Ale prawdę mówiąc nikt o nim nigdy nic złego nie słyszał. Mówili nawet, że gospodarny, że tępi szkodników, złodziei i sabotażystów.

Roma wypiła jeszcze jednego, ale już czuła, że sen ją morzy.

– Pójdę już spać bo padam ze zmęczenia.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Dziękuję wam dzieci za pomoc.

I poszła ale myśli kłębiły się jej w głowie i już nie wiedziała czy dobrze zrobiła, że tu przyjechała czy nie.

I wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Już się rozbierała do łóżka, gdy nagle otworzyły się cicho drzwi i do pokoju wszedł Jacek. Roma przycisnęła do piersi porozpinaną już bluzkę.

– Jacek! O co chodzi? Gdzie Dusia?

– Jest w kuchni. Posłuchaj Roma – chciałbym ci coś jeszcze powiedzieć.

To był chyba pierwszy raz gdy zwrócił się do niej po imieniu. Właściwie powinien do niej mówić „mamo” – jak to do teściowej ale Jacek nigdy tego nie robił. Taka rogata dusza! Ale trzeba też przyznać, że tego spoufalania się nie nadużywał. Zwykle mówił jakoś bezosobowo.

– Chciałbym ci coś powiedzieć.

– Słucham.

– Roma – powiedz dziadziowi, żeby był całkiem spokojny. Ja tu jestem I pamiętam. Tak mu powiedz – dobra? I jeszcze jedno – nikomu o tym ani słowa – pamiętaj Roma!

I popatrzył na nią jakoś dziwnie. Nie, nie – nie to żeby nieprzyjemnie – po prostu dziwnie. I Romie znowu dreszcz przeszedł po długiej szyi.

“Co się ze mną wyprawia – pomyślała – przecież on jest prawie dwadzieścia lat młodszy!”

Ale to krótkie, wieczorne spotkanie z Jackiem dało jej dużo do myślenia. Inna rzecz, że była po paru wódkach i po zmęczeniu podróżą i wrażeniami i rano gdy siedziała przy kawie w kuchni – nie była pewna czy to miało miejsce czy nie. Postanowiła jednak, że zaraz po powrocie porozmawia z teściem i przekaże mu to co usłyszała.

 

A tymczasem w domu zaszły nowe wypadki. Przede wszystkim prawie zaraz po wyjeździe Romy dziadzio Franio upadł. Wstawał z fotela, nogi mu się związały i upadł. Na krzyk babci Karol przybiegł z apteki i zaczął pomagać ojcu wstać, ale nie mógł sobie poradzić.

Przybiegła też Zosia z kuchni, przyleciały Hela i Fela i jakoś wspólnymi siłami położono dziadzia na łóżku. Dziadzio nie był lekki. Masywny brzuch ważył, bezwład całego ciała też. Leżał przytomny ale chrapał jakoś przez wąsy i Karol zaraz ruszył do apteki po lekarstwa. A tam kłębił się tłum. Był czwartek – cotygodniowy targ w Dorniewie. Ludzie zjeżdżali ze wszystkich stron i cały rynek zawalony był straganami, stoiskami, furmankami.

Ludzie kupowali, chodzili, targowali – wszędzie ścisk nieopisany. Tak było co tydzień. Korzystając z tego, że są w Dorniewie – przyjezdni odwiedzali aptekę, a że apteka Freyów była jedyną na wiele kilometrów dookoła więc ludzi było co niemiara. Dzieci płakały, baby okutane chustami gadały jedna przez drugą, chłopi z biczyskami w rękach, w grubych walonkach tłoczyli się do kontuaru – nikt nie stał w żadnej kolejce! Sądny dzień! Za czasów rządów pana Franciszka Karol miał do pomocy dwie panie techniczki, ale od 9 stycznia władza zwolniła je „do odwołania” i teraz musiał sobie dawać radę sam.

Zaczął krzyczeć, że ojciec miał wypadek, że na godzinę musi zamknąć aptekę, ale tłum nie był już taki, jak kiedyś – potulny, grzeczny, posłuszny. Teraz – w nowych, ludowych czasach – chłopi wiedzieli, że mogą żądać i wymagać! Zaraz też podniósł się wrzask i wygrażanie, że apteki nie opuszczą, że teraz apteka jest państwowa, i że jak aptykorz nie chce sprzedawać to oni zaraz na milicję pójdą i porządek musi być!

Karol poczerwieniał i może by i coś powiedział czego by mógł później żałować ale na całe szczęście nagle, zupełnie nieoczekiwanie w drzwiach apteki pojawił się proboszcz Noga. Prałat urzędował w parafii od prawie pięćdziesięciu lat. Ludzie szanowali go i słuchali. Zobaczył też zaraz co się dzieje i pośpieszył z pomocą.

– Dobrzy ludzie – zawołał swoim „kazaniowym” basem – toż to nie widzicie, że pan magister ojca swego musi ratować?!? Toż ustąpcie na godzinkę! Zrozumcie człowieka! Bóg wam wynagrodzi!

Jeszcze tu i tam odezwały się jakieś obrażone głosy, jeszcze tu i tam jakiś chłop walnął ze złością biczyskiem o posadzkę ale autorytet proboszcza był na tyle silny, że powoli, powoli tłum wycofał się na zewnątrz. Wycofał ale trwał. Podobno właśnie wtedy ktoś poleciał na posterunek ale nie było pewności kto. Zwykła rzecz – nikt nic nie widział, nikt nic nie wie!

A dziadzio Franio leżał i ciężko oddychał. Prałat Noga poszedł pośpiesznie do kościoła po Najświętszy Sakrament i oleje i w pół godziny później w komży, w birecie i przy dzwonku ministranta wrócił do apteki. Kłębiący się tłum ucichł, a wielu poklękało w błocie. Ksiądz z ostatnim sakramentem to już nie był żart! Zrozumieli.

W tym też czasie komendant posterunku MO starszy sierżant Szczuka wiedział już co się stało i dla pewności zjawił się przed apteką. Ludzie rozeszli się bez słów.

A pan Franciszek Frey, kochany dziadzio Franio rzęził. Leżał w ogromnym, małżeńskim łożu i patrzał szklanym wzrokiem na swoją ślubną Wandzię i na syna Karola przystawiającego mu do szyi spragnione krwi pijawki. Prałat Noga przyszedł, namaścił, udzielił absolucji i został jeszcze chwilę na barszczyku w filiżance podanym przez Helę na białej serwecie.

Wieść szła lotem błyskawicy, a że Dorniewo to nie była żadna metropolia więc w krótkim czasie rodzina zebrała się w wielkim jadalnym pokoju Freyów. Było prawie południe. Chory leżał cicho, cztery pijawki wpijały się w jego grubą szyję i pęczniały od wypitej krwi, a obok – na skraju łóżka przysiadła przyjaciółka życia – Wandzia.

Ci z rodziny, którzy akurat byli w Dorniewie schodzili się z poważnymi minami, jakby już co najmniej miało się na pogrzeb. Ale ze śmiercią nigdy tak nie jest żeby przychodziła na wezwanie. Ona przychodzi zwykle niespodziewanie, jakby ukradkiem i w najmniej oczekiwanej chwili. Wyglądało na to, że tak było i teraz. Chory leżał ale Bogiem a prawdą nikt nie wiedział co mu się stało. Upadł bo upadł – mało takich upadków każdy w ciągu życia doświadczył? Od upadku jeszcze nikt nie umarł! No może jak się spadnie z dachu ale to inna sprawa.

Karol twierdził, że dziadzio miał udar mózgu czy jak się to mówiło „został rażony apopleksją”. To mogło minąć ale mogło i nie. Jednocześnie rozglądał się rozpaczliwie za Romą i przeklinał siebie w duchu, że pozwolił jej na tę jazdę do Rzeszowa. Po co to było? Po co? Jakżeż jej teraz brakuje!!!

Na szczęście to przeklinanie długo nie trwało bo około trzeciej po południu na rynek wtoczył się czarny citroen, z którego wyskoczyły Roma z Dusią i dziećmi. Okazało się, że Jacek zawiadomiony przez komendanta dorniewskiego posterunku starszego sierżanta Szczukę wysłał rodzinę do umierającego. Dobry chłopak – pomyślał w przypływie wdzięczności Karol – dobry. Ubowiec ale dobry!

Rodzina siedziała przy stole. Do sypialni nikt nie wchodził. Tam siedziała tylko babcia i Karol, który od czasu do czasu wybiegał po coś do apteki i znowu znikał za podwójnymi drzwiami sypialni.

Była Musia z trojgiem dzieci, oczywiście Hela i Fela z córką Lonią, młodszy brat Karola Tadzio, który pracował w nadleśnictwie Roztocze, przyszedł nawet pan Eustachy Dornicki wraz z wnuczką Klementynką. Przy drzwiach do kuchni stała stara Zosia z zaczerwienionymi oczami i powtarzająca z cicha, że jaka szkoda, że Józio tak daleko! Jak on to przeżyje?

A Józio jeszcze od przedwojny pracował w Afryce – w Kongo Belgijskim w Union Minière du Haut Katanga, jako inżynier geolog. W swoim czasie, dzięki opiece i funduszom przybranego ojca skończył studia we Lwowie, a potem gdy młodzi Karolowie byli w Bazylei przyjechał do nich trochę na wakacje, a trochę w celu rozejrzenia się za pracą, nawiązał kontakty, pojechał na krótko do Belgii i w parę miesięcy później był już w Kongo. Inna rzecz, że Belgowie potrzebowali podówczas ludzi jak kania deszczu, a już wykształconych inżynierów to najbardziej. Union Miniere płaciła doskonale ale i tak niewielu Europejczyków godziło się na takie dalekie wygnanie. Józio był kawalerem, nic go w Europie nie trzymało więc pojechał. Do matki pisywał dość regularnie, a do swojego przybranego ojca – pana Franciszka – jeszcze częściej i na dobrą sprawę nie było miesiąca żeby do dorniewskiego domu nie przyszedł zagraniczny list opatrzony pięknymi, egzotycznymi markami od Josepha Freya. Dusia i Musia – jako małe dziewczynki – czekały z utęsknieniem na te znaczki, które potem starannie odklejały nad parą, suszyły i układały w specjalnym zeszycie.

No więc wszyscy czekali, czekali ale śmierć nie przychodziła. Dziadzio oddychał ciężko i chociaż miał zamknięte oczy to chyba nie spał. Zdjęto nabrzmiałe od wypitej krwi pijawki, położono kompres na czole i czekano. Przyszła noc i trzeba się było zbierać do spania.

Musia z dziećmi wyszła pierwsza, Hela, Fela i Lonia poszły na górę. Pokój opustoszał. Tylko babcia Wandzia trwała na czuwaniu, ale i ona – „na ostatnich nogach” położyła się nie zdejmując sukni i zasnęła ciężkim snem starej, zmęczonej kobiety. Karol siedział w fotelu ale w chwilę potem i on zsunął się w głąb i zasnął. Cisza zaległa dom. Nawet stara papuga Mora drzemała wtuliwszy głowę w pióra.

W taki to czas pan Franciszek otworzył szeroko oczy i wolno, bardzo wolno zaczął odkrywać kołdrę. Widocznie pijawki zrobiły dobrą robotę. Kompres spadł mu z głowy ale on nie zwracał na to uwagi. Przypodniósł się na rękach i ostrożnie postawił nogi na dywanie. Najpierw jedną a potem drugą. Nie robił hałasu. Chwilę posiedział na brzegu łóżka a potem wstał i małymi kroczkami podszedł do biurka. Jeszcze mu na tyle wystarczyło sił, żeby z małej, sekretnej szufladki wyciągnąć płaską, skórzaną teczkę. Jeszcze wyciągnął z niej jakieś papiery. Teczka upadła na podłogę a pan Franciszek miął w ręku trzymane kartki.

A potem chwycił je mocniej drugą ręką ale w tej samej chwili zachwiał się, stracił równowagę i nagle runął całym swoim ciężarem na podłogę! Łoskot upadającego ojca zbudził Karola, który zerwał się z fotela jak dźgnięty nożem. Półprzytomny rzucił się ratować, chciał robić sztuczne oddychanie, ale na to wszystko było już za późno! Franciszek Frey, ukochany mąż, ojciec, dziadek i pradziadek, ostatni właściciel Apteki pod św. Jakubem w Dorniewie nie żył!

Padł jak rażony gromem! Jego dusza wzbiła się do nieba i połączyła z wszystkimi przodkami-aptekarzami, którzy w swoich czasach robili mikstury, ucierali maście i leczyli kolejne pokolenia dorniewiaków.

Karol stał oszołomiony. Matka trzęsła się obok. Płaska, skórzana teczka leżała na podłodze. W szybko sztywniejących rękach zmarły ściskał zmięte kartki papieru. Karol ostrożnie wyjął je ze stygnących dłoni i nie czytając schował do biurka. Babcia patrzyła na wszystko szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Jakby nie mogła uwierzyć, że oto straciła swego męża, najlepszego przyjaciela i opiekuna. W tym samym momencie Mora zaczęła głośno skrzeczeć i wrzeszczeć coś po niemiecku – tak się bowiem jeszcze za swoich młodych lat nauczyła.

Ruch i rwetes powstał w całym domu. Zosia w szlafroku przyczłapała pierwsza. Za nią pojawiły się płaczące już Hela i Fela. Roma, która na tę noc nie poszła do dworu tylko została przy mężu przybiegła w rozwianej koszuli. Dzieci spały.

Na drugi dzień zaczęły się przygotowania do pogrzebu, który miał się odbyć za cztery dni. Trzeba było dać trochę czasu tym, którzy mieli przyjechać – często gęsto z dalekich stron. Córki zmarłego – Hela i Fela zajęły się wysyłaniem telegramów, Roma organizowała miejsca dla przyjezdnych a Karol konferował z proboszczem i urzędnikami w Radzie Narodowej.

Spodziewano się przecież ogromnego pogrzebu. Pan Franciszek był znany i lubiany. Jak się okazało nawet świeżo uformowana Dyrekcja Aptek z Rzeszowa miała przysłać swojego przedstawiciela. A poza tym wielu, wielu aptekarzy, klientów apteki, kolegów z dawnych lat, z czasów wielkiej wojny, znajomych i przyjaciół. Przede wszystkim zaś spodziewano się gremialnego udziału obywateli Dorniewa. Starszy sierżant Szczuka był w pogotowiu, odpowiednie władze poinformowane, grobowiec Freyów otworzony i odczyszczony – jednym słowem nie zaniedbano niczego.

 

A potem, gdy „opadł już kurz bitewny” i przebrzmiały ostatnie tony Requiem rodzina zasiadła do wspólnej stypy. Byli prawie wszyscy. Brakowało jedynie inżyniera Józia i majora Woźniaka no ale tych to zatrzymała praca i odległość. Wszyscy pozostali siedzieli za ogromnym stołem. Wdowa po dziadziu – babcia Wandzia – ubrana w czerń i opalowe kolczyki – siedziała na pierwszym miejscu. Wokół niej dzieci a więc Karol z Romą, Tadzio z Roztocza ze swoją Nusią, Hela, Fela oraz Staszek, który przyjechał z Zachodu czyli jak się podówczas mówiło z Ziem Odzyskanych. Józia – adoptowanego syna – jak wspomniałem – nie było.  Podróż z Katangi przez Abidżan, Marsylię, Brukselę do Warszawy potrwałaby na pewno dłużej niż te trzy dni, które dzieliły pogrzeb od zgonu. Dalej siedziały wnuczki, wnuki i prawnuki a więc Dusia z Marylką i Jureczkiem, Musia z mężem Florkiem i trojgiem dzieci – Tereską, Zosią i Witkiem, córka Feli Lonia i wreszcie „przyszywana” kuzynka zmarłego dziewięćdziesięciodwuletnia Gertruda von Kleist, która jako jedyna pamiętała stary dom przebudowany w swoim czasie przez pana Teodora Freya. Panna von Kleist wychowywała się jeszcze w domu Teodorów Freyów. Była sierotą po jakichś dalekich krewnych pana Teodora. Austriaczka ale po tylu latach prawie zupełnie spolszczona. Czy a jeśli tak to jakie pokrewieństwo łączyło ją z Freyami nikt już chyba nie wiedział. Może tylko ona jedna. Wrosła w rodzinę i nikt sobie nawet nie umiał wyobrazić domu Freyów bez panny Gertrudy. Zmarły pan Franciszek i pani Wanda byli z nią po imieniu, inni mówili „ciociu” a stara służąca Zosia zwracała się do niej per „panienko”. Panna von Kleist kładła pasjanse, grała dość dobrze na fortepianie, uczyła dzieci po niemiecku i chodziła z panią Wandą na spacery. Na kuchni znała się wybornie.

Tak więc babcia Wandzia siedziała na szczycie stołu. Jak zawsze wyprostowana z łokciami przy bokach i nadgarstkami opartymi o krawędź blatu. Oczy miała spuszczone i bladość wystąpiła jej na policzki a na czole pojawiły się krople potu. Zmęczenie i przeżycia ostatnich dwóch miesięcy przeorały siły tej starej pani, która ostatnim wysiłkiem starała się zachować twarz. Poza tym czuła się okropnie samotna. Już teraz brakowało jej kochanego Frania! To był prawdziwy przyjaciel, z którym przebyła tak długą drogę. Była śmiertelnie zmęczona. Widok leżącego na podłodze, martwego męża odebrał jej chęć życia i zajmowania się czymkolwiek. A przecież nie była bardzo stara! Nie miała nawet osiemdziesięciu lat.