Postęp i nowoczesność, ogarniające człowieka współczesnego bez reszty, same oligarchizują się na potęgę. Przypominają kulę śniegową, toczącą się ze stoku bez nadzoru, ekspansywnie niczym lawina.

        Puchnąc groźnie z każdym przebytym dniem i z miesiąca na miesiąc, to nowoczesność i postęp, czy tam potężniejąc z każdym przebytym metrem, to w wypadku lawiny i przy tej metaforze zostańmy – szybciej pożera przestrzeń i ludzi na jej drodze stojących. Pędu nabiera z sekundy na sekundę i z godziny na godzinę. W wymiarze szerszym: z dekady na dekadę. Zwiastując nam dobrobyt? Nic podobnego. Z pewnością nie dobrobyt. Ja mówię: koszmar.

        Tylko czy za to, że wieje, można oburzać się na wiatr? Czy tam na lawinę, że w dół sunie? Taki lawiny charakter: w dół sunąć, zagarniać pod siebie, dusić, dociskać, łamać, miażdżyć. I taki charakter mają też postęp z nowoczesnością. Nie żeby zły z definicji. Jak sądzę, właściwie jest przywołać porównanie z nożem i toporem rzeźnickim. Wielce przydatne narzędzia, prawda, dopóki używać ich właściwie. Ale dajcie im swobodę, niech w ręce ludzi złej woli trafią, wówczas rozszaleją się – a jeśli tylko będą mogły, będą zabijały. I tak samo jest z postępem oraz nowoczesnością.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Najgorsze w tym wszystkim, że wykuwany od wielu dziesięcioleci nowy kształt świata, czy tam nowy świata ład, zamienia ludzi w niewolników nieświadomych zniewolenia. Zresztą, co znaczy, że “wykuwany od dziesięcioleci”? Nowy ład świata, czy tam świata nowy kształt, wykuwają nam od czasów epoki zwanej Renesansem, niech precz idzie i szczeźnie. Od czasów epoki nazywanej Oświeceniem, niech szczeźnie po dwakroć. Od czasów Rewolucji Francuskiej, niechaj po trzykroć szczeźnie. Barok pomijam. Za dobro sarmatyzmu.

Kontynuując: od zawsze i wszędzie wykuwa się. Ów ład. Nowy. Czy tam kształt. Nieodmiennie przy pomocy ludzi dostatecznie głęboko zapatrzonych w postęp oraz nowoczesność. A ostatnio w prawa elbegiete… coś tam, coś tam. Szszszaleństwo, a mimo to, powiedziałbym, że super. No tak. Skoro przybór wody unosi wszystkie łodzie? Tak mówią przecież o postępie i nowoczesności, prawda? Dobrze jest, powiedziałbym, skoro z okruszków zrzucanych ze stołów oligarchów każdy z nas pożywić się zdoła. Powiedziałbym tak, powtarzam, gdybym nie wiedział, która perspektywa stanie się moją, wcześniej czy później. Która moją jest. Osobiście moją. Indywidualną. Oligarchiczna, czy tam oligarchizująca się, czy dowolna inna. O, tak, wiem, która będzie to perspektywa. Zatem nie powiem. Nie ma przy tym znaczenia, czy żyjemy wszyscy w oligarchii nazywanej faszystowską, komunistyczną, liberalną, wolnorynkową czy libertyńską. Czy jakkolwiek inaczej to nazwiemy. De facto, takie czy inne nazwania niczego nie zmieniają, a nawet jeśli zmienia się wszystko, czy jeśli przypadkiem zmieni się cokolwiek, to wyłącznie po to, żeby wszystko zostało po staremu. Czyli by nie zmieniło się nic.

        Dramat w tym, że powyższe dociera – a i to nie od razu – jedynie do mędrców. Od czego siwieją im brody, uszy zaś odzyskują właściwości zatracone przed laty. Mędrcy zaczynają wtedy ponownie słyszeć echa, i wsłuchiwać się w echa, i powtarzają, już wiedząc, że echa grają wciąż to samo, i że to tylko echa, a tak naprawdę nigdy nie zmienia się nic. Nic oprócz widoków znad rzek, którymi trupy wrogów płyną albo nie płyną, ale do której dwakroć wejść nie można, w każdym razie nie do tej samej.

        Jednakowoż nikt mędrcom nie wierzy, mędrców słuchając, i nie uwierzy, na pewno nie wcześniej, niż z kolei jemu samemu jego broda nie zsiwieje i sam rozmaitych ech nie usłyszy, na rzekę spoglądając. Dajmy na to, że na rzekę.

        Idźmy dalej. Dopóki telewizory wmawiają nam, że jesteśmy wolni, mądrzy, odpowiedzialni i przewidujący. Że zdrowi zaraz będziemy, tylko akurat tę tabletkę zażyjmy, następnie nabywając tabletek odpowiedni zapas. Zapas tabletek czy zapas czegoś tam innego, równie atrakcyjnego co wspomniane tabletki. Że już w ogóle nowoczesność, postęp, cud, miód, ryba oraz kaszanka – dopóki się nam to wmawia, powtarzam, to tylko pół naszej biedy. Cała bieda zaczyna się w miejscu, w którym uwierzymy, że to wszystko prawda. Więcej nawet niż cała bieda nasza zaczyna się wówczas. Wówczas albowiem zaczyna się nasz dramat prawdziwy, większy od całej gromady bied. Czy tam od ich zgrai. Od paru hord nawet.

        Bo tak zwany polityk, współczesny, którego słuchamy, jest kłamcą. Niekoniecznie z urodzenia. Ale z wychowania i ambicji na pewno. Tak zwany polityk skuteczny, mógłby z sumieniem nieskalanym (żart!) powtórzyć za byłym oficerem brytyjskiego wywiadu i kontrwywiadu, znanym jako John le Carré: “Jestem kłamcą. Urodziłem się po to, by kłamać. Kształcono mnie na kłamcę i szkolono mnie na kłamcę w środowisku, które kłamaniem zarabia na życie”. Pozamiatane. Proszę to wyznanie przeczytać ponownie: “Jestem kłamcą. Urodziłem się po to, by kłamać. Kształcono mnie na kłamcę i szkolono mnie na kłamcę w środowisku, które kłamaniem zarabia na życie”.

        I teraz wiemy już, dlaczego tak zwani politycy pod adresem tak zwanego elektoratu powiedzą wszystko, co da się powiedzieć, wmawiając komu zdołają, że właśnie to elektorat pragnął usłyszeć. A jeśli czegoś powiedzieć się nie da się, również to usłyszymy. Mało tego, bo cokolwiek powiedziane zostanie, będzie też należycie uzasadnione. Koncertowo.

        Dobrze. To porozmawiajmy w tym miejscu o państwie. Naszym. O państwie, które, meblując nasze portfele, mebluje nam życie, czyniąc to dłońmi ludzi, którzy “urodzili się po to, by kłamać”, i którzy “kłamaniem zarabiają na życie”. Jak raz wpadła mi w oczy rozmowa Wojciecha Cejrowskiego z Krzysztofem Bosakiem. Rozmowa sprzed dziewięciu miesięcy (czerwiec 2020, czyli przed wyborami prezydenckimi). Pierwsze, co przyszło mi na myśl: przypadek. I drugie: znak. Tertium non datur. Ponieważ wiem, że przypadki nie istnieją, moja inteligencja poznawcza, urocza i jak powszechnie wiadomo bezgraniczna, wskazała pierwsze rozwiązanie jako właściwe. Pójdźmy tą ścieżką, zaczynając od cytatów.

        Wojciech Cejrowski, cytat pierwszy: “Państwo powinno być nastawione na zysk poprzez bogacenie się obywateli”. Cytat drugi: “Nie wyczułem różnicy między zarządzaniem państwem a zarządzaniem przedsiębiorstwem”. I cytat trzeci: “Nie powinno być dotacji dla partii politycznych. Niech sobie chłopcy sami zbierają jak chcą się w to bawić”. A teraz pytanie ode mnie: czy przedsiębiorca może być dobrym politykiem? Otóż może, aczkolwiek niekoniecznie. I vice versace także. Tak sądzę. Więc.

        Rozbierzmy więc powyższe i zauważmy: dobry polityk może zostać dobrym przedsiębiorcą, porzuciwszy politykę, ale dobry przedsiębiorca dobrym politykiem nie zostanie, ponieważ w działalności politycznej konieczne jest przyjęcie odmiennej perspektywy, mianowicie perspektywy państwa, a nie przedsiębiorstwa. Jej przyjęcie w ramach działalności gospodarczej, to znaczy perspektywy państwa rozumianego jako dobro wspólne, prowadzić musi do upadku przedsiębiorstwa, a to, gdyż państwo z natury jest czymś innym, niż przedsiębiorstwo. Gdyby jedno i drugie było tym samym, tak samo je nazywalibyśmy.

        To naprawdę nietrudne do objęcia: w działalności gospodarczej chodzi o zysk. Owszem, tak właśnie, o zysk chodzi w działalności gospodarczej. Natomiast w działalności państwowej chodzi o dobro wspólne państwa. Jeszcze raz: gdyby działalność gospodarcza była tym samym co działalność państwowa, tak samo jedno i drugie nazywalibyśmy, i tak samo traktowalibyśmy przedsiębiorców i polityków (lepiej byłoby chyba: państwowców). Że mimo to nie tak samo ich nazywamy i odmiennie traktujemy, jak sądzę wyjaśniać nie trzeba. Innymi słowami: możesz być wodą i możesz być ogniem, ale nie uda ci się jednocześnie być tym i tym.

        Dostatecznie wiarygodne wyjaśnienie powyższego mogłoby zająć tomy. Na początku nawiązalibyśmy zapewne do idei “państwa minimum” Adama Smitha (armia, wymiar sprawiedliwości oraz konieczność utrzymania: “Pewnych urządzeń publicznych i publicznych instytucji, których ustanowienie i utrzymanie nie może nigdy leżeć w interesie jednostki lub niewielkiej liczby jednostek, a to dlatego, że dochód z nich nie pokryje nigdy kosztów”).

        Następnie zauważylibyśmy niechybnie znane zastrzeżenie Miltona Friedmana, mówiącego o tym, że: “Każdy przyrost władzy rządu dla jakichkolwiek celów, zwiększa niebezpieczeństwo, że zamiast służyć większości obywateli, stanie się narzędziem do wykorzystywania jednych przez drugich”, uznając przy tej okazji za istotne uwagi Friedmana, wytykające Smithowi przeoczenie fundamentalnego obowiązku państwa, mianowicie obowiązku opieki nad tymi z nas, którzy z rozmaitych powodów sami za własny los odpowiadać nie mogą.

        W dyskusjach nad wymiarem oraz przywilejami i obowiązkami państwa, John Stuart Mill z kolei, i bodaj jako pierwszy, nawiązał do kwestii produkcji dóbr oraz ich późniejszej dystrybucji. To drugie, zdaniem Milla, należałoby lokować w rejonie wyborów dokonywanych na poziomie wspólnotowym, a zatem niekoniecznie łączących dystrybucję z produktywnością czy regułami “wolnego rynku”. Pan mnie słyszy, panie Cejrowski? Z drugiej strony Mill rozumiał na czym polega ryzyko nadmiernych rozszerzeń funkcji państwa do poziomu zagrażającego wolności jednostek, jako że: “Każda funkcja dodana do tych, które rząd już sprawuje, rozszerza jego wpływ na nasze nadzieje i obawy i coraz bardziej zmienia czynna i ambitną część społeczeństwa w stronników rządu lub jakiejś partii dążącej do władzy”.

        Dla porządku przytoczmy listę niezbędnych funkcji państwa według J. S. Milla: ochrona własności i osób; zarządzanie sądownictwem i policją; określanie własności i zasad spadkobrania; sprawowanie nadzoru nad umowami i prawne ich regulowanie; organizowanie funduszu publicznego przez podatki i pożyczki; prowadzenie spraw publicznych, jak ustanawianie i bicie monety, ustanawianie miar i wag, budowa gmachów użyteczności publicznej, czyszczenie ulic – co oczywiście rodzi pytania o kryteria doboru wymienionych działań. Otóż Mill uznał za usprawiedliwioną “zasadę użyteczności”. Należało rozumieć przez to, że o ile jakieś działania rządu są użyteczne z punktu widzenia koniecznych funkcji państwa, wówczas ich podejmowanie przez rządy będzie uzasadnione.

        I tak z czwórki wielkich teoretyków państwowości pozostały nam jeszcze do omówienia idee wprowadzone do przestrzeni publicznej przez Friedricha Hayeka. Ów ograniczył zakres zasadnych ingerencji państwa w życie obywateli, wymieniając te wymagające finansowania z wpływów podatkowych (informacja znacząca społecznie, nadzór nad systemem walutowym, wzorce miar i wag, wsparcie niektórych rodzajów szkolnictwa, świadczenie usług sanitarnych i zdrowotnych, wreszcie budowa oraz utrzymanie dróg). Należy w tym miejscu dodać, że Hayek zgadzał się również ze Smithem, uznając za dopuszczalne ingerowanie państwa w przedsięwzięcia, które: “Mimo że w najwyższym stopniu użyteczne dla szerokich kręgów społeczeństwa, są jednak takiej natury, że korzyści nigdy nie skompensowałyby wydatków żadnej jednostce, czy ich małej liczbie”.

        Można powiedzieć: i tak dalej, i tak dalej… – z braku miejsca nie będę konfrontował powyższego podsumowania z cytatami przytoczonymi wcześniej z Wojciecha Cejrowskiego, przyjmując najkrótsze z możliwych wyjaśnień: Cejrowski, mówiąc to, co powiedział, podobnie jak wielu współczesnych mu teoretyków (państwowości, nie przedsiębiorczości), nie dostrzega problemów obecnych w skali państwa i dla państwa uciążliwych, których rozwiązanie nie jest możliwe na poziomie innym niż systemowy, to jest na poziomie rządu. Ergo, nawet przedsiębiorca osiągający sukcesy nie musi mieć racji. Czy tam może on racji nie mieć.

        Przykład, gdzie nie ma racji dość jaskrawo: otóż zdaniem Cejrowskiego wzrost płacy minimalnej to błąd, ponieważ za płacę minimalną, dajmy na to w wysokości 4. tys. zł, nikt nikogo nie zatrudni, dajmy na to do odśnieżania podjazdów przy garażach. Przez co, należy rozumieć, podjazdy nie zostaną odśnieżone, więc z garaży samochodem wyjechać się nie da.

        Tu akurat riposta narzuca się sama z siebie: jak bardzo zaśnieżony musi być podjazd Wojciecha Cejrowskiego, żeby ów zdecydował się jednak zapłacić za jego odśnieżenie aż tyle? Czy raczej sam złapie za szuflę dla poczynienia oszczędności? Czy też w ogóle zrezygnuje z wyjazdu, za odśnieżanie podjazdów zaś zapłacą wyłącznie ci, którzy wyjechać zechcą czy też muszą, a za szufle chwytać z jakichsich powodów nie zechcą?

        Wszystko powyższe nie znaczy oczywiście, że “Cejrowski jezd gupi”. Bo nie jest. On tylko patrzy na świat i ludzi, całość oceniając w sposób, który z czystym sumieniem moglibyśmy nazwać egoistycznym. W każdym razie oceniając to z perspektywy państwa, z perspektywy dobra wspólnego. Nota bene, to nie zarzut. Ponieważ Cejrowski jest przedsiębiorcą, cokolwiek czyni, czyni z tej perspektywy. Czyli z perspektywy ograniczonej dobrem własnym, a nie wspólnym. Co, jak powtarzam, samo w sobie nikogo nie kompromituje. Niemniej ów znaczący poznawczo niuans człowieki rozumne zauważyć powinny – dla zachowania właściwego porządku rzeczywistości.

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl