Solec-Zdrój w czasie II Wojny, w ogrodzie państwa inżynierów Daniewskich. Książka Babci. Krystyna Kramarska-Anyszek. W środku Ewa, po prawej Maryna na drzewie “Kosteczki łameczki”.

Dzieci miały dużo miejsca do zabawy i bardzo licznych towarzyszy. Wkoło ciągnęły się ogrody, ale mało im było na ziemi, wymyśliły sobie zabawę na drzewie w ogrodzie inżynierów i spędzały na nim wiele godzin. Drzewo rozgałęzione od samego korzenia udostępniało wejście nawet najmłodszym dzieciom. Każda kondygnacja, zależnie od stopnia trudności, miała inną nazwę. Ewa i Maryna pewno pamiętają wszystkie. Ja wiem, że najłatwiejsza nazywała się „durnowata”, jako że nawet durny potrafiłby na nią wejść, były też „kosteczki łameczki”, sama nazwa wskazuje, co się święciło.

Jeden z chłopców miał paskudny zwyczaj plucia na dzieci. Często słyszałam, że znowu któreś opluł, a mnie bardzo to obrzydzało, już wolałabym, żeby bił. Kiedy się to znowu powtórzyło, wzięłam od Jachura wielką strzykawę do przetaczania krwi i zagroziłam chłopakowi, że zrobię mu nią zastrzyk w koniec języka, z czego powstanie wielka gula, nawet, gdy zamknie usta, będzie ją nosił pod nosem. Plucie nie zdarzyło się już nigdy, ale chłopiec po kilku latach, jako uczeń gimnazjum spotkał mnie w Busku i zapytał: Pamięta pani tę strzykawkę? Bo ja pamiętam.

Specyficzną zabawkę robili chłopcy z prochu armatniego. Zbierali go tam, gdzie przedtem stały armaty, nawlekali na drucik i podpalali. Powstawały rakiety. Kiedyś w kieszonce naszej Ewy, takiej dziewczynki mimozy też znalazłam proch, po prostu wlazła między wrony.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Po południu u nas w domu odbywały się lekcje z panią Ziutką i religia z panią Peterson. Szkoła wymagała remontu, a że loterie z dawna cieszyły się popularnością, pani Ziutka zorganizowała loterię z dochodem na szkołę. Fanty dawali mieszkańcy wsi, przeważnie drób, króliki itp. Główną wygraną stanowił baran. Loteria zwabiła mnóstwo ludzi, ciągnęli losy, oglądali wygrane. Aż tu nastąpiła sensacja: Ewa wygrała barana. Ewa z Maryną prowadziły go przez całą wieś, a z nimi gromada dzieci podziwiała ich tryumf. Do wieczora cieszyły się wygraną, a potem właściciel zabrał barana. Wytłumaczyliśmy im, że baran musi mieć dach nad głową, a przecież nie możemy wprowadzić go do mieszkania. Wystarczyło samo zadowolenie z wygranej.

Wszystko trzeba było organizować od początku, oprócz życia religijnego, bo ono właściwie mimo zamieszek toczyło się bez przeszkód. Procesje chodziły dookoła kościoła, a w Boże Ciało schodziła na wieś, zgodnie ze słowami pieśni „zagrody nasze widzieć przychodzi i jak się jego dzieciom powodzi.” Pana Boga mieliśmy blisko i nikt nie bronił nam do niego dostępu z wyjątkiem krótkiego okresu epidemii tyfusu plamistego, gdy władze niemieckie ograniczyły ilość obecnych w kościele, aby ludzi nie stykali się ze sobą (chodziło o wszy).

Kartka pocztowa przysłana z niewoli niemieckiej do Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.
Kartka pocztowa przysłana z niewoli niemieckiej do Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

W tym czasie miałam zabawną przygodę. Tylko kilka osób mogło być w kościele i właśnie kiedyś Msza św. była w naszej intencji, więc wybierałam się na nią. Na dworze śnieg i wiatr. Zapytałam męża, która godzina, powiedział, że już czas. Ubrałam się i wyszłam, po drodze nie spotkałam ani jednego człowieka, co mnie nie zdziwiło z powodu ograniczeń, ale wrota kościoła zastałam zamknięte. Więc przytuliłam się do nich i czekam, kiedy kościelny otworzy. Gdy czas uciekał, myślałam, żeby iść na plebanię, żeby mi dali klucze, ale po namyśle wróciłam do domu. Tutaj zegar wybił dopiero trzecią po północy. Całe szczęście, że nie tłukłam się na plebanię. Mężowi trochę pomyliła się godzina.

W r. 1945 procesja Bożego Ciała w nastroju ogólnej radości była tym bardziej uroczysta, a kroczyła w niej z wielką powagą nasza najmłodsza córeczka Jola, pięknie ubrana w kremową sukienkę z falbankami z tatusia przedwojennej popelinowej bielizny, w butkach z tatusiowego portfela.

Dnia 7 lipca Ewa przystąpiła do I Komunii św. razem z dziećmi szkolnymi, chociaż uczyła się indywidualnie. Ubrana była odpowiednio, można sprawdzić na fotografii, żadne trudności nie mogły zwyczajowi stanąć na przeszkodzie. Sukienkę miała z jedwabnego płaszcza lekarskiego niemieckiego, bo skąd miało się co znaleźć.

Kiedy już pojawiła się namiastka komunikacji, rozpoczął się wielki ruch ludności. Jedni spieszyli się do pozostawionych domów, inni szukali nowych miejsc osiedlenia. Napisałam „do domów”, ale tak naprawdę nie wiadomo było, co się zastanie, mimo to ludzie chcieli wracać do siebie. Imieniny Jachura w 1945 r. trzeba uważać za uroczystość pożegnalną, bo potem Solec gwałtownie się wyludnił z tych, którzy w czasie okupacji szukali tu azylu. W tym naszym ubogim mieszkanku przyjęliśmy mnóstwo osób (raut na stojąco), część zabawiała się w ogrodzie, bridżowcy zajęli taras, niby w pałacu książęcym. Ludziom humor dopisywał, cieszyli się spokojnym niebem nad głowami i każdą chwilą odsuwającą ich od wojny. Również to, że widzą siebie nawzajem w zdrowiu sprawiało im przyjemność.

W lipcu przyjechał szwagier Jachura Szczepan z córką Stachą po poradę do wuja. Na przyjmowanie gości z noclegiem nie byliśmy przygotowani, ale jak się tu nie cieszyć z przybycia rodziny nie widzianej od kilku lat. Jakoś rozplanowaliśmy spanie. Najgorzej wypadł Szczepan, który spędziwszy noc na kanapce z holu hotelowego (stała za stołem), krótkiej i wąskiej, orzekł, że jeszcze nie zdarzyło mu się spać w pudełku od zapałek, (Szczepan miał duże poczucie humoru i dzięki temu był bardzo komunikatywny), ale i przez to przeszedł zwycięsko. A potem, jak już raz się udało, łatwo nam było pomieścić Mariana z Zochą i Andrzejem, którzy pewnego wieczora przyszli od strony Korczyna i trafili na straszliwy bałagan, gdyż właściciel przyjechał po pożyczoną szafę i wymienialiśmy ją na inną, z tym, że obie szafy były rozłożone na części. Jachur z sędzią pracowali nad złożeniem jednej z nich, pomagała Irena, a my, reszta, tworzyliśmy asystę. Marian, niewiele się namyślając, zdjąwszy plecak, stanął natychmiast do pracy. Piszę o tym dlatego, że zawsze podziwiałam u Mariana szybką orientację, rozeznanie, co jest najważniejsze w danej chwili.

Było pogodne lato, przyjemny ogródek, dzieci przebywały cały dzień na powietrzu. Andrzej i Jola czyli Aniusia zawarli wtedy trwałą przyjaźń. Z tamtego pobytu Marianów do wspomnień przeszło zdumienie Andrzeja, gdy zobaczył pierwszy raz Jachura bez koszuli i wzniósł gromki okrzyk: Wujciu dolas, wujciu dolas! (golas). Ale pod koniec lata robiło się coraz bardziej pusto, coraz ktoś przychodził się żegnać, właściwie pozostali już tylko miejscowi. Wyjechał Ludek Sibik ze świeżo poślubioną żoną do Piekar Śląskich, wyjechał ksiądz St. Tomkiewicz objąć parafię w Kościelnej Wsi koło Kalisza, gdzie po kilku latach zmarł w opinii świętości. Od wyjazdu nie widzieliśmy go już nigdy. Na mnie też zaczęły nachodzić jesienne myśli o odlocie do Krakowa, a tymczasem spostrzegłam, że Jachur pomału upatruje mieszkania dla nas. W zakładzie wszystko było porozbijane, więc wchodził w porozumienie z właścicielem jedynej w Solcu wsi kamienicy, aby odnowił dla doktora mieszkanie na pierwszym piętrze. I wtedy siła wyższa wmieszała się w nasze losy. Jachur dostał wezwanie do wojska i nominację na lekarza ordynatora w sanatorium Wojskowym w Busku Zdroju w randze „porucznika lekarza z prawem pierwszeństwa”.

W „Domu mojej babki” zostałam z dziećmi i Ireną. Jachur nie zdążył wycofać gotówki ze spółdzielni, zapasowych pieniędzy nie było, otrzymałam długą listę dłużników i miałam sobie jakoś radzić. W razie potrzeby mogłam do Jachura dzwonić z poczty albo jechać do Buska, ale wyjazd taki powodował moją całodzienną nieobecność w domu. Droga była tak zniszczona, że woźnica głośno wyrażał współczucie: Chłopu, mówił, dobrze, bo się ściśnie pasem, ale kobita to chyba się roztrzęsie.

Warunki mieszkaniowe w związku z nadchodzącymi deszczami stawały się coraz gorsze. Kiedyś po powrocie z Buska zastałam w domu chorą Jolę (gdy wyjeżdżałam, nic jej nie dolegało), mieszkanie tak pełne dymu z zepsutego pieca, że światło karbidówki ledwie się przez niego przebijało, i zrobiło mi się bardzo żal dzieci. Gwałtownie zaczęłam myśleć o sposobie wyjścia z tego położenia. Ciągle powracała myśl o Krakowie. Jachur w Busku miał komfortowe warunki, ja w Krakowie byłabym spokojna o dzieci, bo lekarza można znaleźć bez żadnego wysiłku, a mama też nie szczędziłaby mi dobrych rad.

Wreszcie przelała się kropla goryczy. Pewnego dnia Jola zjadła trochę maści rtęciowej i przeżyłam straszną niepewność co do skutków tego, a najbliższy lekarz był w Nowym Korczynie (14 km). Trzeba było wynająć wóz, zabrać też Ewę i Marynę (bo jakże zostawić je przy karbidówce) i szukać dla Joli ratunku. Kosztowało mnie to dużo nerwów. Objaśniono mnie, że ślinotok będzie objawem zatrucia, więc obserwowałam każdy ruch jej ust ze strachem, że to już. Na szczęście skończyło się na strachu. Lekarz zastosował odpowiednią dietę. Późnym wieczorem wróciłyśmy do Solca i zaraz wystosowałam list do Jachura, że jeżeli nie mogę być blisko niego, ze względu na dzieci wyjeżdżam do Krakowa. W odpowiedzi na to Jachur bez uprzedzenia przyjechał wojskową ciężarówką i polecił szybko się pakować, bo przepustkę dostał tylko na kilka godzin. Nie było z tym wielkiego kłopotu. Resztki naszej „fortuny” były tak mizerne, że starczyło nam czasu i na pakowanie i pożegnanie się z ludźmi i kątami.

Po dziesięciu latach pobytu opuszczaliśmy Solec jako jeszcze jedna z wielu rodzin poszkodowanych przez wojnę. Dzięki Bogu, dotknęła nas ona jedynie materialnie. Nie mieliśmy pieniędzy ani żadnych mebli, trochę zniszczonej bielizny i parę garnków, ale przeżyte lata dostarczyły nam dużo doświadczeń. Staliśmy się parą wypróbowanych przyjaciół i mieliśmy przekonanie, że rydwan naszego pożycia potoczy się równo nawet po wyboistej drodze, bo ciągnie go zgrany zaprzęg.

Busko-Zdrój. Krystyna Kramarska-Anyszek, autorka Książki Babci. Zwijanie wełny z Jolą i Krysią.

Tak to w październiku 1945 r znaleźliśmy się wszyscy w Busku, wprawdzie nie razem, ale blisko siebie. Jachur mieszkał w sanatorium. Dla nas przygotowano mieszkanie w „Związkowcu”, letniej willi przy sąsiedniej ulicy. Mizerne to było pomieszczenie: dwa nieduże pokoje i wielka pensjonatowa kuchnia na parterze ogrzewane żelaznymi piecykami, ale górowało nad „Domem mojej babki”, bo było skanalizowane i oświetlone elekrycznie. Proste meble dostarczyło wojsko, Jachur w drugim końcu korytarza wynajął jeden pokój na gabinet i zamierzał prowadzić praktykę, skromną, bo większą część czasu musiał poświęcić wojsku, ale zawsze mógł liczyć na dawnych pacjentów, ostatecznie z Solca i znad Wisły nie było tutaj tak bardzo daleko. Staliśmy się teraz „rodziną wojskową”. Pierwszą pensję otrzymał Jachur dopiero po trzech miesiącach, więc bardzo krucho było w kasie. Zaczynaliśmy od samego początku. Żelazny zapas żywnościowy stanowił woreczek kaszy mannej (może 10 kg), który młynarz oddał nam na wyjezdnym zamiast długu i ta kasza była główną podporą naszego wyżywienia, pieniądze mieliśmy, jeżeli trafił się pacjent. Przyznam się, że było to nawet zabawne, w każdym razie niezwykłe. Dziewczynki miały tylko po dwie sukienki, w kuchni brakowało naczyń, herbatę gotowaliśmy w garnku po zupie, czajnik mieścił się w sferze marzeń.

Dla dziewczynek zaczęły się prawdziwe obowiązki. Zapisałam je do szkoły, Ewę do czwartej, a Marynę do drugiej klasy. Półtorakilometrowa droga do szkoły musiała wydawać im się bardzo długa, ale nie narzekały. Bardzo łatwo wciągnęły się w życie szkolne i znalazły koleżanki, z którymi mogły prowadzić niekończące się rozmowy.

Wojskową ciężarówką odbyłam pierwszą po wojnie podróż do Krakowa, najczęściej jeździło się właśnie okazjami. Z mamą nie widziałam się już prawie rok, a z ciotkami znacznie dłużej. Wtedy ostatni raz odwiedziłam ciocię Walercię. W grudniu wojsko przeprowadziło nas do innego mieszkania, w tej samej willi, na pierwszym piętrze. Właściwie nie wiem dlaczego. Wprawdzie było nieco lepsze, bo łącznie z gabinetem wszystkie pokoje leżały koło siebie, ale grzane było też piecykami żelaznymi, to znaczy prawie bez przerwy należało utrzymywać ogień. Wigilię w r. 1945 spożywaliśmy współnie z załogą wojskową sanatorium, jak przystało rodzinie wojskowej, serdecznie goszczeni przez żołnierzy. Potem w naszym mieszkaniu przyjmowaliśmy komendanta, sowieckiego pułkownika z małżonką, który specjalnie miał być goszczony polskimi potrawami, bo był wnukiem powstańca z 1863 r. i prosił o przyrządzenie takich dań, jakie przygotowywała jego matka. Wkrótce został odkomenderowany, a obowiązki komendanta p.o. przelano na Jachura i powołano go na przeszkolenie do Krakowa.