Wprawdzie jesteśmy wytresowani przez pana redaktora Adama Michnika,  a wcześniej – przez inne osobistości – w tak zwanej mądrości etapu, ale bywa, że trudno przeskoczyć z jednego nastroju w drugi w ciagu jednej nocy. Takie rzeczy zdarzały się w Związku Sowieckim nie tylko za Stalina, ale nawet – za Gorbaczowa. Kiedy zarządził, żeby wszyscy od następnego dnia myśleli „po nowemu”, to wszycy od rana już tak myśleli, chociaż poprzedniego wieczora myśleli jeszcze „po staremu”. Ale Rosjanie, a właściwie – Sowieci – byli do tego tresowani znacznie dłużej niż my, toteż nic dziwnego, że Gorbaczowowi udało się uzyskać efekt, którego nie powstydziłby się nawet Józef Stalin. To oczywiście nie tylko ich pogrąża, ale również mnie, przynajmniej w oczach pana doktora Targalskiego, który w tropieniu i demaskowaniu ruskich agentów przekracza normy stachanowskie. Cóż poradzić; taki los wypadł nam, chociaż nie można powiedzieć, że nawet i u nas tresura nie przynosi efektów. Może nie takich, jak w  Związku Sowieckim, no ale to może być skutkiem chwalebnego pluralizmu; jedni tresują w jednym kierunku, a drudzy – w drugim, więc chociaż obywatele są wytresowani, to jedni do jednego, poczas gdy inny – do drugiego, co stwarza wrażenie  politycznej wojny, a nawet chaosu. Zgodnie jednak z zasadą mądrości etapu,  bywają momenty, gdy obywatele tresowani zarówno w jedną, jak i w drugą stronę, zgodnie myślą po nowemu.

   Taki moment przypada 11 listopada, kiedy to przypada rocznica odzyskania niepodległości. W takim dniu, niczym w Wigilię Bożego Narodzenia, nie wypada rozpalać zarzewia jakichś konfliktów, toteż ludzie przekonują się nawzajem do zgody, bo jak jest zgoda, to i Bóg rękę poda. Niestety 11 listopada, podobnie jak każdy inny dzień, kiedyś musi się skończyć, no a kolejnego dnia następuje bolesny powrót do rzeczywistości, której ramy wyznacza polityczna wojna, będąca odbiciem rywalizacji państw poważnych o wpływy w Europie Środkowej.  O ile zatem 11 listopada demonstrowano powszechną zgodę, chociaż unosiły się nad nią gęste opary obłudy, ale przynajmniej pozory zostały zachowane. Oczywiście nie do końca, bo 11 listopada jest też dla każdego środowiska okazją do zaprezentowania się opinii publicznej. Środowiska narodowe już od wielu lat idą w Marszu Niepodlegości, który w tym roku skupił podobno 150 tysięcy uczestników – znacznie mniej, niż przed rokiem – ale przed rokiem nie było odrębnego marszu „rządowego”, a tym razem uroczystości państwowe zostały zorganizowane oddzielnie. Z kolei środowiska lewicowe, trudno powiedzieć – czy spontanicznie, czy też w ramach zadań zleconych, urządzają marsze „antyfaszystowskie”, mniej liczne, ale nie o liczbę tu przecież chodzi, tylko o dostarczenie zagranicznym ośrodkom antypolskiej propagandy argumentu, że oto w Polsce głowę podnosi „faszyzm”, a skoro tak, to trzeba nad Polakami i Polską ustanowić kuratelę starszych i mądrzejszych, bo w przeciwnym razie Polacy ZNOWU zrobią coś okropnego.



PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

   O ile zatem 11 listopada politycy zachowywali się raczej powściągliwie, to jednak już następnego dnia, kiedy odbyło się pierwsze posiedzenie nowego Sejmu i Senatu, zaczęło powracać emocjonalne rozhuśtanie. Oczywiście nie od razu, bo najpierw trzeba było zademonstrować dobrą wolę, o którą apelował prezydent Duda – co spotkało się ze złośliwymi uwagami, które niczym w soczewce skupiły się w uwadze Grzegorza Schetyny, że ten cały Duda wygaduje te swoje dyrdymały, bo rozpoczął kampanię wyborczą. O ile jednak przemówienie prezydenta Dudy było jeszcze wysłuchane, to już wystapienie marszałka-seniora w osobie „złowrogiego” Antoniego Macierewicza, wzbudziło falę – nazwijmy to – krytyki, ponieważ zawierało – jak to ujął poseł Bosak z Konfederacji – akcenty konserwatywne, wykraczające nawet poza linię PiS – aż musiał go delikatnie mitygować pan prezydent Duda.

 Ale zgodnie z ewangelicznym spostrzeżeniem, jak to się ludzie „weselą przy podziale łupu”, elementy zgody zostały do czasu podtrzymane. Chodziło bowiem o wybór marszałka i wicemarszałków Sejmu. PiS zaproponowało kandydaturę pani Elżbiety Witek, która dostała 314 głosów – a więc znacznie więcej, niż 235 głosów PiS – i została marszałkiem. Następnie zostały rozdzielone łupy, czyli stanowiska wicemarszałków. Został nim Włodzimierz Czarzasty z SLD, posągowa Małgorzata Kidawa-Błońska z obozu zdrady i zaprzaństwa, dwoje wicemarszałków ze Zjednoczonej Prawicy, czyli PiS z satelitami: Małgorzata Gosiewska i Ryszard Terlecki, a z PSL – Piotr Zgorzelski. Ciekawe,  że najwięcej głosów uzyskała pani Gosiewska w przypadku której jeszcze nie wynaleziono aparatu fotograficznego, który mógłby uwiecznić jej wybitne  osiągnięcia. Skoro jednak najważniejszą zaletą posągowej pani Małgorzaty Kidawy-Błońskiej jako kandydatki na prezydenta ma być „brak doświadczenia politycznego”, to nic już nie powinno nas dziwić.

   O ile w Sejmie łupy rodzielono po bratersku i tylko znienawidzona Konfederacja nie została żadną synekurą udelektowana, to w Senacie wyglądało to już inaczej. Jak wiadomo, Zjednoczona Prawica, czyli PiS z satelitami, nie uzyskała tam większości z uwagi na to, że przedostała się tam trójka senatorów niezależnych, którzy właśnie utworzyli tam koło. W rezultacie dotychczasowy marszałek z ramienia PiS, pan Stanisław Karczewski, przegrał z kandydatem obozu zdrady i zaprzaństwa, panem senatorem Tomaszem Grodzkim, który uzyskał 51 głosów przeciwko 48 jakie padły na pana Karczewskiego – bo podobno pani Lidia Staroń wstrzymała się od głosu. W rezultacie PiS straciło przewagę w Senacie, co nie jest specjalnie groźne dla obozu „dobrej zmiany” – ale chyba nie będą już możliwe stachanowskie wyczyny ustawodawcze, kiedy to rząd przeforsowywał ustawy w 24 godziny.

   Zaprzysiężony został też nowy rząd, w którym rozdzielone zostały kompetencje ministra spraw zagranicznych, któremu odjęto sprawy europejskie. Tymi sprawami będzie zajmował się specjalny pion europejski przy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, kierowany przez Konrada Szymańskiego, dotyczas odpowiedzialnego w MSZ za sprawy europejskie. Rozdzielone zostało też Ministerstwo Ochrony Środowiska z którego wypączkowało Ministerstwo do spraw Klimatu.Zmienił się także minister finansów, którym został pan Tadeusz Kościński, w którego osobie PiS zyskał „swojego Rostowskiego” – bo  pan Kościński też urodził się w Londynie, gdzie ukończył Goldsmiths Uniwersity of London. Najwyraźniej ministrowie finansów z londyńskim rodowodem stają się u nas nową, świecką tradycją. Nie wiadomo też czy z tego, czy też z jakiegoś innego powodu pan prezydent Duda w swoim przemówieniu wyraził radość z „powrotu” do Polski „religii mojżeszowej”. 

 Stanisław Michalkiewicz