Niemal wszystko, co nam towarzyszy, co w nas tkwi, to cienie i echo. Pogłos, docierający do naszego dziś z odległego kiedyś, kiedyś. Rezonująca w teraźniejszości przeszłość. Ta bliższa, ledwie z wczorajszego dnia, i ta dalsza, która odeszła z pozoru bezpowrotnie, a de facto nadal trwa – z nami i w nas.

To samo inaczej: nic, co nie ukorzenione, nie zaowocuje. Chwastów nie wyłączając. Tymczasem od 1944 roku między ujściem Świny, a szczytem Rozsypańca najobficiej zakorzeniały się właśnie chwasty. Zakorzeniały się i rozłaziły, wciskając w każdą dziedzinę życie wspólnoty.

Efekt: dziś najobficiej owocują właśnie one. Perz, dajmy na to. Czy „barszcz Trzaskowskiego”. Czy tam Sosnowskiego. Ho-ho, tak-tak. A kiedy władzę przejmują bandyci, przyzwoitość dopaść i zdusić łatwo. Zwłaszcza po pięciu latach niemieckiego i sowieckiego bestialstwa. Dlatego przyzwoitość zniknęła z polskich ulic.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Niewiele później – czas to dość po temu – bandyci zapuścili korzenie i zaczęto konserwować stan, dewastujący duszę polskiego narodu. Wzniesiono rzeczywistość wiodącą wprost ku degrengoladzie moralnej, wieńczącej upadek ostateczny – już nie tylko w wymiarze wartości. Mówię przez to, że przeszłość rezonuje w nas, lecz nie łudźmy się: rezonuje też w dzieciach i wnukach tych, którzy postanowili przyłączyć się do zwycięzców i niewolić Polaków wraz z nimi.

Stąd na poziomie tak zwanych „elit rządzących”, współczesna Polska składa się ze środowisk, które: „Sobie nie stawiają żadnych wymagań moralnych, a swojemu otoczeniu tylko jedno – żeby ich podziwiało”, jak to ujął Stanisław Michalkiewicz.

„Człowiek uczciwy zawsze będzie rodził u ludzi zeszmaconych agresję, gdyż stanowi widoczny wyrzut sumienia, że można inaczej” – jak o tym samym wyraził się Józef Darski.

Albowiem u początków zniewolenia zawsze znajdziemy agresję i dekapitację. Co zrozumiałe i naturalne: wyłącznie przeciwnik pozbawiony głowy nie odwarknie, nie odszczeknie, nie skoczy do gardła.

Idźmy dalej, przypominając wbrew wszystkiemu i wszystkim („prawda przeciw światu”): niczego trwałego nie da się skonstruować w oparciu o założycielskie łgarstwa, to jest na spróchniałych i zgniłych fundamentach, zaś bez uporządkowania percepcji Polaków na poziomie wartości o naprawie Polski nie da się rozprawiać z sensem. Nawet nie wspominając o jakimkolwiek sensownym i skutecznym działaniu.

Wiadomo: aby chlew zamienić w cokolwiek, od usunięcia świń należy zacząć co najmniej, ponieważ jednak po 1989 roku nie zrobiliśmy tego, co konieczne, dziś otrzymujemy to, co oczywiste. Każda z naszych niedoskonałości, bez względu na obszar, którego dotyczy, to nic innego jak odłożone w czasie konsekwencje zaniechania sprzed lat. Aksjologii nie oszukasz, choćbyś pękł. Aksjologia obdaruje nas swoim zawsze, zawsze o swoje upomni się, a nasze grzechy dościgną nas, choćby miało się to stać tuż przed naszym upadkiem w grób.

Owszem – to, co minęło, minęło. Wszelako błędem poznawczym jest ocenianie minionego nonszalancko, wyłącznie jako czegoś, co nas poprzedzało i od czego jesteśmy mądrzejsi niejako z samej natury rzeczy: bo tamto to czas miniony, a teraz mamy postęp, nowoczesność, a nawet smartfona i telewizor, największe we wsi. Nieprawda. Najczęściej bywa bowiem tak, że niemal wszystko, co w nas, to zaledwie echa bliższej i dalszej przeszłości. Tej z wczoraj i tej sprzed lat. Kiedy, dajmy na to, III Rzesza postanowiła, że mają nie stygnąć paleniska Auschwitz. Kiedy świat cały drżał w posadach. Kiedy, demonicznie charcząc, waliły się mury warszawskich kamienic. Niemal wszystko, co w nas, powtórzę, to echa bliższej i dalszej przeszłości. Przy tym bardzo nietrwałe i cherlawe echo.

Dlaczego o tym wspominam? Otóż całkiem niedawno rodzinne archiwum wzbogaciło się o rękopis dziennika, powstałego w czasach II wojny światowej i Powstania Warszawskiego. Autorką jest matka Iwo Kozłowskiego – Anna Kozłowska z domu Juchnowicz – a tekst obejmuje okres od początku jej ciąży (marzec 1942) do lipca 1945 roku, gdy po wojennej gehennie rodzina zamieszkała w Wesołej (wschodnia dzielnica Warszawy od 2002 roku). Poniżej fragment.

„23 III 1942. Dziś wyjaśniło się ostatecznie, że mam zostać matką. (…) Czuję się fatalnie. Jesteśmy w zbyt ciężkich warunkach: wojna, ciągły niepokój o Staszka, no i moja praca w sklepie od rana do siódmej wieczorem bez przerwy. I ciągle między ludźmi. Muszę uśmiechać się do klientów, a tak jest mi niedobrze. Wiem że będę miała syna. Będzie nazywać się Iwo.

(…) Wieczorem w poniedziałek 7. sierpnia [1944] Wandka przychodzi do mnie z jakąś niewyraźną miną: bóle zaczynają się. O przedostaniu się do szpitala nie ma co marzyć, akuszerki jakiejś brak. Szykuję „salę porodową” w najcichszym zakamarku mieszkania, ubieram się w biały fartuch, odkażam co mogę i z duszą na ramieniu szykuje się odbierać poród. Boże oświeć mnie, ratuj Wandę.

Przechodzi noc, bóle coraz silniejsze. Staś zajmuje się Iwulem, Mamie robota z rąk leci, denerwuję się bardzo. O dziewiątej rano Niemcy każą wszystkim opuszczać mieszkania. Mężczyźni ustawiają się pod ścianą. Staszek trzyma na ręku syneczka. Ja postanawiam zostać z Wandą na pewną śmierć. Po każdej serii wystrzałów wyglądam oknem. Najdroższe mi istoty stoją. Boże ratuj ich! Zamieniam się cała w jedna wielką modlitwę. Wanda po prostu już wyje. Opanowuję się, wychodzę na ulicę i jakąś szarżę błagam o odstawienia chorej do szpitala. Trafiam szczęśliwie na starszego Czecha. Przydziela mi sześciu ‘skazańców’ na ochotnika i dwóch żołnierzy jako eskortę. Chwytam kilka najpotrzebniejszych dla przyszłej dzieciny tłumoczków i wyruszamy. Przodem ja w białym fartuchu, za mną łóżko polowe z Wandą i bagażowi. Na końcu kryją się żołnierze. Biedna Wandzia, cała zapuchnięta, okryta jakąś wysypką, wydaje już całkiem zwierzęce dźwięki.

Widok miasta jest straszny: wszystkie domy to jedno rumowisko, żar i dym nie do zniesienia. Skaczemy przez trupy ludzi, koni, psów, jęki rannych napełniają powietrze. Nasza wojskowa opieka gdzieś się ulatnia. Każdy posterunek chce strzelać do nas. Każdemu z osobna tłumaczę, że to chora kobieta, że ‘Polnische Banditen’ nic z nami wspólnego nie mają. Nasi ‘tragarze’ co chwila chcą Wandę rzucić na środku ulicy i uciekać. Zdobywam się na wprost nadludzkie opanowanie i z uśmiechem, powiewając białą chustką, idę przodem, wyprostowana, widoczna z daleka w swej bieli. Tłumaczę ludziom, że ja ich chronię przed pociskami, gdyż weszłam w jakieś tajne porozumienie z Panem Bogiem. Głośno mówię modlitwy, które powtarzają za mną ci ‘silni mężczyźni‘.

Prawie po godzinie takiej wędrówki (normalnie idzie się dziesięć minut) dostajemy się do szpitala, gdzie po mnóstwie trudności stawianych przez władze niemieckie udaje mi się oddać Wandę w ręce dr Szadkowskiej. W piętnaście minut później tj. o godz. 12:15, przychodzi na świat syn Wandy i Edka. Personel szpitala ogląda nas jak bohaterów. Od 1. sierpnia nikt żywy nie dotarł do nich. Mnóstwo pytań, zachwytów, uścisków. Ten entuzjazm ‘ludzi w bieli’ dodaje trochę odwagi mej załodze. (…)”.

Lipiec 1945. Iwo stoi przy płocie i wygląda na drogę. Przechodzi kilka pań i zaczyna się zwykła rozmowa: ‘Jaka śliczna dziewczynka!’. Iwo ubrany w pajacyk, wygląda naprawdę na dziewczynkę. Ale jego męska ambicja cierpi, więc woła:

– Ja jeśtem opcik, naziwam się Iwo Koziośki.

– A, chłopczyk jesteś! Jakie ty masz śliczne czarne rzęsy!

– Ręcie teś mam ciarne – brzmi odpowiedź i Iwuleczek pokazuje swe łapiny, wybrudzone do niemożliwości.

Każdy się zachwyca mym syneczkiem. Bujne i bardzo niesforne jasne włoski, śniade ciałko, pełne rozkosznych złocistych dołeczków i oczy ogromne, szare, jakieś dziwnie świetliste w ciemnej oprawie. Uroda na którą każdy zwraca uwagę (…).”

My przy tym? Mówiłem: my przy tym, to tylko mdłe cienie. Cherlawe echa przeszłości. Aż chciałoby się zapytać: gdzie Twoje ambicje, Polsko? Gdzie Twa niegdysiejsza potęga? Gdzie chwała Twoja? Po co oni ginęli? Żebyśmy mogli zapomnieć, poświęcając czas telewizji? Rozrywce? Ku uciesze naszych treserów i ich nadzorców?

Pytania buńczuczne, powiedzmy wręcz: tromtadrackie. Powiedzmy: harde. Powiedzmy: czupurne. Szekspirowskie w charakterze. Wszelako bez właściwych odpowiedzi i wskazań, utknęliśmy. I choćby nie wiem co, nie ruszymy z miejsca.

***

Poza tym uważam, że Konfederaci zaczynają rosnąć i urosnąć muszą. Oczywiście, że tak. Pora po temu najwyższa. Już czas.

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem:

widnokregi@op.pl