– Kto cię tu będzie rewidował? I po co? Dziadostwo tu wszędzie! Stare graty… Staszek machnął laską i walnął ze złością w ścianę. Właśnie w tym miejscu, gdzie stały, przykryte szmatą karabiny. I w tym samym momencie obaj znieruchomieli – uderzenie rozległo się głuchym echem tak jak uderzenie w drewniane wieko pudła. Szybko odsunęli drugi karabin i zaczęli pukać ale nie było co bo teraz widzieli gołym okiem, że karabiny były oparte o deskę, która po odsunięciu ukazała wnękę i stojącą w niej kasę!!!

Kasa! Przedmiot rozmów i poszukiwań od prawie dziesięciu miesięcy!

Teraz obaj wydali okrzyk radości a Karol to aż zawył jak co najmniej wódz Apaczów Winnetou!

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

 

Kasa! Pancerna, ogniotrwała kasa! Na jej szczycie widniała piękna ornamentacja i napis „Wertheim Kassen – Wien Osterreich”. O dziwo wyglądała dość czysto. Koło zamka widać było wyraźnie ślady dotykania. Ciemne smugi. Nie była duża. Miała około metra wysokości. Front był płaski i zawiasy drzwi wpuszczone do wewnątrz – niewidoczne. W środku drzwi wygodny uchwyt do przekręcania w jedną czy drugą stronę. Oprócz tego trzy zamki. Dwa powyżej uchwytu i jeden poniżej. Wszystkie zasłonięte klapkami, które przesuwały się w górę i w dół odsłaniając dziurki na klucze.

 

Kasa była w idealnym stanie bez cienia rdzy czy patyny. Oprócz lekkiej warstewki kurzu wyglądała jak nowa. Wnęka, w której stała była zrobiona prawie dokładnie na jej wymiar. Przy bliższych oględzinach zauważyli, że postument czy nogi, na których stała były wmurowane w kamienną podłogę. A może nie wmurowane tylko ciasno wpuszczone w specjalnie przygotowane wgłębienie. Co by nie powiedzieć – bez poważnego kucia i powiększania niszy – kasa była nie do ruszenia – nie do wyciągnięcia. Siedziała w swojej wnęce tak ciasno, że stanowiła jakby jedną całość z murem. Ktoś kto ją tu umieszczał z całą pewnością chciał aby tkwiła w swojej niszy na zawsze. Jedyną drogą do jej wnętrza były zatem drzwi i trzeba szybko dodać – zamknięte drzwi!

 

Bracia badali kasę centymetr po centymetrze ale oprócz zamków i uchwytu nie było co badać. Ciemnozielona gładź stali była nieskazitelna. Podczas przesuwania po niej ręką wyczuwało się miłą fakturę, taką mniej więcej – ale nie wiem czy to dobre porównanie – jaką czuje się dotykając zamsz.

– Bez kluczy to nawet nie ma co mówić – mruknął Karol. Sztucery leżały teraz z boku na szmacie, którą były wcześniej przykryte.

– Ktoś to musiał wcześniej dotykać i to chyba nie tak dawno!

– Jak to kto? Tata! Nikt inny – to pewne. I ten pomysł z zamaskowaniem karabinami przykrytymi starą szmatą – genialny! Ktokolwiek zaszedłby aż tak daleko to i tak przystanąłby na tych karabinach i nie badał ściany! Czysty przypadek, że uderzyłeś laską w tą deskę! Nigdy bym ojca o takie konspiracyjne umiejętności nie podejrzewał!

– No tak – a czy mogłeś go podejrzewać, że namówi Jacka aby poszedł do UB i robił za Wallenroda?

– E tam, Jacek i tak by poszedł gdzie chciał. To nie był ani nie jest chłopak, który dawał sobie mówić co ma robić! Ja tam nie mam żadnych złudzeń, że gdybyśmy nawet na ten ślub nie pozwolili to i tak i tak przeforsowałby swoje – tym bardziej, że Dusia mu sprzyjała!

– Jeszcze jak sprzyjała – wtrącił Staszek.

– Co ty możesz wiedzieć? Przecież cię tu nie było!

– Nie musiałem być! Wystarczy spojrzeć na nich! Zakochani jak cholera! Nawet teraz!

– To i dobrze.

– Ale po co tata tu chodził? Wygląda, że niedawno…

– Pewnie brał to co miał wziąć. A może tylko sprawdzał?

– Wiesz – ja myślę, że wtedy po śmierci dziadka, jak już się zorientował w testamencie i co się tu w aptece dzieje to po prostu chciał zobaczyć. Zwykła ciekawość. Sam bym tak zrobił. Był młody, ciekawy – nic w tym dziwnego. Zaczął otwierać, coś pomylił a potem musiał prosić Gertrudę o pomoc. Widocznie miał instrukcję otwierania. No i przede wszystkim miał klucze! A my nie mamy ani jednego ani drugiego.

– No właśnie!

– A co to było w liście, że klucz jest w „trzecim od lewej”?

– Ach – zapomniałem ci powiedzieć. Przyszło mi do głowy, że to musiała być mowa o pasiece i pradziadkowi chodziło o ul. Sprawdziłem ale tam nic nie ma. Jest jedno miejsce, które wygląda na to, że coś tam kiedyś mogło być ale puste. Zresztą zgnilizna, próchno i grzyby.

– Nic nie mówiłeś.

– To jeszcze było latem – a potem nie było okazji.

– Mniejsza z tym. A szukałeś w ojca rzeczach?

– Szukałem, ale tam nic takiego nie ma. Inna rzecz, że tyle miał zapisków i starych rachunków, że to tygodni trzeba, żeby wszystko przejrzeć. Wyobraź sobie, że on nigdy niczego nie wyrzucał. Jakieś kontrakty na drzewo z Żydami, jakieś umowy kupna lasu, pola, pożyczki, weksle, zrzeczenia, kopie zamówień aptecznych, spisy lekarstw z czasów chyba jeszcze dziadka Teodora! Zwariować można!

– No dobra – ale co z tą kasą?

– Musimy ją jakoś otworzyć!

– Tu chyba trzeba jakiegoś ślusarza albo jeszcze lepiej kasiarza!

– Coś mi się Staszku wydaje, że ty za dużo kryminałów czytałeś!

-Kasiarza? Jakiego kasiarza? A ślusarz to tu nic nie zrobi – wierz mi!

-Takiej kasy bez klucza się nie otworzy!

 

Powoli wychodzili z piwnicy. Karol zgasił wielką żarówę.

Kobiety czekały w napięciu.

 

– No i co, no i co ???

– Mamy tę kasę!

I tak się zaczęły rozmowy, rady, roztrząsania, przewidywania i kalkulacje. Mama nie brała już w nich udziału.

 

A temat faktycznie był nie do ugryzienia, bo o jakiejkolwiek fachowej pomocy z zewnątrz nie mogli nawet marzyć! Gdyby wiadomość o kasie w aptece wyciekła do miasteczka to byłoby prawie pewne, że tego samego dnia UB załomotałoby do drzwi a konsekwencje takiej wizyty byłyby niewyobrażalne!

 

Jakby sprawę nie analizować pozostawała tylko jedna droga – czekać, a w międzyczasie szukać klucza czy raczej kluczy. Szukać w całym domu, w obejściu a nawet poza nim. Pod jednym warunkiem – w tajemnicy.

Wszyscy zobowiązali się najsolenniej do zachowania sekretu. Dla solidarności postanowiono przy najbliższej okazji poinformować o wszystkim Tadzia i to wszystko. Nikogo więcej. O Józiu to nawet nie było co mówić, bo siedział w swoim Kongo i nie zanosiło się aby kiedykolwiek miał przyjechać. Pozostawała sprawa starych karabinów, ale to już zostało pomiędzy Staszkiem i Karolem.

Ale jak to często w życiu bywa wypadki potoczyły się nieco inaczej niż planowano.

Przede wszystkim mama ponownie zaniemogła i to było sprawą numer jeden. Była nawet chwila, że wzywano prałata Nogę bo wyglądało na to, że starsza pani nie doczeka ranka. Ale skończyło się na strachu.

 

Minął karnawał 1952 i pierwsza rocznica śmierci ojca zbliżała się szybkimi krokami. Znowu rozkwitła wiosna ale wraz z nią pętla wokół Staszka zaczęła się zaciskać.

Któregoś kwietniowego dnia przyjechał do Dorniewa i w cichej rozmowie z Karolem przekazał, że według Jacka nie chodziło już o proces Cyrankiewicza. Rosjanie dali sobie spokój z tym planem. Sprawy szły pod dyktando Moskwy i według niesprawdzonych wiadomości Cyrankiewicz miał „dobrowolnie” ustąpić z funkcji premiera i przekazać funkcję szefa władzy wykonawczej Bierutowi. Czy tak miało być nikt na pewno nie wiedział ale całą sprawę wiązano z przygotowaniami do uchwalenia nowej Konstytucji, która miała wejść w życie w ciągu paru miesięcy. Gazety i radio trąbiły o tym nieustannie.

Ale mimo to nic nie wskazywało na to, że ta nowa sytuacja zapewni Staszkowi bezpieczeństwo.

 

Dziwnym trafem UB nie chciało z niego zrezygnować. Teraz – według Jacka – miano się nim naprawdę zająć oskarżając o kontakty z wywiadem amerykańskim. Nikt nie mógł zrozumieć o co w tej nagonce na byłych więźniów chodzi ale też nikt się już nie starał niczego zrozumieć. Czasy były tak dziwne, duszne i niezrozumiałe, że w rzeczy samej nie wiadomo było czego się trzymać.

 

Śmiertelna pętla zacisnęła się także wokół rodziny Dornickich – byłych „obszarników i krwiopijców”.

Najpierw UB wezwało pana Eustachego na długie przesłuchanie ale wieczorem zwolniło do domu. W domu Dornickich – czy jak to się ciągle mówiło – „we dworze” – nastał sądny dzień, który można było porównać jedynie do apokaliptycznego końca świata. Matka pana Eustachego – pani Alfonsyna z hrabiów Rokuckich – nie przeżyła tego przerażającego zdarzenia i w parę dni później przeniosła się do lepszego ze światów. Starowinka odeszła cichutko, we śnie nie mogąc się pogodzić z nowymi porządkami. Wierzono, że Jacek nie dopuści do żadnych aresztowań ale nikt nie miał pewności i zarówno Dorniccy jak i Freyowie żyli w ciągłym lęku nie widząc końca tej makabrycznej, stalinowskiej nocy.

Sprawa kasy ucichła i jakby odeszła w zapomnienie ale tylko do czasu, bo we wrześniu 1952 pożegnała ziemski padół słynna ciocia Gertruda. No cóż – miała 93 lata i spokojną, można rzec, pogodną śmierć. Cała rodzina przyjechała na jej pogrzeb i znowu tak, jak przed prawie dwoma laty wszyscy usiedli w salonie. Mama polegiwała, czuła się raz lepiej raz gorzej ale widać było, że gaśnie. Tak jakby ją ciocia Gertruda wołała z zaświatów.

Tadziowie przyjechali z czterema chłopakami, Dusia ze swoją dwójką, Musia z Tereską, Zosią i Witkiem… jednym słowem harmider był nieopisany. Dzieci szalały po domu, papuga Mora wrzeszczała razem z nimi, a nad wszystkim górowało radio ryczące przez megafon na rynku. Chór Czejanda śpiewał „Na prawo most na lewo most” i „Czerwony autobus” i wszyscy chcąc niechcąc zmuszeni byli do słuchania.

Dorośli usiedli w salonie. Karol przymknął okna a Zosia przyniosła herbatę. Tadziowie wiedzieli już o znalezieniu kasy i o szczegółach opowiedzianych przez ciocię, ale twarze były jakby trochę ściągnięte. Najpierw mówiono o pogrzebie, o śmierci pani Alfonsyny Dornickiej i o różnych rodzinnych perypetiach ale nagle Ewa Tadziowa zapytała ni z pierza ni z mięsa:

– To dlaczego nic nie powiedzieliście o znalezieniu kasy?

Atmosfera zmroziła się w jednej chwili.

– Jak to „nie powiedzieliście”? – odparł Karol – przecież mówiłem wam o tym…

– Kiedy? W dwa miesiące później?

– No przecież nie mogłem pisać w liście! Czy to wiadomo czy nie są kontrolowane?

– Taaak – ktoś ci będzie kontrolował listy z Dorniewa do Roztocza! Ty Karol to się boisz własnego cienia – Ewa aż poczerwieniała.

– Ewka – zrozum – w takiej sprawie nigdy za dużo ostrożności! Przecież to mogła być gardłowa sprawa!

Ale Ewy to nie przekonało i siedziała naburmuszona. Razem z nią naburmuszył się i Tadzio.

Karol sądził, że resztę rodzeństwa ma po swojej stronie ale był w błędzie bo wtem Fela wyrwała się jak filip z konopi.

– No właśnie – ja też już dawno mówiłam żeby tę kasę jakoś otworzyć! Pieniądze przydałyby się jak nie wiem co! Lonia myśli o wyjściu za mąż, będę musiała zorganizować wesele…

Roma aż podskoczyła!

– Co ty wygadujesz? Czy to Karol kiedyś nie chciał tej przeklętej kasy otworzyć? Co ty Felka mówisz? Co to – nie byłaś tu i nie wiesz jak było?

– Ty Roma nie krzycz na mnie i proszę cię nie obrażaj mnie w moim domu – dobrze? Jakby się chciało to kasa byłaby już otwarta! To mówisz Karol, że nic nie znalazłeś w rzeczach tatusia? Tam musiały być te klucze!

– Fela, Fela – Karol aż się jąkał – co ty teraz insynuujesz! Jak umiesz tę kasę otworzyć to proszę cię bardzo – idź i otwieraj!

– No nie – sapnął Tadzio – ja tu chyba zawału dostanę! Czy to się raz jeden nie może skończyć?!? Ileż ta wściekła kasa napsuje nam krwi?

Ale jak się okazało jeszcze nie tak dużo bo atmosfera gęstniała z minuty na minutę i nazajutrz Tadziowie wyjechali prawie obrażeni a na pożegnanie Ewa podniosła palec i syknęła:

– To się tak nie może skończyć! Każdy musi dostać swoją część! My także! Pamiętaj Karol!

Tadzio był czerwony jak burak i ledwo podał rękę Karolowi a Roma to nawet nie wyszła żeby się pożegnać bo ją podobno bolała głowa.