać się przez busz trosk życiowych, to dobrze mieć na koniec jakąś, nawet małą, nagrodę. Może być w postaci aromatycznej kawy.

        A z tym covidem, to uważajcie, bo on dalej zakreśla coraz szersze kręgi, i wcale nie zważa, czy łaziecie, czy nie, tylko losowo strzela i czasem trafia.

MichalinkaToronto@gmail.com