“Rafał jestem, cześć!”

Napisane w 2013 roku

Przed dwoma tygodniami napisałem, że Sioux Lookout wzięło swą nazwę od “góry”, z której Odżibuejowie wyglądali Siuksów. Nie chcąc być gołosłownym, postanowiłem zrobić owej “górze” zdjęcie i zamieścić je w “Gońcu”, podpisując swoim nazwiskiem. Marzenia o sławie fotoreportera poszły wniwecz, gdy przez trzy dni nie mogłem żadnej góry znaleźć, i to bynajmniej nie dlatego, że spędziłem za dużo czasu w miejscowym barze… Zdaje się, że “góra” położona jest nieco poza miasteczkiem i do wysokich raczej nie należy. “Wzniesienie” albo “głaz” pewnie byłoby lepszą nazwą. Tak czy siak rozczarowanie spowodowane tym niepowodzeniem osładza myśl, że to w sumie dobrze, bo będę miał powód, by do Sioux Lookout wrócić i ową górę odnaleźć. A może któryś z szanownych Czytelników wie, gdzie “góry” owej szukać?

Skoro już mowa o górach, to przyznam, że lubię góry i brakuje mi wędrówek po nich. W Ontario o góry raczej trudno, podobnie zresztą jak na polskich Mazurach. Szczególnie jak się mieszka w okolicach Toronto. Owa tęsknota za górami, która każe mi się wdrapywać na każde wzniesienie, jakie tylko widzę w okolicy, zapędziła mnie w różne ciekawe miejsca w naszej prowincji. Stąd w tekście tym będzie nieco skakania z miejsca na miejsce po świętych górach. Specjalnie piszę “świętych”, bo większość ze wzniesień, na które z trudem wtoczyłem swoją ociężałą kanadyjskim dobrobytem osobę, otaczana była przez Indian nabożną zgoła czcią.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Motyw “świętej góry” obecny jest w wielu religiach świata, włączając nasze własne tradycje, czy to chrześcijańskie, czy nawet wcześniejsze, przedchrześcijańskie. Starożytni Słowianie czcili swych bożków na szczytach gór, na przykład Ślęży i Łysej Góry. Ta ostatnia była na tyle ważnym centrum religijnym, że krótko po Chrzcie Polski, powstało tu opactwo benedyktynów. Wedle zapisów w kronikach pogańscy Słowianie czcili tu trzy bóstwa, więc nadanie nowemu kościołowi wezwania Świętej Trójcy było jak najbardziej sensowne. Jedna z najważniejszych polskich świątyń mieści się na wzniesieniu – Jasnej Górze.

Zresztą chrześcijaństwo ma mnóstwo własnych świętych gór: Ararat, Tabor, Karmel, Synaj, Golgota… Szczyty gór to pierwsza rzecz, jaką Noe ujrzał po potopie: “Miesiąca siódmego, siedemnastego dnia miesiąca arka osiadła na górach Ararat. Woda wciąż opadała aż do miesiąca dziesiątego. W pierwszym dniu miesiąca dziesiątego ukazały się szczyty gór” (Rdz 8, 4–5).

Górskie szczyty są zwykle trudno dostępne, otoczone chmurami lub spowite mgłą, niejednokrotnie targane podmuchami gwałtownego wiatru i poddane dramatycznym załamaniom pogody, w tym nagłym burzom z piorunami, które z oczywistych względów w nie zawzięcie grzmocą. Kombinacja czynników w zupełności wystarczająca, by wzbudzić (nabożny) lęk w dowolnym człowieku. Przy tym wszystkim – w przypadku Ontario, góry są raczej nietypowym składnikiem krajobrazu, co jedynie mogło dodać im atmosfery niezwykłości w oczach Indian.
Jednym z takich niezwykłym miejsc w Ontario jest z pewnością park prowincyjny Killarney, gdzie spędziłem ostatnie dni minionego lata. Park położony jest 5 godzin jazdy na północ od Toronto i godny jest odwiedzenia tak latem, jak i zimą. Latem jest mekką entuzjastów wycieczek kanadyjkami (canoe), zimą można w nim przeżyć przygodę, zamieszkując w drewnianej jurcie. Prócz normalnego w Ontario natłoku jezior, park szczyci się pasmem górskim La Cloche. Góry te należą do jednych z najstarszych na świecie (możemy mówić o miliardach lat) i zdaniem geologów, swego czasu ich wysokość była zbliżona do wysokości dzisiejszych Gór Skalistych, których najwyższy szczyt ma (dla przypomnienia) ponad 4 tysiące metrów nad poziomem morza. Dwa szczyty La Cloche są szczególnie warte uwagi: Silver Peak i The Crack. Wspiąłem się na oba w ramach odpoczynku (dla “nóg rozprostowania”) po kilku dniach pływania canoe po jeziorach Killarney. Wysokie nie są, ale co się napociłem i nakląłem (“że ni za cholerę w życiu już na żadną górę nigdy nie wchodzę!”), to moje. Widok wart był trudu, bo miałem nie lada uciechę, starając się prześledzić bieg mojej trasy, patrząc na te wszystkie jeziora z góry, na poły zgadując, na poły dedukując, które jest które. Gorąco polecam. Szlaki są wyraźnie oznaczone, nie sposób się zgubić. Odradzam jednak próbę wchodzenia na szczyty w złą pogodę, szczególnie po deszczu. Rumowisko skalne wiodące na wierzchołek “Cracka” potrafi być niezwykle zdradliwe. Zaś ostatni odcinek drogi na Silver Peak prowadzi przez pochyłą skalną ścianę – nie wyobrażam sobie wejścia na nią, gdy jest śliska od wody.

Inną górą, której “nie potrafiłem odpuścić”, jest Mount McKay w Thunder Bay. Wcześniej nazywana przez Indian Górą Grzmotów (“Anemki-waucheu”, czyli “Thunder Mountain”), do dziś służy im za miejsce tradycyjnych zgromadzeń. Co roku odbywa się tam pow-wow i innego rodzaju imprezy. Uczniowie miejscowej indiańskiej szkoły średniej (Denis Franklin Cromarty High School) często odbywają tam szkolne wycieczki. Słyszałem, jak starszej daty mieszkańcy Thunder Bay mówili o górze po prostu “Indian Mountain” – jasno dając do zrozumienia, że nie jest to miejsce dla przyjezdnych.

Tak czy inaczej, na wysokości około 300 metrów jest płaskowyż, na który wiedzie szeroka asfaltowa droga. Na nim spora polana i punkt widokowy, z którego dalej na szczyt prowadzą dwa dzikie szlaki – oba dosyć niebezpieczne. Sam wchodziłem na górę szlakiem zachodnim – dużo bezpieczniejszym niż północny, bo ten stanowczo odradzam. Zresztą słowo “szlak” to tutaj spore nadużycie. Mowa raczej o niewyraźnej, wąskiej i niczym niezabezpieczonej ścieżce z jednej strony ocierającej się o nieregularne skalne występy, z drugiej kończącej się przepaścią spadającą wprost na skalne rumowisko u podnóża góry, kilkaset metrów niżej. Jak wspominałem – oba szlaki są dzikie i niełatwo zobaczyć, gdzie się zaczynają – do chodzenia po górze nikt szczególnie nie zachęca.

Ostatnia z gór, o których chcę napisać to (…) Mountain (dla uproszczenia będą ją nazywał “Górą”). Pewnie nigdy bym tam nie trafił, ani nawet o niej nie usłyszał, gdybym nie uczył w indiańskim rezerwacie. O ile La Cloche są otwarte dla ruchu turystycznego, o ile wejście na Mount McKay nie jest w szczególny sposób zabraniane, to Góra jest do pewnego stopnia chroniona tajemnicą, jest miejscem szczególnym. Dwa razy do roku w rezerwacie organizowany jest tradycyjny “post” – 10-dniowy na wiosnę i 3-4-dniowy jesienią. Starszyzna odnawia szałas potu (sweat lodge) położony malowniczo przy rzece u podnóża Góry. Co noc rozpalany jest święty ogień i co noc gromadzi on grupkę ludzi, którzy przybyli tu, by uczestniczyć w ceremonii oczyszczenia. Niektórzy przyjeżdżają tylko na jedną noc, niektórzy zostają dłużej, najwytrwalsi spędzają w namiocie potu kolejne 10 dni. Nie ma jasno określonej reguły.

Oczyszczenie i post jest warunkiem wstępnym do odbycia vision quest – medytacji zakończonej otrzymaniem “wizji”. Medytacja ma miejsce właśnie na szczycie Góry, w cieniu której jest szałas potu. Medytujący wspina się na Górę, gdzie zostaje w kręgu stworzonym przez własnoręcznie splecione przez niego zawiniątka z tytoniem. Nic nie je, nie pije, ani nie śpi aż do otrzymania wizji. Nie schodzi na dół nawet na sweat. Jeżeli nie otrzyma wizji w ciągu czterech dób – medytacja zostaje przerwana. Wizja to dar, nie można go wymusić, i nie ma pewności, że się go dostanie.

Miałem szczęście i załapałem się na wycieczkę na Górę, a było to dziełem niezwykłego zbiegu okoliczności. A było to tak… Uczę sobie spokojnie w szkole w rezerwacie, dziesiątki kilometrów od najbliższego miasteczka, gdy ni stąd, ni z owąd przychodzi Indianin i pyta, czy umiałbym przetłumaczyć coś z polskiego na angielski. Mówię, że umiałbym. Traktuję pytanie jako czysto teoretyczne – tego samego pokroju, jak pytania dzieci w szkole, które co jakiś czas ciągną mnie za włosy na przedramionach, pytając, czy wyrosnę na Wielką Stopę (Sasquatch). Indianin uśmiecha się szeroko, ukazując niechcący ukazując mi swoje wszystkie siedem zębów – widok, na który nie byłem gotowy (higiena jamy ustnej jest traktowana przez wielu miejscowych jako “kolejne kłamstwo bladej twarzy”) – i mówi, że wróci. Lekcje się kończą, idę do domu, gdy podjeżdża samochód. W środku – znajomy Indianin. Wrócił. “Wsiadaj, jedziemy!” No to jedziemy. Jedziemy i jedziemy. Skręcamy w las. Wąska leśna ścieżka. Jedziemy i jedziemy. Stajemy. “To tu.” “Co to tu?” “Arfal.” “Arfal?” “Tak, Arfal.” “OK” Idziemy przez las. Znaczy się Indianin idzie. Ja się potykam o korzenie, obijam o konary, ślizgam na błocie, wpadam po kostki w mokradła, ale jakoś się powoli posuwam za Indianinem. Po jakimś czasie wychodzimy z lasu na szerszą ścieżkę i po chwili jesteśmy przy szałasie potu. Konstrukcji towarzyszą dwa baraki niedbale zbite z płyt pilśniowych. W jednym jest “kuchnia”. Drugi mieści dwa stare brudne materace. Na jednym siedzi szczupły, wysoki mężczyzna w zielonych spodniach z szerokim skórzanym pasem z wojskową sprzączką. Podnosi się z materaca, podaje mi rękę i mówi “Rafał jestem, cześć!”.

Jak Rafał tam trafił – to już inna historia. Miejscowi nie bardzo potrafili się z nim dogadać, głównie ze względu na jego mocny polski akcent, i przerazili się, że chce iść na Górę na vision quest. Zaczęli za moim pośrednictwem tłumaczyć jeden przez drugiego, że do tego trzeba miesięcy lub nawet lat przygotowań i że tak nie można itd. Rafał nie miał żadnych oczekiwań tego rodzaju, po prostu przyjechał na sweat (nie znam terminologii w języku polskim, możliwe, że nawet nie istnieje, a pisanie “sweat” jest wygodniejsze niż “udział w ceremonii oczyszczenia przez pocenie się w szałasie potu”). Uspokojeni tymi wieściami Indianie zabrali nas na wycieczkę na Górę. Miałem nader mieszane uczucia. Z jednej strony, czułem podniecenie, ekstazę, dumę odkrywcy, który po tygodniach przedzierania się przez dżunglę wychodzi na polanę, która otwiera mu widok na zaginione miasto zapomnianej cywilizacji… Z drugiej strony, miałem wrażenie, że naruszam sakralność tego miejsca, niczym otyły, spocony amerykański turysta, który żując gumę, paraduje w przepoconych na tyłku szortach po nawie głównej kościoła Mariackiego w Krakowie, bezczelnie pstrykając zdjęcia modlących się staruszek w kwiecistych chustach. W zależności od punktu widzenia jestem i jednym, i drugim. Ot, barbarzyńca w ogrodzie. Nie do końca nieczuły na delikatne piękno kwiatów, ich gamę słodkich zapachów i tęczową feerię barw, zbyt jednak toporny i niezgrabny, by je podziwiać, nie łamiąc ich łodyg, nie depcząc liści, nie wyrywając korzeni.

Aleksander Borucki
Północne Ontario

Ostatnio zmieniany sobota, 02 marzec 2013 18:17