Koniec bliżej i bliżej, a niby początek? Ale że jak? Że roku początek, a świata koniec? Ktoś wie?

Napisało mi się “poczętek”? Niech zostanie. Zresztą ludzie złej woli już niosą nam, co za przydatne dla głupców uznali. Na początek puchar. W nim dwa łyki postępu gorzkiego nad piołun. Dalej półmisek z ześmierdłym salcesonem nowoczesności. Dalej inne jakieś mielone zwłoki zaprzepaszczonych zasad, reguł i norm – choć tu z zapewnieniem, że to tylko deser na ciepło, a same zwłoki doprawione wszak znakomicie.
Dalej postępują kleszcze Van Huevela, z wersjach z piłą i bez, dalej podwójne szydło Smellie, dekapitator Jacquemiera, rozmaite ssaki i zasysacze… o, perforator Lollini też jest. Super. Się kłopot rozpozna, się zmiażdży, rozkawałkuje się, się odessie. I po kłopocie. I hop na Tindera. Czy gdzie tam jeszcze. Tyle tego dobra pałęta się po świecie. Grzech ciastka nie spróbować. Ciastek. Zwłaszcza gdy lezą do ust same z siebie. Same chętne, dodam. Mamusie kusić nauczyły? A, dajmy temu spokój. Starzeję się, jak nic.

Proszę sobie wyobrazić, że na stolcu czwartego sekretarza stanu w Ministerstwie Obrony Narodowej osadzono niejakiego Wziątka Stanisława (lewica). Owa wieść dotarła do mnie dopiero co, a ja od paru dni jakoś nie mogę do siebie wrócić. Precyzyjniej rzecz ujmując, pana Wziątka osadzono na stolcu podsekretarza, jednakowoż to – tytularnie – wiceminister obrony narodowej. Obok Bejdy, Tomczyka i Zalewskiego. A ponieważ przejażdżkę wzdłuż ministra Kosiniaka i generała szefa sztabu Kukuły obstalowałem sobie na inną okazję, tu wspomnę jedynie, iż pana Wziątka kojarzę z lat 90. ubiegłego wieku, gdy na lamach lokalnego tygodnika Pojezierza Drawskiego roztrząsaliśmy proceder tak zwanych “odrolnień”, to jest przekształceń ziemi rolniczej na cele budowlane. Wiedziałeś – kupowałeś działkę rolną – gmina grunt przekwalifikowywała – dzieliłeś na działki i wygrywałeś na sprzedaży. Najkrócej rzecz ujmując. Jak ówczesna Polska kanciasta pookrągłostołowo, była to bodaj najprostsza metoda dochodzenia do majątku prowincjuszy z aspiracjami tworzenia lokalnych elit finansowych. Podsumowując: Wziątek Stanisław wiceministrem obrony narodowej? Niezależnie od przyznanych mu kompetencji: uciekajcie. Uciekajcie, głośno krzycząc.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Ale co tam jakiś tam podsekretarz jakiegoś tam stanu, choćby i pod samym ministrem Kosiniakiem chodził. Czy tam służył. Wszak od paru miesięcy dane nam jest obcować z marszałkiem. Co prawda nie z marszałkiem wielkim Stalinem, a z marszałkiem mniejszym Hołownią, wszelako kto wie, jak bardzo ten drugi uróść może? Czyż nie wygląda na poważnie rozpędzonego? No przecież. Więc.
Więc Hołownia Szymon. Czyli niemierzalna inteligencja z jednej strony, a z drugiej pancerz dostojeństwa. Na prawo żar, rozpalający w narodzie pragnienie zamiany dobrej zmiany na prawdziwie lepszą, czy tam na najlepszejszą tym razem – na lewo estyma i przemożny majestat w celofanie czujności. Można powiedzieć wręcz: ciele jedno, a ileż w nim rozwagi z roztropnością. To znaczy jedno ciało oczywiście. Jeśli z kolei ulga, to wyłącznie w sztafażu powagi. Jeśli żarty, to na szczycie sięgającego chmur wyrzutu elokwencji. Aleśmy doczekali marszałka. O ile dobrze pamiętam fabułę filmu, tak poważny nie bywał nigdy nawet Shrek, choćby po najobfitszej defekacji.
Poważnie: Hołownia to lizus. Fakt, że zdolny. Się ani obejrzymy, a zacznie przekonywać mniej zdolnych od siebie, że należy zaangażować w politykę młodzież szesnastoletnią. Koniecznie. Przy czym o piętnasto- i czternastolatkach nie powie, by nadto nie przegiąć. Rzecz jasna nie powie też, co najwyżej bąkając zdawkowo, że liczy na głosy niedojrzałych świstków w wyborach prezydenckich. Ale że w politykę warto i należy pchać młodzików, niczym pod walec drogowy lepiszcze jakieś asfaltopodobne, lizus-zdolniacha uzasadnień przedstawi milion i jeszcze sto trzy. Lizusy tak mają. To znaczy zdolniasi. Ci od pana Koboski.
Na koniec reminiscencja z grudnia. Tuż przed Bożym Narodzeniem zagrzmiała albowiem trąba Surdykowskiego Jerzego (rp.pl): “BÓG SIĘ RODZI, BÓG SIĘ RODZI”. Nie w sensie, że zagrzmiała oznajmiając wieść radosną. Majuskuła (tekst pisany wersalikami) oznacza krzyk, co odruchowo przyswajają dziś przedszkolaki z grupy młodszej, powiedzieć zatem można: Surdykowski zatrąbil, czy tam zagrzmiał, krzycząc. Co więcej, Surdykowski krzyk swój, czy tam swój grzmot (czy też swój trąb), spuentował po częstochowsku: bo fakt, że rodzi się Bóg, to dlań jedno, ale Bóg się rodzi, tymczasem: “Kogóż to jeszcze obchodzi?”, rymnął sobie, opatrując narrację tytułem “Najgorsza krzywda wyrządzona Bogu”. Wcale nieźle, przyznajmy, dalej wszelako powietrze z Surdykowskiego zejść musiało, bo rzekł o ton spokojniej: “W ten jeden, jedyny dzień w roku przypominamy sobie nawet o najdalszych znajomych, ale nie mamy już czasu na głębszą metafizyczną refleksję. Przez stulecia zadbał oto tłum teologów i kapłanów”.
Pogląd jak pogląd, prawda, a przecież niedorzeczność jątrząca – i stąd moje pytanie w tym kontekście: ktoś, kiedyś, spróbował oszacować, jak rozkłada się wina elit za degrengoladę intelektualną mas?

Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl