Solec-Zdrój w czasie II Wojny. Najstarsze córki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci. Między nimi Milka Buczkówna, córka chrzestna Dr. Jana Anyszka.

Częstować zawsze było czym, a gdy gospodyni podaje, znaczy, że potrawa nadaje się do spożycia. Raz mi się to tylko nie udało. W okresie Bożego Narodzenia pacjenci uważali, że należy doktorowi przynieść maku i grzybów. Z grzybami nie było kłopotu, ale co zrobić z nadmiarem maku? W książce kucharskiej znalazłam przepis na zupę makową. Była to jedyna potrawa, której nawet Stefan, niezmiernie subordynowany i cierpliwie znoszący wojenne przeciwności nie potrafił zjeść.

Kiedyś wracaliśmy z „Józefa” w zupełnej ciemności (zaciemnienie), a były wiosenne roztopy. Błoto lało mi się przez wierzch śniegowców. Jeden starszy pan zgubił kalosz, bezcenną i nieodzowną część obuwia, więc posuwał się na czworakach i szukał w błocie. Możecie sobie wyobrazić, jak wyglądał, ale znalazł.

Solec-Zdrój przed II Wojną. Po lewej, w krawacie, dr Jan Anyszek. Za nim na zdjęciu, to znaczy po jego lewej stronie dr Antoni Kaczyński. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Życie toczyło się naprzód. Ludzie siali i zbierali, rodzili się i umierali, no i wyprawiali wesela. Często braliśmy w nich udział, a Stefan jako szwagier pana doktora był etatowym drużbą. Przywoził i odwoził panny młode, wypijał niezliczoną ilość litrów białej kawy, bo to należało do rytuału. Jachur obtańcowywał kolejno gospodynie, ja w przerwach zasiadałam w gronie kobiet i słuchałam ich zwierzeń. Na podstawie opowiadań zawsze twierdzę, że najbardziej zapracowana miejska pani domu nie może się porównać z gospodynią wiejską pod względem ilości wykonywanych przez nią prac i warunków, w jakich pozostaje mając gromadkę dzieci, do obrządzania bydło, chowa drób i pracuje w polu, a przy tym uważa to za rzecz naturalną i nie narzeka. Uważa, że jako kobieta powinna rodzić dzieci, a jako kobieta wiejska nie może cofać się przed żadną pracą polną. Imponowały mi spokojem i poważnym podejściem do życia.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU
Solec-Zdrój 23.V.1943 r. Pamiątka pierwszej uroczystej Mszy Św., którą odprawił ksiądz Jan Pałys. Obrazek zachowany przez Krystynę Kramarską-Anyszek, autorkę Książki Babci.
Solec-Zdrój 23.V.1943 r. Pamiątka pierwszej uroczystej Mszy Św., którą odprawił ksiądz Jan Pałys. Obrazek zachowany przez Krystynę Kramarską-Anyszek, autorkę Książki Babci.

Z chłopów niektórzy wyróżniali się dużą mądrością życiową, choć nie mieli wykształcenia. Jak wszędzie, jedni mądrzy, drudzy mniej. Na przykład przypominam sobie rozmowę mojej mamy z kobietą, która wyszedłszy od doktora powiada: „no cóż, doktor zrobił zastrzyk i wziął pieniądze”, a mama na to: „A czy wiecie, ile doktor się uczył, żeby wiedzieć, jaki zastrzyk wam zrobić? Mogliście sobie sami dać zastrzyk i nic by nie kosztowało”.
Albo kobieta stanęła przede mną i mówi: „Pani to ma dobrze, z gotówki pani żyje, a majątku pani nie ubywa”. Zapytałam gdzie, według niej, mam ten majątek, mówię: „to wy macie majątek: dom, bydło, ziemię, a ja nawet gratów nie mam swoich”.

Kartka pocztowa przysłana do doktora Jana Anyszka z datą 30 kwietnia 1940 r. przez Władysława Daniewskiego, właściciela Solca-Zdroju uwięzionego przez Niemców w obozie jenieckim w nazistowskich Niemczech. Takie kartki więźniowie wysyłali, żeby dać znać, że żyją. Postcard sent by Polish soldier Władysław Daniewski, owner of Solec-Zdrój, imprisoned by nazi Germans in Germany during II World War.
Kartka pocztowa przysłana do doktora Jana Anyszka z datą 30 kwietnia 1940 r. przez Władysława Daniewskiego, właściciela Solca-Zdroju uwięzionego przez Niemców w obozie jenieckim w nazistowskich Niemczech. Takie kartki więźniowie wysyłali, żeby dać znać, że żyją. Postcard sent by Polish soldier Władysław Daniewski, owner of Solec-Zdrój, imprisoned by nazi Germans in Germany during II World War.

Nastał czas, że obaj mężczyźni, Jachur i Stefan, na każdą noc wychodzili z domu i nocowali u samotnych ludzi w obawie przed łapanką. Rano dawałam im znać, czy droga wolna. Od czasu do czasu pojawiali się partyzanci. Gdy zdarzyło się to w dzień, z rozrzewnieniem patrzyliśmy na to nasze polskie wojsko, poubierane i uzbrojone w co kto miał, ale i z takiego byliśmi dumni i pokazywali dzieciom, aby zapamiętały, że w ciągu całej wojny, mimo represji i prześladowań mieliśmy nasze wojsko, bo „Jeszcze Polska nie zginęła”. Wszyscy siedzieli jak na wulkanie.

I właśnie w tym najbardziej niespokojnym czasie urodziło się nasze jedyne wojenne dziecko, Jolanta, maleńki drobiazg, od początku bardzo przez nas kochana, jakkolwiek zdecydowanie miała być chłopcem. Nawet czapeczka zamówiona do kompleciku była chłopięca i guziczki u sweterka z konikami. W maleńkiej buzi smoczek sięgał tak głęboko, że wchodził jej do gardła, musiała obejść się bez smoczka. Mamusia wiedząc o ukrywaniu się Jachura przyjechała otoczyć mnie opieką, (raczej przypłynęła Wisłą). Dziewczynki były zachwycone siostrzyczką, babcia znowu pruła i szyła nową wyprawkę, bo stroiki przygotowane dla Joli były zbyt duże i przelatywały przez nią. Sytuacja napięta wymagała szybkiego ochrzczenia dziecka. Jachur wtedy ukrywał się przez kilka tygodni. Aby uzgodnić imię wysłałam do niego wtajemniczonego gońca i podałam kilka imion do wyboru: Marta, Leonia, Jolanta. Jachur nie zważając na niebezpieczeństwo przyjechał natychmiast, a gdy wszedł w drzwi, Maryna powitała go słowami: „Jachurku, ty nic nie wiesz, a tu ci się taka śliczna córeczka urodziła”.
Chrzest Jolanty Marii odbył się 3 maja, chrzestnymi rodzicami zostali Zosia Dzianottowa i Stefan. Chrzcielną szatkę uszyła jej babunia z mojego koronkowego przodziku od sukni i z podszewki jedwabnej wyprutej z kaptura, jak lalce. Chciałam, aby do chrztu trzymała ją Ewa, ale nie pozwolono, bo nie była jeszcze bierzmowana.

Obrazek z domu Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Wkrótce nastąpiły działania wojenne, właściwie one ciągle trwały, ale przybliżyły się do nas. W lipcu 1944 Niemcy zaczęli się cofać i wtedy przez trzy dni byliśmy wolni. Ludzie śpiewali pieśni patriotyczne i oddychali pełną piersią. Partyzanci spalili w Korczynie posterunek żandarmerii razem z załogą, w Solcu trwał jeszcze sezon, nie taki ożywiony, jak przed wojną, ale ludzie potrzebujący kuracji przyjeżdżali zawsze. Nagle wśród tej wolnościowej euforii rozeszła się pogłoska, że nadejdą Niemcy i będą się mścić za spalenie posterunku. Trudno opisać, co się działo. W zdroju ludzie wyskakiwali z wanien, ubierali się na mokro i kto żyw uciekał do lasu. Oczywiście ja z dziećmi i mamą także, bo właśnie wygrzewałyśmy się na pięknym słońcu pod łazienkami. Nie wiedziałam, gdzie jest Jachur; to był zwyczajny, powszedni dzień, każdy spełniał codzienną pracę. Posiedzieliśmy w leśniczówce parę godzin, pokrzepiliśmy się modlitwą i nasłuchiwaliśmy odgłosów ze wsi, bo przecież w przypadku pogromu musiałyby jakieś echa do nas dotrzeć. Wreszcie wysłany na zwiady doniósł nam, że wszędzie spokój i można wracać. Ale zaczęła nas nurtować obawa, że to, co nie stało się dzisiaj, może zaistnieć jutro. Wobec tego kosztowności i pieniądze zapakowałam do becika, bo przecież wszystko mogłam zostawić, ale dziecko w najgroźniejszej sytuacji wzięłabym ze sobą, i tak dodałam sobie otuchy, że znalazłam mądre wyjście z sytuacji. A tu na drugi dzień rano wlatuje goniec i mówi: „To, co miało się stać wczoraj, będzie dziś. Jadą już do Zborowa”. Dosłownie w przeciągu kilku minut wieś opustoszała, każdy krył się we wcześniej upatrzonej kryjówce. Jachura nie było w domu. Ja z dzieckiem na ręku i obie dziewczynki przez płot przekradłyśmy się do gęstego maliniaka w ogrodzie leżącym za domem, mama z Ireną ukryły się na strychu w zrujnowanym domu, Stefan z księdzem Janem przycupnęli w zbożu. Wokoło zamarło życie. Przejeżdżający przez wieś Niemcy ciekawie pytali sołtysa: co to za wieś, że w niej zupełnie nie widać ludzi? Odpowiedział „letniskowa”, a potem robił ludziom wyrzuty, że on umyślnie szedł przy pierwszym jeźdźcu, aby zaznaczyć, że nie ma obaw, a ludzie na niego nie czekali. Dziwne pretensje. Przecież gdyby czekali, aż zobaczą Niemców, a sprawa przedstawiała się inaczej, nikt nie uszedłby z życiem. A tak skończyło się na wielkim strachu.
Ciocia Lonia, staruszka z ciężką chorobą serca, wspaniale pokonała płot z pakunkiem na plecach, a wracając nie mogła się wydziwić swojemu wyczynowi.

Potem Niemcy zaczęli się przygotowywać do obrony Wisły i wtedy znowu wędrowaliśmy po wsiach, z mamą i Stefanem. Jola miała czwarty miesiąc. Jachur znowu kupił konia. Nie odjeżdżaliśmy daleko, od wsi do wsi, zależnie od ruchu wojsk. Ludzie wiedzieli, gdzie w danym momencie jest lekarz i zwracali się o pomoc.

Pamiętam, jak we wsi Strażnik, Jachur wykonał w oborze zabieg przecięcia flegmony, albo na podwórku wyjmował kobiecie z łopatki odłamek pocisku, zapewniwszy sobie asystę w postaci naszej gospodyni, aby trzeźwiła ranną w razie omdlenia. Zabieg był oczywiście wykonywany bez znieczulenia. Kiedyś znowu tamże wyrywał żołnierzowi niemieckiemu zęba, a myśmy śledzili jego ruchy niczym medycy profesora. A kiedy indziej, gdy potrzeba było trzeciego do cepów Jachur się zgłosił i okazało się, że robi to doskonale, rytmicznie i dorównuje swym towarzyszom, wprawił chłopów chyba w większe zdumienie, niż umiejętnością leczenia.

W tej wędrówce warunki dla niemowląt były trudne, brakowało wody. Trzeba było uzgadniać pranie pieluch. Kąpałam Jolę w powietrzu polewając ją wodą z czajnika, a nie wiedziałam, że przechodzę na najnowszą metodę kąpieli.
Pojawiły się wszy.
Jachur spokojnie skwitował to powiedzeniem „wojna, no cóż”. Na szczęście Joli nie musiałam dokarmiać, bo inne matki miały z tym okropną zgryzotę, nie było ani w czym, ani gdzie gotować, dzieci chorowały na niestrawność i umierały.

W jesieni ustalił się front. Solec był ostatnią zamieszkałą osadą, dalej na wschód ciągnęły się zaminowane pola i okopy. Wysiedleni z pasa frontowego zatrzymywali się tutaj, bo nie chcieli zbyt daleko oddalać się od domostw. Bieda panowała wielka i bardzo złe warunki higieniczne.
My także wróciliśmy do Solca, ale już nie do „Długiego Domu”, bo Niemcy zakwaterowali wojska w całym zakładzie. Organistówka stojąca na uboczu stała się schronieniem dla wielu podobnie bezdomnych jak my. W połowie willi mieściła się ochronka sióstr Służebniczek, w drugiej części domu organista jeden pokój oddał nam, drugi sędziemu z dwojgiem dzieci, wysiedlonemu z Zamościa, a w trzecim mieszkał on z rodziną.
Mama ze Stefanem dostała pokoik na piętrze. Organiścina Wierzchowska, osoba energiczna, a bardzo ludzka, ustaliła porządek dnia, aby nikt nie wchodził nikomu w drogę. Chociaż w jednej kuchni było wprawdzie nie sześć przysłowiowych, ale cztery kucharki, współżycie układało się zgodnie, a nawet przyjaźnie. Wszyscy uznawali pierwszeństwo doktora, bo jego czas był potrzebny ludziom i tak manewrowano garnkami, że nie musiał czekać na posiłki. Jedna kuchnia była dla 17 osób.

Wtedy jedyny raz mieliśmy krowę, wprawdzie nie własną, ale wstawioną nam przez gospodarza, aby uratować ją przed konfiskatą. Mogłam nauczyć się dojenia i nawet opanowałam teorię, ale podjęłabym się tego, gdyby krowa nie miała nóg i ogona, boję się krowy. Wysiedleni przychodzili po różnoraką pomoc. Handel ustał zupełnie. Igły, sznurówki i sacharynę kupowało się od wędrownych kramarzy, a i oni zjawiali się rzadko. Nikt nie robił zapasów, w każdej chwili mogliśmy zostać wysiedleni na zachód, a wiadomo było, że wtedy weźmiemy tyle, co w garść, ja oczywiście dziecko. Dzieliliśmy się z każdym potrzebującym, żeby i inni mogli przetrwać. Coraz to zmniejszała się ilość posiadanych przez nas skromnych „dóbr”. Dla wysiedlonych opieka społeczna zorganizowała kuchnię. Z dostarczonych prowiantów gotowałyśmy zupę i dyżurowałyśmy przy jej rozdziale.

Posiadając jedną parę pończoch i znikomą perspektywę nabycia drugiej postanowiłam chodzić bez pończoch do 1 listopada, a że w październiku oziębiło się, zachorowałam poważnie na zapalenie miedniczek nerkowych i naczyń chłonnych, bardzo nie w porę wobec wymaganej stałej gotowości do ucieczki. Było wielkie zdenerwowanie. Dzięki Bogu przeszło szczęśliwie, a figura mi wyszlachetniała i to bardzo dobrze, bo z wędrówki wróciłam nazbyt okrągła, gdyż przerażona ostrzeżeniem mamy, że utrata pokarmu równa się utracie dziecka, na każdym postoju wlewałam w siebie cokolwiek, co nadawało się do picia, mleko zsiadłe i niedokiśnięte, byłabym zdolna wypić nawet pomyje, byle Jola czuła się dobrze. W chorobie, będąc na diecie i ziółkach, karmiłam ją bez przerwy.

Ze względu na wszędzie włóczących się żołnierzy niemieckich dzieci bawiły się w ogrodzie, nie chodziły na spacery, albo czytałam im książki, dużo książek. Była z nami prawie od pół roku mama i Irena, niezmiernie śmiała dziewczyna, powiedziałabym bez trwogi. Stefan pełnił rolę woźnicy pana doktora, co chroniło go od kopania niemieckich okopów. Ale pewnego dnia wyszło rozporządzenie, że wszyscy mężczyźni muszą iść do okopów, z małymi wyjątkami jak ksiądz, lekarz, piekarz. Doktorowi nie potrzeba woźnicy.