Doktor Piotr Florczyk z żoną Walerią z Wilczyńskich, synem Tadeuszem i córką Marysią (Marylką) r. 1912. Zdjęcie podpisane przez autorkę Książki Babci, Krystynę Kramarską-Anyszek.
Doktor Piotr Florczyk z żoną Walerią z Wilczyńskich, synem Tadeuszem i córką Marysią (Marylką) r. 1912. Zdjęcie podpisane przez autorkę Książki Babci, Krystynę Kramarską-Anyszek.

Do wielkich przyjemności należały coniedzielne odwiedziny u cioci Walerci. Dopóki byliśmy mali, ten punkt programu trwał nieodmiennie. Mama miała wiele wspólnych tematów do poruszania z siostrą, również mężatką i matką prawie takiej samej liczby dzieci. My bawiliśmy się innymi zabawkami w zwiększonym towarzystwie. Nigdy nam to nie spowszedniało, chociaż droga na ul. Królowej Jadwigi (z Senatorskiej – przyp. wnuczki) dla naszych małych nóg wydawała się bardzo daleka.

Ciocia Walercia była najlepiej sytuowana z córek babci. Dzieci miały piękne książki, a ogród tak był różny od naszego, który nam już spowszedniał. Tam spotykaliśmy się z synem cioci Rózi (Rozalia Wróbel z domu Florczyk), który komicznie wymawiał swoje nazwisko) Nunuś Dziubel – Janek Wróbel. Pamiętam niektóre z wierszyków. Na przykład:

Na bezrybiu i rak ryba,
a gdy nie ma się konika,
to i kozę się zaprzęga
i wio naprzód się pomyka.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Jaka mądra myśl w nim się mieści, nieraz w życiu go cytowałam. Tam, w ogrodzie cioci Walerci (obecnie u cioci Marylki) używaliśmy na huśtawce, z której kiedyś spadłam właśnie pod nogi pasącej się kozy. Ta, liżąc mnie językiem, życzliwie przywołała do przytomności. Tam drewnianym wózkiem zwoziliśmy gruszki „muszkatki”. Obfitość ich wprawiała nas w zachwyt, a smaku tych gruszek mojego dzieciństwa nigdy nie zapomnę. Stara grusza podobnie rodziła owoce w dzieciństwie mojej matki i teraz jeszcze można się u cioci Marylki raczyć muszkatkami, chociaż drzewo, jako bardzo wiekowe, uschło już do połowy, a gruszeczki z roku na rok stają się mniejsze.

Muszę zaznaczyć, że gdziekolwiek bawiliśmy się, w gromadzie panowała zgoda i rzadko zabawa kończyła się płaczem, chyba, że zdarzył się wypadek n.p. kiedy przy zabawie w aptekę wysłano mnie po wodę z butelką. Wracając przewróciłam się na betonowym podwórku i pokaleczyłam obie ręce. Wtedy wszyscy podnieśli wielki wrzask i pędzili na ratunek, a ja na przedzie krwawymi dłońmi otwierałam drzwi, wszędzie zostawiając ślady. Wskutek tego wypadku naukę szkolną w pierwszej klasie rozpoczęłam o miesiąc później, blizny mam do dzisiaj.

Drugi raz, siostrze mojej Janeczce, starszy od niej chłopiec siekierą uciął czubek palca u ręki. Przypuszczam, że chciał się popisać siłą i nie zdołał utrzymać siekiery. Znowu nastąpił bieg po ratunek. Mama musiała być nam pogotowiem. To były przykre wypadki, ale bywały i śmieszne. Brat Adam od dziecka interesował się wszystkim, co żyło w gospodarstwie, stąd do dzisiaj hoduje gołębie. Wchodził do kurnika, wybierał jaja i odnosił babci. Pewnego razu widząc babcię w ogrodzie przypomniał sobie o zebraniu jaj. Zanim zdążył to zrobić, babcia wróciła do mieszkania. Mały Adaś poszedł za nią i stłukł jajko; a taki był dumny. Zmartwił się i zamiast, żeby babcia jego zganiła, on ją zrugał, że to jej wina, bo dlaczego nie została w ogrodzie. Adaś chorował niebezpiecznie jako dziecko i zawsze był pupilkiem babci Antoniny.

Gdy byliśmy mali, ojciec kupił rasową, bezrogą kozę, aby zapewnić nam zdrowe mleko. Pewnego razu koza najadła się czegoś nieodpowiedniego. Właśnie bawiłam się w ogrodzie i nie wiedząc, co się dzieje, patrzyłam, jak koza pomału zamyka oczy i sztywnieje. Wtedy ktoś stwierdził, że zdechła. Zdarzyło się w niedługim czasie, że babcia Antonina przyszła do nas i zdrzemnęła się w pozycji siedzącej. Mieszkała osobno, więc nigdy nie widziałam babci śpiącej. Patrząc, jak powoli zamyka oczy, skojarzyłam to sobie z obrazem zdychającej kozy. Porzuciłam zabawę i z całym pędem wpadając do kuchni, a korytarz miał z siedem metrów długości, krzyknęłam do mamy: Babcia zdechła! Oczywiście mama natychmiast, przerażona, wbiegła do pokoju, a ja za nią. Ruch obudził babcię, skończyło się na śmiechu.

Ciocia Walercia Florczykowa, młodsza siostra mamy, cichutka, oddana rodzinie, zjawiała się zawsze tam, gdzie była potrzebna, rzadko tam, gdzie mogłaby się zabawić. Niezwykle spokojna i zrównoważona, za towarzysza życia miała człowieka o niespożytej energii i silnej indywidualności. Zestawienie: ogień i woda. Piotr Florczyk nie był w rodzinie przybyszem, zawsze do niej należał. Matka Piotra, Maria Brygida z Zadurów, była jedną z licznych ciotecznych sióstr babci Antoniny i to właśnie tą najbardziej lubianą, stąd i dzieci wzajemnie się lubiły. Piotr był bardzo żywym dzieckiem. Kiedyś wyciągnięty spod kopyt końskich poniósł uszczerbek na urodzie (zniekształcenie nosa), ale nic mu to w życiu nie zaszkodziło. Cieszył się ogólną sympatią i miał bardzo kochającą żonę. Po skończeniu seminarium nauczycielskiego zaczął uczyć w wiejskich szkołach koło Krakowa. Piszę w szkołach, bo tyle było wolnych posad, że gdy mu warunki nie odpowiadały, przyjeżdżał do inspektoratu i natychmiast oferowano mu co innego. Wracał na wieś, pakował meble na wóz, chłopak z lampą naftową siadał obok woźnicy na koźle, i jazda, przenosił się gdzie indziej.

Zawsze chciał, żeby kuzyni obejrzeli miejsce jego pracy. Młodzi Wilczyńscy z przyjemnością zwiedzali podkrakowskie wsie, konie mieli do dyspozycji. Przy takich okazjach pełno było wesołości, np. polowano na kury, bo czemże można na wsi poczęstować gości, ale nikt się nie palił do zarzynania, co innego ustrzelone pieczyste. Raz objął nową szkołę w okresie ogromnego urodzaju śliwek i zaprosił kuzynki do smażenia powideł: oczywiście nie obeszło się bez próbowania. Właśnie przyszła ze wsi delegacja przywitać nowego kierownika, więc wyszedł z nimi porozmawiać. Z pośpiechu zapomniał wytrzeć usta i wystąpił z wąsami z powideł. Nie było końca śmiechu. Na drugi dzień pan kierownik pokazał się w szkole bez wąsów. Słuchając opowiadań mamusi widziałam, jaką radość sprawia jej samo wspominanie tamtych przygód i jak bardzo lubi swego kuzyna szwagra. Kiedy się ożenił, już na zawsze wrócił do Krakowa i zamieszkał na Zwierzyńcu w domu Wilczyńskich przy ul. Królowej Jadwigi 88.

Wujcio Piotruś, czyli doktor Piotr Florczyk, ze skromnego nauczyciela ludowego, dzięki wielkim zdolnościom, wytrwałej pracy i dużej wiedzy (studiował historię i pedagogikę na UJ) wyrósł na znanego i bardzo cenionego w Krakowie pedagoga. Początkowo był kierownikiem szkoły im. Karola Chodkiewicza na Zwierzyńcu, potem przez długie lata dyrektorował szkole im. Henryka Jordana na Półwsiu Zwierzynieckim przy ul. Słonecznej (teraz B. Prusa). Moi wszyscy bracia uczęszczali do tej szkoły, Adam i Stefan za jego rządów, i dobry czuli przed nim mores. Gdy w klasie Adama chłopcy wojowali na lekcji i nauczyciel szukał winowajcy, chłopcy wskazywali Adama, bo uważali, że jak wuj jest dyrektorem, to mu nic nie grozi. Zdarzało się to dosyć często. Kiedyś spytałam Adama, czy on za każdym razem wchodzi do wujcia do kancelarii, a on na to: przecież znudziłoby mu się; wychodzę z klasy, wracam za chwilę, a nauczyciel dyskretnie nie pyta o treść rozmowy z wujem.

Kiedyś, po powrocie z kościoła, mamusia bardzo się uśmiała. Był zwyczaj, że wszystkie szkoły w parafii uczęszczały na mszę św. o tej samej godzinie. Uczniowie szli parami w towarzystwie nauczycieli i dyrektora. Otóż pewnej niedzieli ciocia była chora, w domu wszyscy zajęci, bo przybył na świat mały człowieczek. Nikt nie mógł wuja obsłużyć (przedwojenni mężowie musieli być obsłużeni), więc sam wziął chusteczkę z szafy i poszedł za uczniami do kościoła. Wtedy małe dziecko musiało mieć na brzuszku bandaż zwany powijakiem, który miał chyba z półtora metra długości i dwie tasiemki na końcu. Wuj w kościele wyjął z kieszeni chusteczkę, po męsku strzepnął ją i nagle coś białego zaczęło lecieć ku dołowi i okazało się powijakiem. Myślałam, że mamusia zachłyśnie się ze śmiechu przy tym opowiadaniu, z jaką miną wujek usiłował zapchać ten powijak do kieszeni, a stał na odpowiednio eksponowanym miejscu.

Wujcio Piotruś trudną drogą szedł do wiedzy, bo przecież pracował i uczył się (a nie było takiego podejścia do studiujących, jak dziś), toteż później bardzo wielu starał się tę drogę ułatwić i jeszcze teraz spotykam ludzi, którzy z wdzięcznością i rozrzewnieniem go wspominają. Był jedynym w rodzinie socjalistą ideowym (idea była dopiero w zalążku), a nigdy jego zapatrywania nie spowodowały jakichkolwiek waśni między krewniakami, co, jeszcze raz podkreślam, jest dowodem ich kultury. Chociaż w polityce był zwolennikiem najnowszej idei, w życiu szanował tradycję. Byłam zdumiona i wzruszona, gdy w przeddzień mojego ślubu przysłał mi bukiecik mirtu. Pierwsza z młodego pokolenia wychodziłam za mąż i obawiał się, abyśmy wśród krzątaniny nie zapomnieli o tym, że panna młoda musi mieć mirtowy wianek. Pomyślał o tym właśnie on. Ponieważ szłam do ślubu w kapeluszu z woalką, wianek umieszczono mi na mufce, aby tradycji i życzeniu wuja stało się zadość.

Zdjęcie podpisane przez autorkę Książki Babci, Krystynę Kramarską-Anyszek: Florczyki: Maryla, Zbyszek, Leszek, Wiesiek i Czesiek. Dzieci Piotra i Walerii, siostry mojej mamy. 18 lipca 1926.
Zdjęcie podpisane przez autorkę Książki Babci, Krystynę Kramarską-Anyszek: Florczyki: Maryla, Zbyszek, Leszek, Wiesiek i Czesiek. Dzieci Piotra i Walerii. 18 lipca 1926.

Przyjaźń domu naszego z Florczykami trwała wciąż i niezmiennie. Gdy weszliśmy w wiek młodzieńczy zmienił się trochę porządek naszych spotkań. Ciocia Walercia z dziećmi przychodziła do babci w każdą niedzielę po mszy św. rannej, więc mama miała okazję do rozmowy z nią (jak zaznaczyłam, zawsze mieszkaliśmy w domu babci) (na Senatorskiej 27 – przyp. wnuczki), a potem odprowadzaliśmy ich wałami Rudawy, co należało do miłych spacerów, które skończyły się, gdy ciocia zaczęła chorować na nogi i coraz częściej jeździła dorożką.

Dzieci Florczyków jako maluchy miały bardzo nietypową wymowę: samogłoską „a” zastępowały wszystkie inne samogłoski np. „ziamniaki nawa” to były „ziemniaki nowe”. Pewnego razu ciocia Walercia przyjęła nową służącą, a ta zwróciła się do jednego z malców, aby poinformował ją jakie noszą imiona. Na to otrzymała odpowiedź: „Malala, Zbasak, Lasak, Wasak i Casak”. Wyraziła wielkie zdumienie, „jak pani dziwnie ochrzciła dzieci”, a to miało być: „Maryla, Zbyszek, Leszek, Wiesiek i Czesiek”.

Czesiek był ślicznym dzieckiem. Gdy szedł do pierwszej klasy, należało go przedstawić nauczycielce, taki był zwyczaj. Pani wzięła go na kolana i zadawała różne pytania, a on nic. Po wyjściu ciocia strofowała go, że zachowywał się jak debil i usłyszała odpowiedź: „całe pudełko purdru wysypała sobie na twarz”. Rzeczywiście pani nadużywała nieco kosmetyków i dziecko milczeniem wyraziło sprzeciw.

Między Cześkiem, a Wieśkiem była mała różnica wieku, stanowili nierozłączną parę. Kiedyś jeden nie był w szkole, a drugi wraca i opowiada mu rewelacyjną wiadomość: Wiesz, że dzisiaj szczepili chłopaków na cholerę? a drugi pyta: A kiedy na psiakrew? W domu nie słyszeli nigdy t. zw. „wyrazów”, nie wiedzieli, że cholera to choroba. Leszek był urodzonym demokratą. W pierwszej podstawowej prosił matkę o przyszycie łaty na zupełnie całych spodniach i to czerwonej na granatowych, bo taką miał kolega w szkole i bardzo mu to imponowało.

Ojciec trzymał chłopców bardzo krótko, a oni, jak to dzieci w szkole, wśród kolegów nauczyli się grać w karty, o czym nikt nie wiedział, zresztą były to takie niewinne gry. Ale kiedyś w czasie wakacji, gdy okropna pogoda wszystkim dokuczyła, zaproponowali ojcu, żeby z nimi zagrał i zdarzyło się, że przegrał. Ciocia, opowiadając, skomentowała to: Żeby choć siedzieli cicho, ale któryś zatryumfował: widzisz, Pietrasku, przegrałeś!

Odległość mieszkania Florczyków od domu babci była dość znaczna, a ciocia miała duży dom i wiele obowiązków, a bardzo często przychodziła do babci i po chwili odpoczynku chwytała się każdej roboty: prała drobne sztuki bielizny, sprzątała. Jej pracowite ręce nie znosiły bezczynności. Przypuszczam, że ciocia Walercia, mimo spokoju i równowagi, którą odczuwało się w zetknięciu z nią, miała jednak słabe nerwy i dlatego przeżycia w czasie II Wojny Światowej i okupacji doprowadziły ją do śmierci. Na samym początku wojny w samo serce ugodził ją wielki cios. Syn jej Zbigniew, student prawa UJ, oficer wojska polskiego, wyszedł z patrolem osiemnastu żołnierzy w stronę granicy niemieckiej i słuch o nim zaginął na zawsze. Wszyscy mężczyźni, zwłaszcza młodzi, w czasach okupacji narażeni byli na ciągłe niebezpieczeństwo. Wszyscy żyli w ogromnym napięciu dniami i nocami. Nerwy cioci Walerci nie wytrzymały tego napięcia. Pewnego dnia, gdy drugi z synów dostał się w ręce wroga, coś w niej pękło. Przycichła jeszcze bardziej, przestała się interesować otoczeniem, straciła ochotę do życia. Po prostu dalej żyć nie miała siły. Zmarła. Zaciszny domek wśród bzów i jaśminów, w ogrodzie ze schodkami stracił duszę.