Taka wiadomość, w przypadku osoby zbliżającej się do dziewięćdziesiątki, nie powinna być zaskoczeniem, ale w rzeczywistości  zawsze jest i wszystko co po niej następuje dotyka całej rodziny. Mama miała udar, była sama i to, że została znaleziona i odwieziona do szpitala, było stuprocentowym cudem, bo gdyby nie sąsiadka, która najzupełniej nieoczekiwanie dobijała się do furtki i wezwała pomoc, to mama umarła by tam na kuchennej podłodze bez świadomości i pomocy.

To już był koniec marca. Akurat zabierałem się do smakowitego przeglądania starych dokumentów, usadowiłem wygodnie w fotelu i sięgałem po kieliszeczek z Benedyktynką, gdy telefon z Polski wytrącił mnie nie tylko z równowagi, ale i z całorocznego planu.

Tak to bywa.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Wielu z nas miało jeszcze żyjące mamy – najczęściej mamy – bo ojcowie wcześniej już odeszli na „wieczne odpocznienie” – i te panie dobiegały tak sędziwych lat, że co i rusz słyszało się o szpitalach, cieżkich powikłaniach i śmierciach.

Byli wśród nas szczęściarze, którym Opatrzność pozwoliła pojechać i być razem z umierającą, ale było i tak, że wszystko odbywało się w piorunującym tempie i o zdążeniu nie było co nawet marzyć. Naturalnie wielu jeździło potem na pogrzeby, ale powiedzmy sobie szczerze, że to już było nie to! Dalece nie to!

Jasne, że to była okazja do spotkania się z rodziną, czasem nawet nieznaną, jakimiś kuzynami czy przyszywanymi siostrzeńcami, ale w sumie nie miało to zbyt wielkiego sensu. Tak mi przynajmniej opowiadano i chyba tak bywało w wielu przypadkach.



Stypa, może odrobina wódeczki, jakieś rozmowy, zawoalowane pretensyjki, stare żale, jakieś przypominania tego czy tamtego, że przecież wyjechałeś i nie było cię, gdy my tu „walczyliśmy” i tak dalej i temu podobne.

Z nami było inaczej, bo mama żyła. Była ciężko chora, ale żyła.

Dramatyczne wiadomości o chorobie czy agonii matki czy ojca elektryzowały całe środowisko baby-boomers. Niby normalna kolej rzeczy, ale w wielu przypadkach te nagłe, alarmujące wieści były dla nas zderzeniem z prawdziwie ostatecznymi sprawami. Były autentycznie nieuniknionym, ale jakże bolesnym przypomnieniem o własnej kruchości i tymczasowości.

Telefon, drżący głos siostry, brata czy kogoś innego i krótka informacja:

-Twoja matka w szpitalu. To chyba koniec, bo już nie mówi i nie je. Jak możesz przyjechać to przyjeżdżaj jak najprędzej!

I wtedy nerwowa rozmowa ze współmałżonkiem, szukanie biletu na  samolot – na jak najwcześniejszy termin – i jeszcze pakowanie czarnego ubrania – to tak „na wszelki wypadek!” i wyjazd.

A potem powrót do domu, przerywane łzami opowiadania o ostatnich chwilach, przeglądanie jakichś drobnych pamiątek, które zostały po zmarłej i relacja z pogrzebu.

Czasem było inaczej, bo po wstępnym alarmie następowała długa choroba, niepewność, pieluchy, nieprzespane noce, brak kontaktu z chorą, która gasła wolno, tkwiąc w szeroko rozstawionym, w jadalnym pokoju, łóżku.

Wtedy to zaczynał się dla starzejącej się – powiedzmy siedemdziesięcioletniej córki – prawdziwy egzamin wytrzymałości, w czasie którego emocje i uczucia balansowały na ostrej krawędzi i wyciskały piętno na relacjach pomiędzy odchodzącą i umęczoną opiekunką. Lub opiekunem.

I te realia dotykały coraz częściej środowisko naszych znajomych, w ogromnej już większości emerytów. Potrząsały nami i pokazywały, że te wszystkie nasze podróże, katamarany, sportowe samochody i rozkoszne spotkania niewiele są w sumie warte, i że może warto pomyśleć jak będzie wyglądać nasz koniec.

Niemniej jednak wielu broniło się przed takimi myślami i tym bardziej rzucało w wir przyjemności,  bo „co sobie będziemy żałować!” i  w ogóle… Pijmy i baletujmy póki jeszcze możemy i nie musimy nosić pampersów!

Chociaż takie powiedzenie może wstrząsać  i oburzać to trzeba powiedzieć, że było jednak coś jeszcze tragiczniejszego  niż śmierć starej matki czy ojca. To była śmierć współmałżonka. A to także uderzało w naszą społeczność jak okrutny grom z jasnego nieba.

Śmierć rodziców była jakby oczekiwana. Starość, czasem ciężka od cierpienia, znajdowała swój naturalny i oczekiwany koniec w odejściu. To była zwyczajna kolej rzeczy, która chociaż bolesna i raniąca serce, to jednak przynosząca pewną ulgę, bo nie ma przecież nic gorszego niż widok kochanej Osoby, która cierpi.

Strata współmałżonka natomiast to był knock-out, z którego niektórzy nigdy już się nie mieli podnieść.

Czterdzieści  parę lat razem, wspólna emigracja, dzieci, wnuki, czasem nawet prawnuki  i niewyobrażalny ładunek emocji cementowały tak silnie, że oderwanie jednego od drugiego okaleczało na zawsze. A jednak tak bywało, bo rozpoczynająca się starość zaczynała powoli swoją kośbę i dotykała już naszej grupy samym koniuszkiem kosy. Na razie delikatniuchno, tylko tak od czasu do czasu, ale zawsze boleśnie!

Takie tragedie także były powodem do refleksji. Dla wszystkich.



Co by nie powiedzieć, ludzie na starość łagodnieją. Do wyjątków należy wymyślony przez media „grumpy, old man”, który siedzi w bujanym fotelu na ganku, wymachuje lagą i wrzeszczy na wszystkich w polu widzenia. Chociaż trzeba przyznać, że czasami  zdarzał się i taki. Wyjątki, ale potwierdzające regułę.

Starość wygładzała charaktery. Pewnie, że zdarzały się temaciki, które rozpalały do białości, zwłaszcza  wśród polskich znajomych, ale moi kanadyjscy koledzy prawie nigdy nie mówili o tzw. polityce. Mówili o wnukach, o hokeju, o jakichś tam przygodach z czasów gdy byli na highwayu, ale o polityce i religii raczej nie.

Polacy natomiast przepadali za tymi tematami.  Polityka to był i jest problem, ale większość uznała, że tego typu rozmowy są zbyt niebezpieczne i stresujące, więc zaczęto się ich wystrzegać.

-Jeden zawał już miałem. Na cholerę mi drugi? – mówił mój przyjaciel.

Wracano więc do podróży, do golfa i planów na najbliższe dziesięć lat.

Na dziesięć, bo na dłużej już ich nie robiono.

Takie to były moje spostrzeżenia i zadumania w ciągu pierwszych miesięcy słodziutkiej emeryturki. Cieszyłem się nią i nadal cieszę, jak mały chłopak, który dowiedział się, że klasówka została odwołana.

Gdy spoglądam wstecz, widzę czas mojej pracy tak jasno i wyraźnie jakby te 45 lat były jednym tygodniem, który dopiero co minął. Widzę swój pierwszy i ostatni dzień pracy, różne koleje losu, różne prace, zmiany, oczekiwania, sukcesy i porażki i – muszę to z czystym sercem powiedzieć – mam poczucie spełnionego obowiązku.

Dlatego też, na pytanie mojego przyjaciela, czy odczuwam teraz wyrzuty sumienia, gdy przed południem oglądam telewizję, odpowiadam głośno i wyraźnie NIE!

 

Z rozkoszą zagłębiam się w moim rozkładanym fotelu i z jeszcze większą rozkoszą oglądam walkę  Pattersona z Johanssonem z 1959 roku. Żona przygotowuje w kuchni smaczny lunch, a ja emocjonuję się dramatyczną trzecią rundą walki, w której  ogromny Szwed siedem razy zwalił mistrza z nóg. Wykrzykuję wtedy jakieś komentarze, a żona zagląda i woła:

-Marcin, czy ty musisz tak głośno oglądać te swoje starocie?

A ja, chociaż  dobrze Ją słyszę, uśmiecham się wtedy i odpowiadam przekornie słowami sienkiewiczowskiego  Putramenta:

-Podnieś głos swój nieco, albowiem czas popsował uszy moje i głuchą jest starość moja!