Pojawienie się w Stanach Zjednoczonych dziesięciu milionów nowych bezrobotnych w ciągu dziesięciu tygodni, określono załamaniem gospodarczym jakiego nie było od roku 1929. Przypomnę, że 24 października 1929 roku ceny akcji notowanych na Nowojorskiej Giełdzie Papierów Wartościowych gwałtownie spadły. Ta data jest uznawana za początek tzw. wielkiego kryzysu, który trwał aż do 1933 roku. Obecnie zaczęto pisać i mówić w mediach o tym, że być może cały świat znowu stoi na progu kryzysu finansowego.

Powstaje pytanie: czy załamanie w Stanach Zjednoczonych pociągnie za sobą załamanie pozostałych gospodarek światowych? Czy i tym razem sprawdzi się powiedzenie, że kiedy Ameryka kichnie, cały świat ma katar? Czy też tym razem jest to tylko chwilowa zadyszka gospodarcza, która ograniczy się tylko do Stanów? Biorąc pod uwagę niedawne spadki na amerykańskiej giełdzie i to, że rynki całego świata są nadal ścisłe uzależnione od rynku amerykańskiego, to prognozy na przyszłość nie wyglądają optymistycznie. To, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, czyli u naszego najważniejszego sojusznika, nie powinno nam być obojętne. Kilka dni temu amerykański kongres podał, że dziesięć lat zajmie pokonanie skutków obecnego kryzysu. A przecież Polska jest jednym z państw, które całkowicie oparło swoje bezpieczeństwo na sojuszu z Waszyngtonem. I problemy finansowe w USA będą miały ogromny wpływ na nasze państwo.  Również w Niemczech, naszym najważniejszym partnerze handlowym, nie dzieje się dobrze.  Cała Europa może stanąć przed podobnymi problemami do tych, jakie powstały za oceanem.

Dla długookresowych obserwatorów światowej sytuacji gospodarczej, nie jest zaskoczeniem, że dzieje się coś niedobrego. Już w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku (mam na myśli lata 1970 – 80) gospodarki światowe zaczęły mieć problemy. Największe problemy miały państwa socjalistyczne na wschodzie Europy, Polska, Rumunia oraz ZSRR. Mało się jednak dzisiaj mówi o tym, że w tamtym czasie gospodarki kapitalistyczne w rozwiniętych państwach zachodnich również dostawały zadyszki.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Jest wielce prawdopodobne, że transformacje „ustrojowe” w państwach socjalistycznych pomogły państwom kapitalistycznym oddalić widmo nadciągającego kryzysu, ale mu nie zapobiegły.

Włączenie byłych państw socjalistycznych do Unii Europejskiej umożliwiło im wyeliminowanie konkurencyjnego przemysłu. Równocześnie gospodarki tych państw uzyskały dostęp do dużych rynków zbytu na swoje towary. Nie bez znaczenia dla zachodnich gospodarek stał się zastrzyk „siły roboczej” oraz to, że rozpad ZSRR ułatwił im nieograniczony dostęp do wielu surowców. Po jego rozpadzie, dostęp do surowców był ograniczony wyłącznie ilością posiadanej gotówki.

Dla Stanów i Niemiec, czyli państw, które są właścicielami światowych walut, cena surowców przestała stanowić ograniczenie.  Rosyjskie zasoby surowcowe zostały praktycznie zmienione w eldorado dla kapitalistycznych gospodarek. Podsumowując, socjalistyczne gospodarki upadły, a kapitalistyczne złapały jak gdyby drugi oddech.

W Europie największym beneficjentem przemian „ustrojowych” na wschodzie okazały się Niemcy, stając się drugim po Chinach największym światowym eksporterem. Nie wszyscy starzy członkowie Unii odczuwali poprawę w związku z poszerzeniem Unii o nowych członków w tym samym stopniu.  Przez ostatnie lata w państwach takich jak Hiszpania, Grecja czy Włochy, systematycznie rosła stopa bezrobocia a ostatnio wzrastała tam liczba osób potrzebujących zapomogi socjalnej od państwa.

Przeciwnie, byłe państwa socjalistyczne wprawdzie „pozbyły” się socjalistycznego przemysłu i „nadwyżki” siły roboczej eksportując ją do państw zachodnich, ale zanotowały wzrost stopy życiowej obywateli. To powodowało przekonanie wielu mieszkańców tych państw o wzroście wielkości ich gospodarek.

Podsumowując, jeszcze pięć lat temu wydawało się, że „średnio” Unia Europejska miała się dobrze. Tyle, że pojawiła się w niej „choroba”, którą państwa członkowskie zaraziły się od Stanów Zjednoczonych – roczne budżety państwowe uchwalano z coraz większym deficytem.

Nowi członkowie Unii zadłużali się przyjmując potrzebę podnoszenia stopy życiowej obywateli do poziomu państw zachodnich, jako oficjalną politykę państwa.  Starzy członkowie, zwłaszcza południowe państwa unijne zwiększały zadłużenie, aby utrzymać dotychczasowe standardy życia. Długi państw zaczęły rosnąć z roku na rok. Nikt nie dopuszczał myśli, że trzeba je będzie oddawać, więc zaczęło powstawać coś na kształt piramidy finansowej. Pojawiły się również procesy społeczne o nieokreślonym wpływie na ekonomiczną stabilność państw unijnych. Na przykład w wielu państwach Europy Zachodniej ludność z obszarów rolniczych przeniosła się do pracy w miejskich restauracjach i hotelach, zostawiając miejsca pracy w rolnictwie przybyszom z Europy Wschodniej.

Przez ostatnie lata elity brukselskie nie były na tyle odważne, aby wyjaśnić, że tak jak kiedyś w ZSRR, czy tak jak teraz w Stanach Zjednoczonych, w Unii Europejskiej również nie da się rozsmarować równomiernie „bogactwa” dla wszystkich jej mieszkańców. Odwracali uwagę obywateli od rzeczywistych problemów ekonomicznych za pomocą rozpowszechniania ideologii „neoliberalnych”. To niewiele pomogło, ponieważ nie mogło pomóc. Skończyło się na tym, że na początku 2020 roku gospodarki wszystkich państw unijnych weszły w stan recesji. Przypomnę, że stało się to jeszcze przed ogłoszeniem walki z pandemią spowodowaną korona wirusem. Gdyby rzeczywiście głęboki kryzys miał dotknąć państwa Unii to zbawieniem mógłby być drugi plan Marshalla. Tyle, że dzisiejsze Stany Zjednoczone to nie to samo państwo, którym były w 1945 roku – z ogromnym bogactwem, jakie udało się im zgromadzić podczas wojny. Dzisiaj mają problemy finansowe podobnie jak państwa europejskie. Na inne państwa też nie ma co liczyć.

W Stanach Zjednoczonych, przez ostatnie 30 – 40 lat, „rozwój” gospodarczy raczej sprowadzał się do próby utrzymania nadzwyczaj wysokiej, w porównaniu do innych państw, średniej stopy życiowej obywateli. Niestety, powszechny konsumpcjonizm, polegający na zdobywaniu dóbr materialnych nie dla zaspokojenia rzeczywistych potrzeb, ale jako wyznacznik standardu egzystencji, stał się stylem życia większości mieszkańców Stanów Zjednoczonych.

Podobnie zachowywała się administracja waszyngtońska, co skutkowało powiększaniem zadłużenia w tempie znacznie szybszym od tempa europejskiego. Obecnie dług ten osiągnął niebotyczną wielkość 15 bilionów dolarów. Mimo to średni poziom życia w Ameryce powoli, ale systematycznie spadał.

Rzeczywistość gospodarcza Stanów zaczęła przypominać coś na kształt piramidy finansowej. Łatwe pieniądze z banków wykorzystywano do tworzenia miejsc pracy głównie w „instytucjach”, które zarabiały na „przekładaniu pieniędzy z jednej kupki na drugą”. Liczba osób pracujących w zakładach wytwórczych malała z roku na rok. Znikały z rynku pracy etaty dla fachowców średniego i wyższego szczebla z zakładów przemysłowych, co górnolotnie nazywano zanikaniem klasy średniej.

Jeszcze kilka tygodni temu w Stanach Zjednoczonych osiemdziesiąt procent zatrudnionych pracowało w handlu i usługach.

Przyczyna powstania właśnie takiej struktury zatrudnienia jest dobrze opisana.

Przez ostatnie trzydzieści, czterdzieści  lat rzeka amerykańskich technologii płynęła do Azji. Dzięki tym technologiom, ale również dzięki uzyskaniu pełnego dostępy do amerykańskiego rynku, Chiny przekształciły się w światową fabrykę „wszystkiego”. W wyniku podobnej „współpracy” podobne zależności powstały pomiędzy Stanami a Koreą Południową czy Tajwanem.

Dla przykładu, w Hongkongu jest zarejestrowanych ponad 1400 amerykańskich firm.

Śladem Chin zaczęły podążać Indie. Właścicielami lub udziałowcami przedsiębiorstw umiejscowionych w Azji były i są światowe elity finansowe. Ponadnarodowe korporacje, których głównymi udziałowcami są właśnie międzynarodowe elity, wykorzystując umowy o wolnym handlu spowodowały, że towary wytwarzane w Azji zawojowały cały świat. W Europie i Ameryce Północnej powoli zanikał przemysł lekki. Dzisiaj coraz trudniej znaleźć w sklepach towary wyprodukowane w tych państwach. Często pozostałe na rynku markowe produkty znanych zachodnich firm na spodzie etykietki, drobnym drukiem, wymieniają państwo azjatyckie, jako miejsce powstania

Załamanie cen ropy naftowej na światowych rynkach unaoczniło jeszcze jedną brutalna prawdę o gospodarce Stanów Zjednoczonych. Jest mało znanym faktem, że w ciągu ostatnich lat, Stany stały się największym eksporterem ropy naftowej wyprzedzając nawet Arabię Saudyjską i Rosję.

Rynek zbytu dla własnej ropy znalazły nawet na Białorusi dzięki umowom, które zawarto podczas wizyty sekretarza stanu USA Mika Pompeo i jego spotkania z prezydentem Białorusi Aleksandrem Łukaszenką.

Piętą Achillesa tej nowej żyły złota okazała się cena ropy naftowej na światowych rynkach. Na początku roku jej cena spadła poniżej 45 dolarów za baryłkę i prawie wszystkie przedsiębiorstwa wydobywające ropę naftową w Ameryce Północnej stanęły na krawędzi bankructwa. Przy tak „niskiej” cenie sprzedaży, wydobycie ropy naftowej w Ameryce jest nieopłacalne. W ciągu kilkunastu dni ceny akcji notowanych na Nowojorskiej Giełdzie Papierów Wartościowych spadły o jedną trzecią. Podobne spadki wystąpiły na innych giełdach światowych, które przecież funkcjonują pod dyktando giełdy przy Wall Street.

To pozwala przypuszczać, że przedstawiane przez prezydenta Trumpa dobre wyniki amerykańskiej gospodarki za czasów jego prezydentury były w rzeczywistości osiągnięte na drodze zwiększonego wydobycia ropy naftowej i jej sprzedaży za granicę. Jeżeli cena ropy nie zmieni się, to pieniądze pożyczone od banków i zwiastowane w amerykański przemysł naftowy mogą się okazać „inwestycją” w coś, co jest kolejną piramidą finansową.

Czy można być optymistycznym na nadchodzące  miesiące?

Europa dopiero stoi na progu kryzysu finansowego. Łatwo przewidzieć, że największe uderzenie będzie w te europejskie państwa, które mają największe zadłużenie w stosunku do dochodu narodowego. Czyli we Francję, Hiszpanię, Włochy i Grecję. Trudno jest jednoznacznie ocenić, jakie trudności napotkają nowi członkowie Unii Europejskiej, w tym Polska.

Stany Zjednoczone mając najsilniejszą i największą gospodarkę na świecie wcześniej lub później wyjdą z tego kryzysu. Na ich korzyść przemawia fakt, że w obecnej chwili nie ma alternatywy dla dolara, jako najważniejszej waluty światowej. Dolar jeszcze przez jakiś czas na pewno będzie święcił triumfy. Tyle, że polityczne, ekonomiczne i wojskowe znaczenie Stanów w świecie będzie malało.–

Niemcy, nasz najważniejszy partner handlowy, mają w tym momencie najsilniejszą gospodarkę w europie i trzecią na świecie. Euro pozostanie główną walutą na obszarze Europy.  Pozostają jednak pytania dotyczące najbliższej przyszłości gospodarek państw słabo i średnio rozwiniętych, silnie związanych z najsilniejsza gospodarka europejską, ponieważ trudno przewidzieć, jaką kondycję będzie miała gospodarka niemiecka w najbliższych latach. Jedno jest pewne, że wszystkie państwa będą musiały skoncentrować uwagę na samodzielnym rozwiązywaniu własnych problemów ekonomicznych.

Pytanie, czy nadciagający kryzys może rzucić na ziemię gospodarkę Polski na razie musi pozostać bez odpowiedzi. Tak samo jak odpowiedz na pytanie czy fala bezrobocia ograniczy się do Stanów Zjednoczonych czy też w nadchodzących miesiącach rozleje się na cały świat?

Mikołaj Kisielewicz