-Ale co by to wszystko miało mieć z Ullmanem – trudno dociec!

-Dwa piki – powiedział inżynier Sakowicz. Otóż coś miało, bo słyszałem podówczas głosy, że ta Maryśka kochała się w Ullmanie. Skoro jednak kochała Ullmana, to dlaczego u licha wyszła za Kokuna? Czy możliwe, żeby się  złakomiła na gospodarkę?

Prałat Noga poprawił się w fotelu. Widać było, że jest zniecierpliwiony i niechętnie słucha.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

-Drodzy moi – powiedział wreszcie – albo gramy, albo plotkujemy o dawnych dziejach. Ileż to już lat od tego wszystkiego minęło? Co to wspominać! Było, minęło – szkoda gadać!

-Ale, ale – żachnął się nieco pan Frey – trudno mówić, że to są same plotki. Dawne dzieje – zgoda, ale to jest życie naszych stron. To jest też nasze życie. Dlatego o tym mówimy.

-No, no drogi magistrze – zaśmiał się pan Dornicki – nie wiem czy akurat życie chłopów z Jaworówki jest moim życiem, ale skoro tak pan mówi, to niech będzie.

Mówiąc to zabrał lewę i dodał:

-A skąd wiadomo, że ta Maryśka faktycznie kochała się w Ullmanie? Skąd to dziwaczne przypuszczenie, że Ullman był ojcem dziecka Kokunów? Wreszcie, skąd ta złość Maryśki, czyli późniejszej Kokunichy do Ullmana?

-Na te i inne pytania na próżno czekam odpowiedzi, ale tak mi się coś wydaje, że się nie doczekam. Ostatecznie kto to może wiedzieć? Kokunicha nie żyje, a Ullmana nikt, przy zdrowych zmysłach, nie będzie o to pytał! W każdym razie na pewno nie ja!

-Święta racja – rozchmurzył się prałat – to są osobiste sprawy ludzi i nie mamy żadnego prawa ich roztrząsać. Zresztą nic to nie zmieni. A zresztą powtarzanie plotek ociera się o grzech! Przypominam!

I żartobliwie, jakby dla ostrzeżenia, podniósł palec do góry.

-Jedno tylko mogę dodać, a mianowicie to, że w 1915-tym, w czasie gdy w naszym miasteczku stacjonowali Kozacy Radki Dymitriewa doszło do plądrowania plebani i wiem, że cały szereg ksiąg parafialnych uległ, albo zniszczeniu, albo się gdzieś  zawieruszył. Po wojnie sprawdzałem. Kancelaria była w nieładzie, księgi porozrzucane, meble porąbane i wszędzie – przykro powiedzieć – straszny brud i końskie łajna. Porządkowałem to dłuższy czas. Wiele zapisów o ślubach, urodzeniach i zgonach zginęło. Niepowetowana strata. Nie do naprawienia.

I więcej już o tym nie mówiono.

Następnego dnia ksiądz Noga obudził się z jakimś nieokreślonym poczuciem niesmaku, żalu czy poczucia winy i doprawdy sam nie wiedział jak to tłumaczyć.

-Najniepotrzebniej w świecie dałem się wciągnąć w tę rozmowę – wyrzucał sobie – przecież wiem jak było, ale jestem związany tajemnicą, a przez takie rozmowy mogę się, całkiem nieumyślnie, z czymś wygadać.

Z tego wszystkiego poszedł, z biblią pod pachą, w grabową aleję.

-Świeże powietrze dobrze mi zrobi – pomyślał.

Dzień był wyjątkowo ciepły. Prawie wiosenny i od biedy można było wyjść bez płaszcza, ale stary prałat krew miał już wystygłą i nawet w gorące, letnie dni wkładał pod sutannę sweter. Wziął więc teraz ze sobą futro, ale dla przewiewu rozpiął je i zadumany szedł aleją w kierunku rzeczki, aż do „brewiarzowej ławeczki”, na której lubił odmawiać swoje  codzienne modlitwy.

Jego myśli biegły do tamtych dawnych lat, kiedy jako młody ksiądz musiał stawiać czoła nieznanym sobie problemom ludzkich dusz, napięciom i emocjom.

Wśród monotonii „zwykłych” i „nudnych” grzechów, słyszanych w czasie niezliczonych spowiedzi, trafiały się dramaty, których ani nie znał ani nie wiedział, jak się wobec nich zachować. Nie wiedział co i jak radzić i co powiedzieć.

Ganić czy pocieszać? Gromić czy być wyrozumiałym? Grozić piekłem czy wskazywać na Bożą miłość i Jego miłosierdzie?

Tego w seminarium nie uczono. I nie chodziło jedynie o spowiedź. Był otoczony ludzkim cierpieniem, biedą, niedolą i najrozmaitszymi uwikłaniami. I to było dla niego najcięższe. Tego nikt nigdzie nie uczył ani nie ukazywał rozwiązań, a przecież oczekiwano od niego rady, wskazówki i rozwiązania.

Jedynym nauczycielem było życie i powoli, powoli budowane doświadczenie.

Doświadczenie, które we wszelkich osądach pozwala zachować cierpliwość i jasność umysłu, i które wskazuje drogi wyjścia.

Najpierw, gdy był bardzo młodym człowiekiem i czuł w sobie budzące się  powołanie, swój przyszły kapłański stan widział jasno i bez wątpliwości. Widział go jako oddanie Bogu, modlitwie, a także czy  raczej przede wszystkim,  w  posłudze bliźnim, ale już w pierwszych latach po święceniach zetknął się ze sprawami, o których nigdy nie myślał, i o których nie wiedział nawet, że istnieją.

A ludzie oczekiwali pomocy. Czuł to. Czuł swoją bezsilność wobec ich potrzeb, a to przywodziło bezsenne noce, rozterki i zwątpienia.

Jakby na domiar złego, wiejskie, bliskie natury życie, obudziło w nim nieznane wcześniej emocje i pragnienia. To życie tchnęło erotyzmem. To prawda, że to był prosty, można powiedzieć niewinny erotyzm, ale burzył spokój.

Jakżeż nie wspomnieć o nim jeśli w gospodarstwie jest buhaj, do którego okoliczni chłopi przyprowadzają krowy do pokrycia? Przebieg tego pokrywania jest oglądany i komentowany tak przez mężczyzn jak i kobiety i chociaż nie ma nic bardziej naturalnego, to jednak przywołuje różne wyobrażenia…

Jakżeż nie mówić o tym gdy widzi się głęboko pochylone, młode kobiety z wysoko zawiniętymi spódnicami, bijące kijankami pranie w rzece?

Jakżeż nie wspomnieć o wysłuchiwanych spowiedziach, w czasie których mówiono o swoich postępkach ponad miarę szczegółowo?

Wiejskie życie erotyczne było otwarte i tak naturalne jak naturalna jest natura i jej rozwój.

Szeroko otwarte drzwi od stodoły, głosy ludzi przeżywających swoje miłosne uniesienia podobne były głosom ptaków czy zwierząt, które wiosenną porą dyszą pragnieniem prokreacji.

Tak, to wszystko było zwykłe życie i zwykli ludzie, ale w 1894-tym, kiedy został  skierowany do tej małomiasteczkowej parafii i musiał opuścić swój ukochany Kraków, nie miał o tym żadnego pojęcia. Nie znał  Podkarpacia, mieszkających tu ludzi, ich języka i zwyczajów. Wychowany w krakowskiej, mieszczańskiej rodzinie skończył Wyższe Seminarium Duchowne Archidiecezji Krakowskiej. Potem były nieukończone studia na wydziale filozoficznym UJ, z których zabrała go  paląca potrzeba pracy w parafii. Nie protestował. Poszedł i już został.

Ileż to lat? Przeszło pięćdziesiąt! Pół wieku ciągłej nauki. Nauki o człowieku i zawikłanych meandrach jego życia.

Ta nauka nie przyszła darmo.

Teraz, gdy dobiegał osiemdziesiątki i po latach pracy powinno być już łatwiej, ciągle jeszcze widział ogrom pracy. A sił było coraz mniej.

Szedł wolno swoją aleją i chłonął ciepły wiatr przynoszący zapach obornika i przeorywanej ziemi. Gdzieś wysoko na niebie dzwonił wdzięcznie skowronek ogłaszając definitywny koniec zimy.

Stary ksiądz doszedł do swojej ławeczki i usiadł ciężko. Otworzył Stary Testament. Jego wzrok przesunął się po znanych wersetach. Druga Księga Samuela. Dostojne tłumaczenie Wujka było ciepłe i bliskie sercu.

Czytał o królu Dawidzie i jego grzechu.

„To gdy się działo, przydało się, że Dawid wstał z łoża swego po południu i przechodził się po sali domu królewskiego, i ujźrzał niewiastę myjącą się naprzeciwko na sali swej, a była niewiasta barzo piękna.

Posłał tedy król i pytał, co za niewiasta była. I dano mu sprawę, że to była Betsabee, córka Eliam, żona Uriasza Hetejczyka.

Posławszy tedy Dawid posły, wziął ją. Która gdy weszła do niego, spał z nią, i wnet się oczyściła od nieczystości swej.

I wróciła się do domu swego, płód począwszy. I posławszy oznajmiła Dawidowi, i rzekła: Poczęłam.”

Ksiądz Noga przymknął biblię i zamyślił się.

„I ujźrzał niewiastę myjącą się naprzeciwko na sali swej, a była niewiasta barzo piękna”.

Czy nie tak było także i tu, wtedy, przed laty?

Ileż razy próbował wymazać ten obraz z pamięci! Ileż usiłowań żeby zapomnieć!

Był czas, kiedy zdawało mu się, że obudzi się i tamte chwile okażą się złym snem, który znika wraz z brzaskiem dnia. Ale wiedział, że to mrzonki, bo to co się stało było prawdziwe i realnie bolesne. Samo myślenie o tym było torturą, która odbierała mu niemal nadzieję powrotu do dawnego życia. I to było straszne, bo był przecież chrześcijaninem, kapłanem i  nadzieja – właśnie nadzieja – winna była być filarem jego życia, w którym mogło być miejsce na grzech, ale nigdy na jej brak!

A jednak miał chwile, kiedy ogarniała go prawie pewność, że będzie potępiony bez ratunku. Bez żadnego ratunku. Na wieczność!

W jego – młodym podówczas – życiu, nie było żadnej tolerancji dla słabości i jakichkolwiek odstępstw od twardo ustalonych reguł kapłańskiego stanu. Tak był uczony. Zresztą nie tylko uczony. Tak był wychowany! W surowym, mieszczańskim  domu, pełnym twardych, niewzruszonych zasad, a potem  w seminarium, nie znano ulg czy  pobłażania.

Ale to wszystko było w dalekim Krakowie, gdzie wśród szacownych murów uczelni, ciszy kościołów i łagodności klasztornych wirydarzy wszystko  było łatwiejsze i prostsze, bo pozbawione pokus. Nawet tych w najłagodniejszej ich formie.

Tu, na Podkarpaciu, w małym miasteczku otoczonym wianuszkiem wsi i przysiółków,  sprawy miały się inaczej.

Łagodne zakole Sanu płynącego wśród falujących, lesistych wzgórz, kipiąca wokół natura i wtopieni w nią ludzie, którzy w pocie czoła krzątali się wokół codziennych obowiązków to był inny świat, który kusząco wołał i ukazywał swoje piękno.

W pierwszych miesiącach po przyjeździe i zadomowieniu się na plebani zamieszkałej wtedy przez wiekowego, niedołężnego już proboszcza, był tym nowym światem zauroczony, ale jednocześnie bał się go, bo widział, że w zetknięciu z nim, cały jego dotychczasowy, poukładany świat zatrzeszczy w posadach.

Prawie od razu zrozumiał, że właśnie tu przyjdzie mu zdawać prawdziwy egzamin ze swego powołania. Nie tam – w surowych, seminaryjnych murach – ale tu, na ciepłej, pełnej pokus ziemi, musi udowodnić, że jego kościec jest niewzruszony i tak jak dawni misjonarze jest w stanie nieść Krzyż i Słowo Boże nie oglądając się na diabelskie wołania.

Wszystko to zadrżało, gdy pewnego letniego wieczoru, spacerując  wzdłuż rzeki, ujrzał kobietę , która płukała lniane płótno. Nie widział twarzy, ale jej ruchy miały w sobie coś fascynującego. Pracowała bez widocznego wysiłku, ale czasem prostowała się, przecierała czoło wierzchem dłoni i patrzyła na zachodzące słońce. Płótno bieliło się wokół jej stóp mokrymi fałdami i kobieta wyglądała tak jakby stała w pianie. Spódnicę, w obawie przed zamoczeniem miała podwiniętą i zatkniętą przy pasie.

Stała niedaleko od niego, ale ani go nie widziała ani słyszała, bo szum wody zagłuszał kroki.

Nagle, przy kolejnej chwili odpoczynku, jednym  ruchem odpięła spódnicę, zrzuciła bluzkę i stanęła naga. W promieniach zachodzącego słońca jej ciało wydawało się jak odlane z miedzi.

Stał jak skamieniały. Nigdy wcześniej nie widział czegoś tak skończenie pięknego! Nigdy w życiu nie widział tak pięknej, nagiej kobiety, nie mówiąc o tym, że nigdy nie widział jakiejkolwiek nagiej kobiety!

I teraz, w czasie tego pierwszego spotkania z przepychem kobiecego piękna, stał jak żona Lota, nie mogąc odetchnąć.

Ta chwila była czymś czego nie doświadczył nigdy. Była nieskończenie oddalona od wszystkiego co dotąd przeżył. Żadne wzruszenie, żadna podniosła chwila, która była jego udziałem, nie mogła się porównać z tym co dane mu było ujrzeć w ten letni wieczór nad brzegiem podkarpackiej rzeki.

Nawet teraz, jako osiemdziesięcioletni człowiek, siedząc na „brewiarzowej ławce”, z półotwartą Biblią, fascynacja tamtym widokiem była tak silna jak wtedy.

Od tamtego czasu minęło przeszło pięćdziesiąt lat, ale ten widok nagiej, młodej kobiety, która chciała się obmyć po trudzie dnia, wstrząsał nim do samej głębi. Wtedy, przed półwiekiem obudził demony, z obecności których nie zdawał sobie nawet sprawy.

„I ujźrzał niewiastę myjącą się naprzeciwko na sali swej, a była niewiasta barzo piękna”.

Wracał pośpiesznie do miasta. Ogarnęło go nonsensowne poczucie winy. Nie szedł, lecz prawie biegł do kościoła, do konfesjonału. W uszach tętniła krew, sutanna plątała nogi, ale przyśpieszał coraz bardziej, byle dalej od rzeki i zjawiska, które widział. Spostrzegł też, że gdzieś, w czasie tej śpiesznej drogi zgubił biret i to odkrycie uderzyło go jak obuchem, bo co będzie jeśli ktoś znajdzie? Co będzie, gdy ludzie dowiedzą się, że ksiądz był nad rzeką w zaroślach? Co tam robił? Jak to wytłumaczyć?

I pot go oblał i jeszcze bardziej przyśpieszył kroku. A przecież cóż się stało?! Nic! Zupełnie nic! Był na spacerze i przypadkowo zobaczył nagą dziewczynę. Czyż można tu mówić o jakiejkolwiek winie?

Tak wspominał później. Dużo później, ale nie wtedy. Wtedy miał wrażenie, że sprzeniewierzył się swojemu powołaniu i świętości, do której był powołany.

Naturalnie pierwszą rzeczą jaką zrobił była spowiedź, ale ku swojemu zdumieniu staruszek proboszcz przyjął jego „wielkie” wyznanie prawie obojętnie.

-Musisz się, księże Kazimierzu, przygotować na wiele podobnych historyjek – pouczał go głośnym szeptem. Jako ksiądz będziesz narażony na wiele pokus, ale taka jest nasza praca. Nie obwiniaj się. Za pokutę odmów sobie część bolesną różańca. Głowa do góry!

Ego te absolvo!

Po tej spowiedzi ochłonął.

Była jeszcze sprawa zgubionego biretu, ale także i ona wyjaśniła się w całkiem zwyczajny sposób. Na drugi dzień rano wracał z kościoła na plebanię. Było wcześnie, bo prymarię odprawiano o szóstej. Nagle usłyszał za sobą odgłos kopyt i jadący wierzchem Ullman zrównał się z nim.

-Dzień dobry księże Noga – zawołał z wysokości siodła.

-Dzień dobry panu, panie Ullman!

Znali się z widzenia. Nawet parę razy rozmawiali ze sobą. Byli  rówieśnikami, więc prawie zaraz znaleźli wspólny język. W czasie tych kilku rozmów nie poruszali spraw religii.

Noga wiedział, że Ullman jest protestantem i zaraz po poznaniu chciał go nawracać na „prawdziwą wiarę” i nakłaniać do przejścia na łono „prawdziwego Kościoła”, ale przy pierwszej, nieśmiałej próbie, usłyszał:

-Księże Kazimierzu, pozostańmy przy swoich przekonaniach, dobrze? Wobec Boga wszyscy jesteśmy tacy sami, nieprawdaż?

Akurat co do tego, ksiądz Kazimierz Noga miał duże wątpliwości, bo nie tak go uczono w seminarium, ale nie mógł nalegać i przekonywać. Postanowił modlić się o „nawrócenie odszczepieńca” i na tym na razie poprzestał.

Ullman pochylił się z siodła i podał mu biret.

-Znalazłem nad Sanem – powiedział po prostu. Nogę oblał piekący rumieniec. W pierwszej chwili chciał zaprzeczyć, że to nie jego biret, ale to by było prawie śmieszne, bo przecież w promieniu wielu kilometrów, poza staruszkiem proboszczem i nim, nie było innego księdza.

-A tak, dziękuję, dziękuję – szukałem go, dobrze że pan znalazł – powiedział i natychmiast uświadomił sobie, że kłamie więc spuścił głowę, żeby Ullman nie zauważył jego rumieńca.