W maju 1953 roku Elza była już w czwartym miesiącu ciąży. Witek śmiał się, mówiąc że w pierwszym kwartale tego roku miały miejsca dwa najważniejsze na świecie, wydarzenia.

Po pierwsze Elza zaszła, a po drugie Stalin zszedł. W takiej kolejności.

Z obu tych wydarzeń cieszyli się jak dzieci, ale podczas gdy oczekiwanie na dzidziusia rzeczywiście było niewypowiedzianą radością, o tyle wszelkie nadzieje na zmianę po śmierci Stalina spaliły na panewce.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

W gruncie rzeczy zmieniło się nawet na gorsze, bo bezpieka, jakby w obawie, że ktoś kiedyś zabierze się za jej rozliczenie, zacisnęła żelazną pięść terroru jeszcze mocniej. Aż trudno było głębiej odetchnąć, bo powszechna nieufność tworzyła chorą atmosferę, w której nikt nie wiedział komu można ufać i co komu powiedzieć.

Od wyjścia z więzienia Witek szukał pracy, ale bezskutecznie. Chodził po restauracjach, ale  wszędzie spotykał się z odmową. Przychodził, składał podanie z życiorysem, a  gdy kadrowiec dowiadywał się, że ostatnie sześć lat Witek spędził w więzieniu, mówił,  że jest mu – to znaczy kadrowcowi –  „bardzo przykro”, ale miejsc nie ma.

Witek słaby był jeszcze i wolno dochodził do siebie. Mama Aniela dokarmiała go jak mogła i namawiała żeby został w „Anielce”, albo pracował w budce na bazarze, ale Witek nie chciał. Czuł się jakby trochę winny i nie w porządku wobec teściowej, że wisi na jej utrzymaniu. Miał przecież zaledwie trzydzieści cztery lata i czuł się w obowiązku samemu wziąć życie za rogi, zarobić na swoją kobietę i na siebie. Poza tym była jeszcze jedna rzecz, a mianowicie jakiś cień wstydu czy zażenowania, że oto jest tu, bądź co bądź, u swojej teściowej, z nową dziewczyną. Jakby bez szacunku dla żony, o której nie było przecież wiadomo czy rzeczywiście nie żyje.

Szukał więc pracy, ale widmo więzienia, snuło się za nim jak trujący obłok, który sprawiał, że czuł się zadżumionym czy trędowatym, którego omija się z daleka.

Zdarzyło się jednak, że w jednym miejscu, jego dawny czar i „pływające” oczy przeważyły i został zatrudniony. I trzeba powiedzieć, że miejsce było dobre, a nawet wyjątkowe. Dostał bowiem pracę w „Kameralnej” na Foksal. Szczęśliwie natrafił tam na personalną, która pamiętała go jeszcze z czasów  „Bachusa”. To była kobieta w średnim wieku, o wyjątkowo bujnej figurze i zdecydowanym wzroku i prawie na pewno z silnymi koneksjami w bezpieczeństwie, które pozwalały jej na taką pozycję.

– No dobrze, proszę przyjść – powiedziała trzymając w ręku jego życiorys, jednocześnie uważnie patrząc na wymizerowaną twarz Witka. Od czasu do czasu przenosiła wzrok z jego twarzy w dół, w okolice bioder. Raz w górę, raz w dół. To taksujące spojrzenie peszyło Witka do tego stopnia, że oblał się rumieńcem co jeszcze bardziej rozochociło panią kadrową, która przy pożegnaniu zrobiła do niego znaczące oko.

-Będziemy w kontakcie panie Witku – uśmiechnęła się czerwono wyszminkowanymi ustami – będziemy w bliskim kontakcie…

Został przyjęty „na obiady”, a wiadomo, że w kelnerskiej pracy, to jest prawie „sybir”, bo trzeba się nabiegać, a napiwki mizerne. Na żadne grymasy nie mógł sobie jednak pozwolić, bo miejsce było lepsze niż mógł sobie wymarzyć.

Pewnie, że wolałby być w swoim dawnym Europejskim, ale tam rozgościło się wojsko i cały gmach zajęła wyższa szkoła oficerów politycznych. Przechodził tamtędy parę razy i patrzył z żalem, ale przy wejściu stała warta, wszędzie widać było mundury i wokół nie było nawet cienia dawnej świetności.

Zaczął więc kelnerować w „Kameralnej” i czuł się coraz lepiej. Zdarzyło mu się co prawda parę razy zasłabnąć, bo więzienne wymizerowanie  wolno go opuszczało, ale na szczęście, za każdym razem zdążył dojść do ubikacji i tam przejść najgorszy moment.

Być może brało się to z pośpiechu i wysiłku noszenia tac, a być może z papierosowego dymu, który dusił go i sprawiał, że czuł się jak oczadziały. W każdym razie chociaż był marny, to nadrabiał miną.

Ktoś chyba jednak widział co się z nim wyprawia, bo po jakimś czasie,  kierownik sali przeniósł go za bar. Być może tym kimś była pani kadrowa, która pokazywała się tu i tam i dość często sprawdzała, jak tam się nowo przyjęty pracownik sprawuje.

Parę razy wywoływała go na zaplecze baru prosząc żeby podał jej szybką wódkę i małą zakąseczkę ze śledzikiem i za każdym razem pytała  czy nie jest mu za ciężko. Patrzyła mu przy tym głęboko w oczy. Witek czuł, że to jest groźne, i że wcześniej czy później spotka się z sytuacją, której może nie będzie mógł sprostać, ale na razie cieszył się tym co jest.

Bar w „Kameralnej” był duży, w kształcie podkowy. To był dzienny bar, gdzie oprócz  trunków i zimnych zakąsek podawano także małe dania na gorąco. „Boeuf Stroganoff”, pieczarki z patelni, grzanki z cielęcym móżdżkiem i temu podobne. Coś ciepłego na ząb do przygryzienia po wódeczce.  A wódeczka lała się strumieniem i nawet w biały, południowy dzień, nie było takiego, który by jej nie zamawiał.

Witek był na skinienie i trzeba przyznać, że to było zauważane i wynagradzane napiwkami. O ile podawanie obiadów na sali było „sybirem”, o tyle praca za barem była wyróżnieniem i Witek drżał, że ceną za nie będzie „odprowadzenie pani kadrowej do domu”.

Czuł, że ten moment się zbliża, ale nagle zaszło coś nieoczekiwanego co wszystko zmieniło.

Któregoś dnia do baru podszedł gość, którego twarz wydała mu się znajoma. Nie to, żeby go kiedyś znał czy widział, ale wyczulonym, więziennym zmysłem, poznał tajniaka.  Poczuł delikatny ucisk w piersiach, ale jakby nigdy nic przyjął zamówienie i nalał dużą wódkę, a do wódki używano w „Kameralnej” charakterystycznych gruborżniętych kieliszków na nóżce.

Kręcąc się po barze zauważył, że gość przygląda się mu uważnie kręcąc kieliszkiem. Tak jakby sobie chciał coś przypomnieć.

Pod wpływem tego wzroku i denerwującej zabawy kieliszkiem, Witka ogarnął dziwny lęk. Ni stąd ni zowąd opanował go strach, że nieznajomy, ni stąd ni zowąd, rąbnie go tym grubym kieliszkiem w głowę. Zaczął się denerwować. Komuś podał inną zakąskę niż powinien, przypadkiem rozlał wodę i cały czas patrzył na ten kieliszek, którym bawił się gość. Czuł, że jest obserwowany.

Na drugi dzień, został wezwany do kadr, gdzie oprócz kadrowej siedział wczorajszy gość z baru. Ta sama ziemista twarz i szary garnitur. Siedział przy bocznym stoliku, na którym stała butelka śliwowicy. Tajniak nie pił, ale trzymał w ręku kieliszek i tak jak poprzedniego dnia bawił się nim.

-Panie Witku, pan kapitan chciałby z panem porozmawiać – powiedziała kadrowa i wyszła.

Witek stał, ale tajniak nie zapraszał go do zajęcia miejsca. Nagle bez żadnego uprzedzenia krzyknął dość głośno:

-Chcesz wrócić tam gdzie byłeś?!

A Witek poczuł, że krew w jego żyłach tężeje i robi się zimna jak lód. Miał wrażenie, że się dusi i że za chwilę umrze.

Ale szatan w wymiętym garniturze zdawał się nie dbać o to, tylko siedział spokojnie pasąc się widokiem ofiary i nie przestając się bawić gruborżniętym kieliszkiem.

Z biura kadr wyszedł na uginających się nogach. Serce miał ściśnięte i bał się, że nadchodzi jedno z tych osłabnięć, których doświadczał w ciągu paru ostatnich tygodni.

Musiał wyglądać marnie, bo przed powrotem do baru, zatrzymała go czekająca na korytarzu kadrowa, zaprowadziła do kuchni i nalała duży kieliszek starki. Dobrej, przedwojennej starki. Na jej twarzy nie widać już było kokieterii. Była zasępiona i spięta. Witek wypił bez słowa i wrócił do baru.

Do końca zmiany dotrwał tylko dzięki pani Loni, która od czasu do czasu pomagała mu przy pofajrantowym sprzątaniu.

Był piękny, majowy wieczór. Wyszedł na ulicę i szedł wolno Nowym Światem w kierunku Alei Jerozolimskich, a potem skręcił w prawo ku Marszałkowskiej. Na rogu Brackiej pysznił się wspaniały, nowiutki CDT, a na dachu sąsiedniej kamienicy błyszczała duma Miasta – wielki neonowy globus reklamujący Biuro Orbis, ale Witek tego nie widział.

Szedł jak odurzony, bo w uszach cały czas dźwięczał mu ostry głos kapitana bezpieki. Całą „rozmowę” rozważał teraz krok po kroku, słowo po słowie.

To wstępne pytanie o to czy chce wrócić do więzienia, obliczone było na zwalenie go z nóg i wykluczenie jakiejkolwiek odmowy z jego strony. To było jasne.

Po takim więc wstępie, tajniak mówił twardym głosem:

-Jak nie chcesz wracać na Rakowiecką, to musisz się zrehabilitować i udowodnić ludowej władzy, że godny jesteś dla niej pracować! Tylko tym możesz nam dowieść, że zwalniając cię, nie okazaliśmy zbyt wielkiej łagodności.

Witek milczał.

Kapitan mówił do niego per ty, nie siląc się nawet na uprzejmości. Tak jak mówiono do więźniów.

-Słuchaj teraz czego od ciebie wymagamy.

-Przychodzi tu do restauracji ktoś, o kim chcemy mieć informacje. Wszystko co usłyszysz. Pewnie go widziałeś. Gruby, głośno się śmieje, zawsze z kobietami… Sygnety na rękach. Swołocz. Nazywa się Sobol. Wiesz o kim mówię?

-Tak.

Witek widział go parę razy. Mówiono o nim, że jest rekinem czarnego rynku, ale nie tylko. Pani Lonia z baru szeptała, że dorobił się na jakichś operacjach przemysłowych i że ma coś wspólnego z rządem, ale ona nie wiedziała co by to miało być. Mówiono do niego „panie dyrektorze”, a czasem nawet „panie ministrze”.