Wspomina doktor Zdzisław Kryński (odc. 8)

Bonzo – nasz sąsiad – zaczął dopytywać się co się stało. Opowiedziała mu o odmowach. Poradził jej, aby złożyła odwołanie i nic nikomu nie mówiła o swoich problemach. Złożyła odwołanie i parę dni później otrzymała paszport dla siebie i dzieci. Przypłynęli wszyscy Batorym.

Wynajęliśmy dwupokojowe mieszkanie. Chłopcy zaraz pojechali na obóz letni, aby doskonalić język angielski, a Irena dostała pracę w szpitalu, gdzie robiła zastrzyki dożylne i zaczęła się uczyć języka – co nie przychodziło jej zbyt łatwo. Poznaliśmy sporo ludzi ze środowiska polonijnego. Dostawałem różne rady, jak załatwić sprawę pobytu stałego dla mnie, dla żony i dzieci. Żona, jako lekarka wraz z dziećmi dostała wizę na pobyt stały bez żadnych kłopotów, ale ja – niestety – miałem tę nieszczęsną wizę „Exchange Students”.

Żadne odwołania, prośby, interwencje przez senatorów, nic nie pomogły. Interweniowałem nawet u żony Prezydenta, lecz nic z tego nie wyszło. Miałem wizę przedłużaną co parę miesięcy. W tym czasie zaprzyjaźniłem się z dyrektorem Immigration Office, który przedłużał mi pobyt, ale żyłem jak na wulkanie.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Wreszcie w 1964 r. zdecydowałem się pójść do ambasady kanadyjskiej i złożyłem podanie o przyjęcie mnie do Kanady i Internship w Ottawa Civic Hospital, gdzie pracował dr Vogelfanger, do którego miałem list polecający od jego rodziny w Polsce.

Po paru dniach dostałem telegram, że mogę z tym przekroczyć granicę do Kanady. Rodzinę zostawiłem w Chicago, a ja samochodem wyruszyłem do Ottawy. Przekroczyłem granicę w Windsor i następnego dnia byłem już w Ottawa Civic Hospital.

Dostałem pokój.

Kierownik Departamentu Chirurgii – dr Bittie wezwał mnie do siebie i powiedział; nie mamy w tej chwili nikogo w Emergency Room, więc na 2 tygodnie będziesz musiał tam zostać. Praca była niesamowita, przerwa tylko na obiad, a pracowałem 24 h bez przerwy.

W pokoiku obok miałem łóżko, więc od północy mogłem się zdrzemnąć, oczywiście z przerwami. Z 2 tygodni zrobiło się 3 miesiące. Wreszcie ktoś nowy został przyjęty i mnie zastąpił.

Zostałem znowu wezwany do doktora Bittie, który powiedział: zdałeś u mnie egzamin i gdy zdasz Internship, zgłoś się do mnie, a ja postaram się wszystko załatwić, wszystko – czego będziesz potrzebował.

Poprosiłem go o tydzień urlopu i pojechałem do rodziny w Chicago. Zdecydowaliśmy, że żona wraz z dziećmi przyjedzie do mnie w czerwcu po zakończeniu roku szkolnego. Uposażenie miałem małe, ale mieszkanie i wyżywienie w szpitalu.

Zacząłem rozglądać się za mieszkaniem dla mojej rodziny. Okazało się, że wynajęcie było tak samo drogie, jak spłata kredytu za nowy dom. Zdecydowałem się kupić nowy dom, na osiedlu obok państwa  Onoszków – moich nowych, bardzo miłych znajomych.

W tym czasie nowy, wykończony dom kosztował 16 000 dol.. Miesięczne spłaty były małe. Dom, który kupiłem miał 3 sypialnie, pokój stołowy, kuchnię, małą jadalnię przy kuchni oraz pokój w basement.

Po skończeniu Internship doktor Bittie wezwał mnie ponownie i powiedział: starałem się dla ciebie o rezydencję w Kanadzie, ale kolejka jest na 2 – 3 lata. Rozmawiałem z szefem laryngologii dr. Mc Kerther  i postanowiliśmy wnieść prośbę do Royal College o zezwolenie na odrabianie rezydencji w Ottawie. W parę dni potem zostałem zaproszony do jadalni na lunch z dr. McKerther i przewodniczącym Royal College, który był też na etacie w naszym szpitalu. Po krótkiej rozmowie powiedzieli mi, że zostałem zatwierdzony. Jak się okazało później, byłem chyba jedynym, który otrzymał taką możliwość.

Pracę miałem przyjemną, szef i członkowie Departamentu byli bardzo sympatyczni i kulturalni, a mnie traktowali, jak równego członka tegoż departamentu. Nadszedł czas egzaminów. Musiałem pojechać na tydzień do Toronto, aby zdawać na uniwersytecie – anatomię, biologię, bakteriologię, chemię fizjologiczną i farmakologię.

Rano – był egzamin pisemny, po południu – ustny. Byłem wykończony. Nigdy w życiu tak się nie pociłem, jak wtedy. Zaprzyjaźniłem się z kolegą z Indii – doktorem Sahay. Obaj mieszkaliśmy w ymca, obaj uczyliśmy się do późnej nocy. Odwiedził mnie wówczas doktor Kawa i zaprosił do siebie na obiad.

Kilka tygodni potem dostałem zawiadomienie, że zdałem i mogę przystąpić do egzaminów klinicznych. Trwało to następne kilka miesięcy i wreszcie nadszedł czas egzaminów, które tym razem odbywały się w Montrealu. Zdawałem egzaminy pisemne i ustne z interny, ginekologii, chirurgii i pediatrii. Był to czerwiec 1966 r.

Tymczasem życie toczyło się z różnymi kłopotami. Chłopcy chodzili do szkoły, ale mieli trudności ze przystosowaniem się do nowych warunków. Grzegorz nawiązał masę nowych znajomości i szalał w okolicy. Krzysztof (13 lat) nie mógł znaleźć dla siebie ani miejsca, ani nowych przyjaciół. Martwiłem się o dalsze losy moich chłopców, gdyż te ciągłe zmiany nie były wcale dobre dla ich rozwoju.

Stosunki z moją żoną ciągle były bardzo napięte. Wpadała w szał złości przy każdej okazji, zupełnie bez powodu. Pracowała w tym czasie w Państwowym Laboratorium Naukowym, gdzie ciągle coś było nie tak. Z nowo poznanymi ludźmi była w ciągłych nieporozumieniach. Z sąsiadami nie rozmawiała.

Ja musiałem się ciągle jeszcze uczyć, ale kiedy widziała mnie z książką w ręce, wpadała w szał. Kiedyś podarła na mnie ubranie krzycząc: ja muszę gotować, a książę z książeczką w ręku. A przecież to była nasza przyszłość.

Chwilami byłem kompletnie załamany. Do tego wszystkiego dochodziła niezrozumiała zazdrość. Wystarczyło, że dwa razy zatańczyłem z tą samą panią  lub porozmawiałem chwilę dłużej, już w domu musiałem przeżyć kolejną awanturę. Często znajomi pytali mnie dlaczego jestem taki spięty. A ja musiałem kontrolować każdy swój krok.

Nadszedł koniec czerwca, koniec roku szkolnego. Mieliśmy całą rodziną wyjechać na 2 tygodnie do znajomych – przebywających na Florydzie. Kiedy przyszliśmy do domu, chłopców nie było, a u Krzysia w pokoju na biurku leżał list. „Zdecydowałem się wyjechać sam, nie martwcie się o mnie”.

W pierwszym odruchu zwróciliśmy się do policji. Tam usłyszeliśmy, że ponieważ syn skończył już 16 lat, nie mogą go szukać. Chyba, że oskarżymy go o coś, na przykład kradzież. Naturalnie nie zgodziliśmy się na to. Oboje z żoną byliśmy załamani, a wszystkie nasze pomysły były niemożliwe do realizacji.

Wreszcie nadszedł list „Jestem w Meksyku, jestem zdrów i cały, jadę dalej”. Jak się tam dostał, Bóg jeden wie. Nie miało ani paszportu, ani dokumentów. W międzyczasie dostaliśmy parę następnych listów z coraz bardziej na południe wysuniętych miejscowości wzdłuż wschodniego wybrzeża. Był to już szósty tydzień jego nieobecności w domu. Wreszcie nadszedł list (adres zwrotny był na kopercie) z prośbą o pieniądze, bo został ranny i potrzebuje na leczenie.

Z tym listem pobiegliśmy do ambasady meksykańskiej. Przyjęła nas pani Rubi – konsul. Ze łzami w oczach opowiedzieliśmy jej o naszym zmartwieniu i o naszych obawach. W tym czasie wszedł do pokoju jakiś elegancki mężczyzna – przedstawiono nas sobie. Okazało się że to ambasador. Kolejny raz wysłuchał naszej historii i powiedział: ja mam też dzieci i zmartwienia, dajcie mi jego adres. Tej prowincji gubernatorem jest mój dobry przyjaciel, zaraz do niego zadzwonię. Bądźcie u pani Rubi dzisiaj wieczorem o godzinie 9, to wasz syn do was zadzwoni. Punktualnie o 9. w mieszkaniu pani Rubi zadzwonił telefon. Usłyszeliśmy butny głos Krzysztofa: co wy wyprawiacie, ja tu dobrze się czuję. Po chwili odezwał się szef miejscowej policji uzgodnił z konsulem, że umieszczą go w hotelu i najbliższym samolotem odeślą do Toronto.

Dwa dni potem odebraliśmy go z lotniska w Ottawie. Wyglądał dobrze i zdrowo.

Początkowo nie chciał dużo mówić, ale później dowiedzieliśmy się o jego przygodach. To opowiadanie zrelacjonuję jego słowami.

– Od dłuższego czasu odkładałem pieniądze na tę podróż. Czytałem lektury o krajach tropikalnych. Po skończeniu roku szkolnego wsiadłem do pociągu i przejechałem stany aż na południe. Przez granicę do Meksyku nie było trudno się przedostać. Potem od miasta do miasta wędrowałem na południe Meksyku. Daleko na południu przeprawiając się promem na Półwysep Campeche, spotkałem chłopca w moim wieku. Zaczęliśmy rozmawiać i zaprosił mnie do swojego domu. Zostałem tam bardzo mile przyjęty. Po długim poście nareszcie się najadłem. Była to bardzo zamożna rodzina. Zatrzymali mnie na kilka dni. Razem z ich synem łowiliśmy ryby, ganialiśmy po półwyspie. Miałem świetne wakacje. Mój kolega miał też siostrę o dwa lata młodszą ode mnie – bardzo mi się podobała. Chciałem tam zostać dłużej, ale mnie policja wyciągnęła i wsadziła do samolotu.

 

Krzysztof nie chciał już wracać do tej szkoły, do której chodził, chciał się przenieść do USA. Skontaktowaliśmy się z naszym znajomym, doktorem Wróblewskim, który załatwił mu przyjęcie do szkoły do VIII klasy obok ich domu. Krzysztof pojechał tam i myślę, że dobrze się tak stało.

W międzyczasie nadszedł do mnie dyplom z Ontario Medical Association i mogłem zacząć praktykę.

W Ottawie nie mogłem praktykować jako laryngolog, gdyż jeszcze nie zdałem egzaminu specjalistycznego. Odbywałem praktykę w Cornwall – mieszkańców 100 000 i żadnego laryngologa. Były 2 szpitale, mogłem operować, a z przyjmowaniem pacjentów nie było problemów.

Wynająłem pokój, a na weekendy dojeżdżałem do Ottawy. Miałem ochotę zostać w Cornwall, gdzie poznałem bardzo miłych ludzi – między innymi małżeństwo lekarzy dr McCaul, oboje bardzo gościnni i sympatyczni.

W tym czasie sprzedaliśmy dom w Ottawie i wynajęliśmy drugi, gdyż moja żona poróżniła się z sąsiadami – nie tylko z państwem Onoszko, ale i z innymi również. Chciała wyjechać z Ottawy. Życie rodzinne stawało się bardzo napięte.

Szykowałem się do następnego egzaminu w Royal College z laryngologii. Z polecenia doktora Kerther jeździłem kilkakrotnie do Montrealu, do Royal Hospital, gdzie asystowałem do operacji i poznałem wszystkich tych, którzy prowadzili egzaminy.

Zdawało nas czterech z Cornwall: okulista Francuz z Quebecu, Irlandczyk rentgenolog, Anglik – psychiatra i ja  – otolaryngolog. Po egzaminie pisemnym, trwający cały dzień, dwa tygodnie czekania. Nareszcie nadszedł telegram informujący mnie o zdanym egzaminie. Był ranek, kiedy robiłem obchód po operacjach. W pokoju lekarskim było kilku kolegów. Jeden z nich zwykle bardzo ironiczny w stosunku do mnie (wiadomo, byłem tam obcy), pyta:

– Jak tam egzamin?

– Dziękuję bardzo – odpowiedziałem.

Okazało się, że zdałem tylko ja i okulista. Dwaj pozostali lekarze niestety oblali.

Ustny egzamin w dwa tygodnie potem sytuacja identyczna, ten sam typ z ironią patrzy na mnie i pyta:

– No, jak tam poszło?

– Zdałem – odpowiadam.

Zaległa cisza. Okulista – Kanadyjczyk nie zdał. Trzej pozostali koledzy, którzy zdawali razem ze mną, a mieli szaloną przewagę, gdyż – język angielski był ich pierwszym językiem, a i studia kończyli nie w Europie.

Po chwilowym zaskoczeniu posypały się gratulacje.

Tymczasem Irena szykowała się po raz trzeci do ECFMG Examination. Miała zwyczaj siadania do książki po kolejnej awanturze, kiedy była zła.

W domu życie stawało się coraz cięższe. Czasami złe myśli przychodziły mi do głowy, bo czyż nie lepsza śmierć od takiego życia? Odrzucałem te myśli od siebie mając na względzie los chłopców, którzy byli jeszcze w szkole.

Któregoś dnia dostaliśmy list od doktora Kawy, w którym informował nas że otwarto nowy szpital i on został kierownikiem laryngologii. W liście pytał mnie, czy nie chcielibyśmy się przenieść do Toronto.